Anielsko - diabelski Krzysztof

 

...przez rekontekstualizację konstytutywnych elementów rzeczywistości ukazywanie jej skostniałości, zastygnięcia w rygorze społecznie usankcjonowanych zasad, którym brak przełożenia na rzeczywistość intersubiektywnych doznań... Odkłamania, gry z mitami, bzdury - struktury... I takie tam, zdania - kokony... Można i tak, choć to tylko takie przebieranki, jarmarczne dodatki, ptaszek cepeliowski na ramieniu, doczepione do łopatek papierowe skrzydełka, śledź zamiast krawata, snucie nitek na dużą odległość, chwytanie zająca do walizki, a przede wszystkim pokazywanie gołej dupy... Można snuć oszałamiające zdania, aż można by się zawahać przed publicznym zdjęciem spodni, wiedząc, jak doniosłe to może mieć znaczenie... Bo czy jest się aby odpowiednim typem?... No tak, ale dziś to inne czasy i ostatnie majtki plączą się gdzieś koło kostek...

Krzysztof Niemczyk - legenda... Trochę taka odbudowana, poruszona trochę jak dogasające węgielki w piecu, na chwilę chyba też, na mały snop iskier, zachowana głównie przez Ankę Ptaszkowską, krytyczkę i historyczkę sztuki, współzałożycielkę Galerii Foksal... Ja nie pamiętam nic, bo gdy się rodziłem, to Niemczyk zaczynał stawać się nikim, tworząc jednak nadal życiorys niezwykły i iście przerażający. Pisarz, malarz, sytuacjonista, kontestator, samobójca społeczny, człowiek o wielkim smaku, miłośnik Czajkowskiego i francuskiej klasyki, człowiek z jednej strony ze swoją tajemnicą, a z drugiej osobnik jawny, aż do gołego tyłka i siusiaka... Obnażał się publicznie, kąpał w fontannie na Rynku krakowskim, uświetniał jakimiś szaleństwami krakowskie juwenalia, w  dawniejszych, łatwiejszych do zaistnienia czasach, szarych, peerelowskich... Taki trochę Przybyszewski swoich czasów, gdy tak pomyślę o tym jego graniu na fortepianie, z czasem coraz bardziej niemożebnym, rozstrojonym i rozklekotanym... Tamten Przybysz grał Chopina, ten Czajkowskiego

Usłyszałem o nim kiedyś tam, kiedy już samego Niemczyka na świecie nie było. Usłyszałem o legendarnej powieści, którą tam kiedyś wszyscy ważni przeczytali w maszynopisie, od Czycza do Zagajewskiego... Powieść ta ukazała się w końcu, choć najpierw w Paryżu, po francusku, a po polsku dopiero w 2007, trzynaście lat po śmierci autora i czterdzieści po jej napisaniu... To mi jakoś umknęło, ale potem w antykwariacie sobie rzecz kupiłem i tak trochę mi przeleżała na półce... Wagowo ciężka książka, podwójna właściwie, bo z jednej strony powieść, a z drugiej traktat o życiu autora... Dziwnie, jak do jeża do tego podchodziłem, aż wreszcie przystąpiłem do lektury, dość oszałamiającej, tłukącej po łbie, o przedwojennej kurtyzanie wśród jak najbardziej powojennych hipisów... Jakby istotnie rzecz po tokarczukowemu nie dla idiotów, tylko dla tych, co są w stanie rozszyfrować, jakim to kulturalnym namiętnościom oddawał się anielsko - diabelski Krzysztof... Zmęczyło mnie to potwornie, ale jakoś nie rozczarowało - no, może trochę, bo miała to być książka korespondująca z jego skandalicznym życiem, lecz jakoś specjalnie nieprzyzwoita to ona nie jest... A ten drążyciel szczelin w rzeczywistości był niegrzecznym chłopakiem. No bo te akcje, ta cała brutalna momentami życio - sztuka, ta jego biedna, udręczona matka... Straszne to było dziecko...

Urodził się w 1938 roku w Warszawie, w rodzinie artystów, bo jego rodzice byli muzykami. Ojciec skrzypek, matka pianistka. Ojciec potem zwiał za granicę nie troszcząc się o bliskich, a matka porzucona od zakończenia wojny uczyła w muzycznej szkole w Krakowie, do którego zjechali po upadku powstania warszawskiego. Krzysztof był bratankiem znanego aktora Leona Niemczyka i starszym bratem krakowskiej aktorki Moniki Niemczyk, niezapomnianej Misi z "Z biegiem lat, z biegiem dni" Andrzeja Wajdy... Niemczykowie mieszkali przy Siemieńskiego, w mieszkaniu, które obrosło legendą, ale zanim to nastąpiło, młody Krzysztof, w 1950 roku, mając 12 lat, wybrał się do szkoły całkiem nago. Muszę przyznać, że w mojej opinii był to jego najlepszy występ, taki właściwie wróżebny, ustawiający go w życiu... Nauczyciele omal nie poszaleli z przerażenia i ktoś przytargał z geograficznej pracowni mapę Polski, w którą nagusa owinęli... Tak ta Polska potem tego nieznośnego ekshibicjonistę starała się przykrywać, a to milicją, a to psychiatrykiem - dzięki temu drugiemu przynajmniej jakimś cudem udało się Krzysztofowi załatwić rentę, tak więc brzydki system trochę jednak go przy życiu podtrzymywał, bo Niemczyk nigdy zarobkowo nie pracował... Matka, żeby mieć trochę spokoju, aż zapragnęła, żeby synka wzięli do wojska, lecz po dwóch miesiącach ujrzała go na powrót, uśmiechniętego... Ach - ta jego twarzyczka, z przodu anielska, ale z profilu diabelska trochę... Wojsko z jej właścicielem nie dało sobie rady. O żadnej subordynacji nie mogło być mowy; ciągle gubił sztućce, aż mu dali drewnianą łyżkę, którą nosił za paskiem, ustawicznie nieposłuszny. Szantażowanie go po prostacku, że jak się nie podporządkuje rozkazom, to się cała sprawa zemści na kolegach niczego nie dawało, bo koledzy pretensji żadnych do Krzysztofa nie mieli, gdyż ten rysował dla nich gołe baby... Jak go zamknęli w izolatce, to też ją golizną ozdobił...A miarka się przebrała, gdy przyjechał jakiś tam generał - wszyscy na baczność, saluty, kogucie stąpania i tylko jeden Niemczyk zachowujący się w tej sytuacji... najrozsądniej, bowiem nazrywał dmuchawców i biegnąc z nimi zawołał: - Witaj, wodzu!... Tak że służba wojskowa w Mińsku Mazowieckim szybko dobiegła końca, znajdując finał w postaci chwilki w psychiatryku, gdzie sobie urokliwiec wszystkich owinął wokół palca... I tak pośród tego ten samouk (bo swoją formalną edukację ograniczył tylko do podstawówki) a to grywał trochę po teatrzykach, statystował, a to bywał: "fascynejszyns" u Macedońskiego i Czycza, czy klub "Helikon". Zaczął też pisać i został przyjęty do Koła Młodych w ZLP w Krakowie... Ponoć sporo opowiadań stworzył, ale te zaginęły, poza kilkoma okruchami, no i w drugiej połowie lat sześćdziesiątych napisał powieść o kurtyzanie i pisklętach... Zachwycił się nim na trochę Kantor, które to zachwyty jednak skończyły się wrogością zapiekłą, aż po kres... I było to mieszkanie przy Siemieńskiego, do którego razu pewnego przyplątał się sam Allen Ginsberg, co miał w legendarnej kuchni zostawić autograf, do którego potem pielgrzymowali hipisi... Pozostało to miejsce w garści wspomnień. Pamiętali o nim i Kora z Kamilem Sipowiczem. Nazwali Niemczyka bohaterem swej młodości... Dawne czasy, przyjaźnie: Niemczyk, Piotr Marek, romans Kory z Psem, który dziś wytrwale ze swymi partyjnymi kolegami i koleżankami urządza szambo z naszego parlamentaryzmu, bo tak się losy dziwnie układają... Dla Kory Krzysztof Niemczyk był jednym z krakowskich aniołów. Olśniewający, choć i przerażający w swej autodestrukcji. Znany tylko nielicznym z życia osobistego, ze swych przedziwnych, tragicznych i pełnych agresji związków i tajemniczej działalności literackiej... Kora, wspominając jego dom, powiedziała: - Pomieszkiwałam nawet u niego - w tym prawdziwym tartarze, w tym piekle, pełnym różnych pomyleńców i rozmaitych "świadków" jego życia, łącznie z jego biedną matką i Jackiem Gullą. Słynna kuchnia, jakby tam sadza wybuchła, brudna, czarna, oblepiona - smród, nędza i ubóstwo - a do tego wszystko wytapetowane było zdjęciami jego penisa... Nimb tajemnicy. Mimo że wokół pełno ludzi. Nawet jego rodzina: ojciec skrzypek, półślepa matka, niemal nieobecna siostra aktorka - istnieli, ale odnosiło się wrażenie, jakby Niemczyk powstał znikąd... 

Nierozpoznany geniusz... Najpierw widoczny, ale potem jakoś złamany, jakby w wędrówce na pustynię (nawet nie trzeba w gruncie rzeczy ruszać się z miasta, by na niej osiąść)... Chyba śmierć matki w 1971 to sprawiła... Jako pisarz przepadł, bo nikt nie chciał mu książki wydrukować. Ot - powiedział ktoś: - Orgia stylu i nic więcej...

Ku uldze sąsiadów przeniósł się na Bracką... Tam w latach 1974 - 1981 miał nielegalną piwiarnię "Na wulkanie"... Takie to były czasy, że nie tak łatwo było o piwo. Więc jeździł po Krakowie, gdzie natrafił, tam kupował, a potem sprzedawał u siebie, drogo, tak że jego samego już na to piwko stać nie było... Obrał trudne, desperackie życie, na pograniczu unicestwienia... Nie zabiegający o nic... Chociaż coś tam jeszcze tworzył - po jego śmierci znaleziono w jego mieszkaniu ponoć jakieś pisaniny straszliwie erotyczne, w swej grozie niewydawalne...

Ponoć tak lubił matkować... I zawsze zostawał sam... Nie było tajemnicą, że Krzysztof był homoseksualistą, przeczołgiwanym przez niektórych, zanudzającym też innych opowieściami o swych homoafektach... Zdarzyła się też dość osobliwa rzecz, bo ten jawny człowiek, ekshibicjonista, lubujący się w nielegalnościach nielegalnej dokonał adopcji - po prostu w 1973 roku spotkał na Plantach pastuszka... Rejon wtedy brudnoerotyczny, jeszcze przez lata, bo w późniejszym czasie sam tam jako szczeniak szukałem homoprzygód (szczęśliwie jakoś niczego nie złapałem, choć nie wiem, czy nie tego właśnie pragnąłem, tak nieśmiało samobójczo - trochę jak Czycz i jego niewybuchy, przy których za młodu lubił majstrować, z cieniem myśli, że może któryś go zajebie)  - okolice dworca i Szpitalnej - kurwy, pedalskie szakale i hieny... Naiwny chłopaczek, co zbiegł z Pcimia, siedząc na ławce nawet nie sięgał nogami do ziemi. Już się do niego dosiadł szakal i Krzysztof wiedział, ku czemu to zmierzało. Wyrwał z tego zagrożenia chłopaka. Ci, co go znali, myśleli, że to taka pedalska akcja, ale nic z tych rzeczy. Po prostu był dla Jasia i ojcem, i matką. Utrzymywał go. I zaklinał wszystko, by Jasio nie był żadnym pedałem... Jasio poszedł do zawodówki. Krzysztof urządził mu bibliotekę. Dzikie Krzysztofowe ekscesy, dziwaczne sytuacje zupełnie Jasia nie zdeprawowały. Wyszedł z tego czysty, uroczy człowiek, opiekuńczy, rzetelny, pracowity, miłośnik książek historycznych i "Niewolnicy Isaury"...

Wreszcie upragniony Paryż, dokąd wcześniej wyjechała Ptaszkowska, uwożąc ze sobą maszynopis powieści Niemczyka... Ale na stałe wyekspediował tam Jasia. Sam wrócił na swoje nowe śmieci, na Retoryka... Potem trochę Oslo, do którego na jakiś czas wyjechała siostra Monika, by urządzić sobie po rozwodzie na nowo życie - już miała nie grać, bo się nagrała, ale szybko porwał ją tamtejszy teatr i rzuciła się od razu na głęboką wodę, bo dostała rolę nieustannie paplającej Amandy w "Szklanej menażerii" Tennessee Williamsa i odniosła sukces, a prasa donosiła, że jej norweski brzmiał jak muzyka... I znów Paryż, by jakoś podratować zdrowie zrujnowane zaniedbaną cukrzycą - wtedy Jasio mógł się opiekuńczo zrewanżować... Ale choroba postępowała. I Krzysztof dziwaczał na swym uboczu, jakimś takim dobrowolnym wygnaniu. Niedaleko Wawelu, na Retoryka urządził ornitologiczne szaleństwo, jakim był hotel dla gołębi. Masakra, doszczętnie obesrana, pełna scen rodem z Hitchcocka. Niby jakimiś foliami zabezpieczone płyty i książki, wszędzie porozkładane gazety, co niewiele dawało. Stale otwarte okno, szpitalik dla gołębich kalek i stołówka oraz sypialnia dla całej ptasiej braci, która tylko zdołała się wywiedzieć o pszenicznej wyżerce. W zimie ziąb, on w niezliczonych swetrach, ze śmiercią już gdzieś tam arytmicznie kołaczącą nieśmiało... 

Pod koniec życia cud. Znalazł się chętny na przetłumaczenie dawno powstałej powieści "Kurtyzana i pisklęta". Paryż się zainteresował. Ruszyły więc prace przygotowawcze. Rzecz czasochłonna jednak, a Niemczyk czasu miał już niewiele. W innych okolicznościach byłby wtedy człowiekiem w sile wieku, ale on był już tylko wyniszczonym wrakiem. Cieszył się szalenie, że to Paryż, że francuski, język jego ukochanego Zoli. Lepszego debiutu wymarzyć sobie nie mógł. Ale go nie doczekał. Zmarł samotnie w szpitalu na skutek cukrzycowych powikłań w 1994 roku. Nie chciał umierać, był gotów nawet na inwalidzki wózek, bo los przecież jakoś się uśmiechnął... Książka ukazała się nad Sekwaną kilka lat po smutnym końcu tej od lat już ledwo tlącej się legendy... Odszedł, jak mówiła Kora, bo się nie mieścił w tej rzeczywistości... A nasza polska rzeczywistość ożywiła go na nowo, gdy się w Ha!arcie o nim dowiedzieli. Trzynaście lat po śmierci Niemczyka rzecz wyszła w języku oryginału, z tym wspomnianym traktatem. I ten traktat o życiu Niemczyka w gruncie rzeczy ciekawszy jest od legendarnej powieści. To jego życie jest niezłą powieścią, którą tak tu pokrótce, po łebkach streściłem, pikantniejszą od jego obserwacji hipisowskiej menażerii ubranej w manieryczny styl... Ciekawe skądinąd pomieszanie czasów, tamta rzeczywistość wpleciona w nienaganności opowieści jakby z dużo dawniejszych czasów... Od Biblii i legendy o Lorelei po Ginsberga, przez Schulza i Witkacego... Taka walka o ocalenie własnego ja...

Obok zdjęć z jego rozmaitych artystycznych akcji, obok twarzy z jakimś takim straszącym makijażem, obok tych wszystkich nielicznych pamiątek po urodzonym skandaliście mam przed oczami wyobraźni jeszcze tę pierwszą manifestację, z tej stalinowskiej nocy -  chłopiec goły idzie do szkoły... W pewnym sensie szalona odwaga, jakieś chyba przekręcenie w głowie, podobne do tego, jakie mają ci wszyscy ludzie potrafiący wspinać się po fasadach drapaczy chmur i skaczący ponad obłędnymi przepaściami... Jednym z sennych koszmarów jest przecież sytuacja, kiedy jesteśmy beznadziejnie goli w publicznym miejscu i rozpaczliwie staramy się ukryć... A ten dał w publiczną przestrzeń nura, bez gaci.

Kora uważała, pewnie słusznie, że bardziej pasowałby do Nowego Jorku niż do Polski, nawet do takiego Krakowa, który zawsze przecież był inny. Znakomicie pasowałby do Andy'ego Warhola, byłby może nawet lepszy niż on, bo tak naprawdę był większym artystą... I zastanawiała się jeszcze: - Ciekawe, jak zachowywałby się taki człowiek w dzisiejszej rzeczywistości, przy swojej oryginalności i odwadze? Czy miałoby to taką siłę oddziaływania jak wtedy? Myślę, że tak...

Chociaż czy to oddziaływanie było wielkie? W każdym razie rzecz cała uległa rozwianiu... No tak, ale milicja i psychiatryk reagowali gorliwie... A to golizny, a to oskarżenia o rozpowszechnianie pornografii... A życie jakoś od niego odchodziło... Można by było się pytać, co by było, gdyby, gdyby mu tę powieść wcześniej wydano... Ale kto wie, może ona właśnie potrzebowała jeszcze tego biograficznego dodatku... Legenda i jej tragedia, osobliwy charakter, który kazał wywieść się jej na prawdziwy margines, na manowce... Jawny człowiek z tajemnicą... Ale pewnie inaczej być nie mogło... Sztuka zbyt ściśle splątała się z życiem, nie odpuściła, nie dała się oddzielić od tegoż jakimś bezpiecznym przepierzeniem... Niezbyt może wyważona powieść, acz w mowie poprawna, potrzebowała tego życiowego fundamentu, który się ostał we wspomnieniach, listach, fragmentach dziennika, bardzo interesującego... Zdarza się czasem tak, że życie ciekawsze jest od literatury. Rzadkie to przypadki, ale bywa tak... Nawet koniec był jakiś taki powieściowy... Jego siostara, Monika, wspomina: - Pogrzeb Krzysztofa odbył się 27 stycznia 1994 roku. Byłam ja, mój mąż, Tomek, przyjechał Andrzej Szewczyk, grupka kolegów, między innymi Mietek Gulla, i moi przyjaciele, którzy przyszli z solidarności dla mnie. I później zrobiliśmy w knajpie stypę. I - to nie żart - już po zasypaniu grobu - nie wiem, czy to pamiętasz, Tomku - kilka gołębi usiadło na jego grobie...

Taki to Krzysztof Niemczyk. Anioł i diabeł. Bo potrafił się zatroszczyć, ale potrafił też przemienić życie w piekło...

***

Krzysztof Niemczyk, Kurtyzana i pisklęta, czyli krzywe zwierciadło namiętnego działania albo inaczej studium chaosu / Traktat o życiu Krzysztofa Niemczyka na użytek młodych pokoleń, Korporacja Ha!art, Kraków 2007


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce