My pałuczili samonastajaszczije bikbity

Przy okazji poprzedniego wpisu przewinęły się osoby Kory i Piotra Marka... Jakoś tak błądzę intensywniej w latach osiemdziesiątych, a więc w latach troszkę późniejszych od wspomnień Kory o niesamowitościach Niemczykowego mieszkania, ale czas nie stał w miejscu, postaci, już w pewnych odmianach, szły dalej, Niemczyk w gołębie, a Kora i Piotr w muzykę...  I ta muzyka tak mi brzmiała w tym dziwnym, acz szczęsnym dla mnie czasie... Żyje się raz, kilka lat, tak między szajsem dzieciństwa a szajsem dorosłości... Mało byłem konkretny. Trochę jak pewna postać z kabaretowego skeczu, w którym pani pyta się dzieci, kim chciałyby zostać, na co dzieci odpowiadają, wyrzekając bzdury typu: doktorem, strażakiem, prawnikiem, i tylko jeden zaskoczył wszystkich, ogłaszając: - A ja chcę zostać homoseksualistą... W zasadzie podobne miałem plany. I to mi się najlepiej udało. Bo poza tym... Nie, no - za co się nie wezmę, to jest super. Gorzej, gdy już się za coś wezmę - wtedy nie podchodzę do rezultatów już tak entuzjastycznie... Mam też takie swoje mieszkaniowe wspomnienia, z taką jakąś wyhukaną w kąt rodziną, oddającą przestrzeń dla - powiedzmy - wesołych przyjaciół kolegi. Otwarty dom, gdzie wszyscy czuli się jak u siebie, mieszkanie w lekkiej rozwałce, nie tak jak to Niemczykowe, nie takie brudne i nieprzesadnie ozdobione penisami (właściwie pamiętam tylko jednego, w pokoju kolegi, na suficie, wypsikanego sprayem), pełne jakichś dramatycznie rozfilozofowanych młodzików, dziadoartystów i madonn milczących... I też takie z chwilami sam na sam na ciemnym parkiecie... Tak mi się to zlewa z ówczesnym miastem, nie tak daleko od tych hojnie goszczonych gołębi zresztą... Pogoda ładna była gdzieś poza miastem, tam, gdzieś w górach, gdzie te kamienie w mech odziane, w mieście zaś moja pamięć każe mi moknąć na deszczu lub taplać się w pośniegowym błocie. Lepkość, brud, odrapania, mury wygryzione, straszne szalety, tłuste pieniądze, zapach węglowego dymu i ciepło węglowych pieców... Ponure czasy, wymęczone, w zaniedbaniach, kiedy każde koło ratunkowe było na wagę złota... Najlepiej w dźwiękach, słowach i obrazkach... Tamte odkrycia, tamte przeżycia miały swoją wagę.

Ten Piotr Marek, co się tak wkleił mi w pamięć... Jedna z barwniejszych krakowskich postaci. Rocznik 1950. Tak jak Niemczyk - samouk, bo też ledwie po podstawówce, ku przerażeniu swych artystycznych rodzicieli... Ale cóż, jakoś go tak nie chcieli, wyrzucali, więc postanowił, że w wieku 16 lat zakończy przygodę ze szkołą. Uczył się sam, pielęgnując swój malarski talent. Szybko zdobył uznanie zarówno jako malarz jak i fotografik. Mając 21 lat już był w szeregach ZPAP, dali mu nawet lokal na pracownię na jednym z nowohuckich blokowisk, i nieźle szły jego obrazy na Zachodzie. Wizyjne, nasycone kolorami, może nie jakoś specjalnie oryginalne, ale - bo ja wiem - będące ciekawym dialogiem z mistrzami - Dali, Witkacy. Szczególnie Witkacy, którego Piotr ogromnie cenił... Żył na wysokim biegu, intensywnie, lekko na wariackich papierach - wczesny mąż, wczesny tato, trochę chyba tak na zabawie aż po kres. A ten kres przyszedł dość szybko po tych huśtawkach euforyczno - depresyjnych... Z początkiem lat osiemdziesiątych poszedł w muzykę, z którą też na własną rękę się zaprzyjaźniał. Razem z Andrzejem Püdlem Bieniaszem założył grupę Düpą. Najpierw to było takie prywatne granie, acz coraz raźniejsze - wystąpili w Piwnicy u Piotra Skrzyneckiego, zaklepali sobie też udział w Jarocinie w 1985, ale z tego już nic nie wyszło, bo ledwie trzydziestopięcioletni Piotr na krótko przed tym powiesił się w mieszkaniu przy Tarłowskiej, w chwili, gdy jego rodzinka była gdzieś na letnisku... Trudno strasznie oceniać ludzi tak z zewnątrz... Ktoś mógłby powiedzieć - młody, z talentami, jakby z całą garścią leków na ten padół, a jednak... Był nadwrażliwcem, może pędzącym nazbyt szybko... Ponoć dużo pił i niektórzy zwalają winę na gorzałę, w tamtych latach paskudnej jakości, wpędzającej ludzi w dziwne pierdolce... Nad tego miłośnika Zappy, kobieciarza i dandysa przyszły chmury rodem z klimatów Joy Division i z Witkacowskich katastrofizmów... Witkacy też był dandysem i kobieciarzem, i nie miał złudzeń... Piotr jakoś już w tych czasach muzykowania stracił zapał do obrazów, chociaż je tworzył, bo trzeba było jakoś zarabiać, miał w końcu coraz więcej zobowiązań. Życie, atmosfera w kraju zaczęły go najwyraźniej przerastać... Pudel wspominał, że odkąd znał Piotra Marka, ten ciągle gadał o samobójstwie. Mówił mu, żeby śmiało dalej formował swoją grupę, bo on już się wypisuje z tego świata... Jego ostatnia malarska rzecz jest już bardzo mroczna, ciemna, przerażająca choć i fascynująca... Zdecydował się na ten odważny krok. Choć może wcale już tak wiele odwagi nie trzeba, gdy już jest pewne, że dalsze życie nie jest możliwe... Tak czy owak samobójcy budzą we mnie tajemną zazdrość... Ja żyję tak obowiązkowo, jak jakiś płytki fabrykat natury... A są jeszcze wytrwalsi, bo gdy się pomyśli, co człowiek jest w stanie znieść...

Po śmierci Piotra Marka Düpą przemieniło się w Püdelsów. W zwolnione miejsce wskoczył wypatrzony, grający na mieście Maciej Maleńczuk...

Pudel to też była urokliwa miejscówka na muzycznej mapce Krakowa drugiej połowy lat osiemdziesiątych, kiedy to z ówczesnym menadżerem Maanamu prowadził przy Karmelickiej taki sklepik Pop Magic, sklepik i misyjną manufakturkę. Wchodziło się w obskurną bramę na podwórko mroczne z brudnymi kubłami na śmieci i po schodkach zstępowało się do takiej mysiej norki, gdzie istotnie magia się działa, bo można było w tych czasach ogólnej bryndzy i posuchy natknąć się na ciekawy winylek czy łyknąć coś z rzadkości albo nowości, bo manufakturka misyjna (bo nie dającą jakichś wielkich kokosów) sprowadzała skarby rozmaite i wydawała je na kasetach z czarno - białymi okładkami z fotograficznego papieru... Szeroki wachlarz rodzajów, od Adrenalin O.D. po Davida Bowie... Tak że schodził się tam i cały muzyczny światek, z bliższych i dalszych okolic, no i oczywiście wszyscy spragnieni dźwięków... Pośród wzruszających relikwii z tamtych lat zostało mi w rupieciach i kilka takich kaset...


 

 Zakurzyło się to wszystko, pożółkło... I tak - jestem sobie w swoim miejscu i poza starością oraz nieuchronną śmiercią nic innego nie chce być bliżej... Choć muzyka brzmi, taka sama, w identycznych czasowych ramach, niby przylepiona do życia, ale bardzo od niego jednak inna. Można ją przywracać, stale, ale zawsze będzie wyłaniać się ze swego początku, by dobiec do końca, jak wszystko, co poza mną, co zapala się i gaśnie, inaczej niż ja, bo w swym poczuciu nie mam ani początku i - obawiam się - sam swego końca nie stwierdzę... Bliżej mi więc chyba dziś do obrazków, zawsze poruszających na nowo, będących bez żadnych początków i końców, trwających w całości, od razu, tu i teraz...

Dawne muzyczki natomiast wplecione są w minione emocje. W to rozszerzające się wczoraj. To ledwie krok stąd, ale jednak już tylko na uśmiech, na taką sobie tęsknotę, na radość przypominania sobie i na żale, że już nie ma, a że gdyby coś tam kiedyś było inaczej, to i dziś... Próżne takie chwile, acz urokliwe.

Düpą do Jarocina nie pojechało, ale Pudelsi rok później tam zawitali, chyba nawet w atmosferze zadymy... W nagrodę mogli nagrać potem płytę... I tak trzydzieści pięć lat temu "Bela pupa" w teatrze STU została nagrana.(A wydana troszkę później, bo w 1988) Z cudownym udziałem Kory. Kora pełna wdzięku. Z przyjemnością przystąpiła do pracy. Bardzo jej się podobały teksty Piotra Marka. Zabawne, trochę wulgarne (Piotr zresztą uważał, że po polsku najlepiej śpiewa się brzydkimi wyrazami {wypada przyznać, że nasz język ma całkiem przyzwoite wulgaryzmy i gdy ktoś potrafi się nimi umiejętnie posługiwać, może być wcale pięknie i wdzięcznie})... Obserwacje świata podane jako absurdalna poetycka sałatka... Fantastyczne na wspominkowy deser. Tamte szare czasy potrafiły jednak zdobyć się na lśnienie... A Kora i chłopaki złożyli Piotrowi Markowi wspaniały hołd, grając jego muzykę i śpiewając jego słowa...

Bawiły nas szalone zdanka, przyczepiały się z melodią, skłaniały do przelotnych głupawek gdzieś w autobusowych tłokach, w groźnych dla ducha, szarzyźnianych powtarzalnościach... "A mój kotek Mamrotek spokojnie siknął w wióry i pognał do delikatesów podglądać gołe kury..." " Czarne na czerwonym po zielonym jedzie, pedał za pedałem pedałują pedzie" (Hoża moyra)... "Na dworze śnieg i zawieja, idą chłopcy do pracy, chuj, niech idą, ale nie ja..." (Rege kocia muzyka)... No i tytułowa Pupa... Jakoś tak teraz, na jesieni, trzydzieści pięć lat temu zadebiutowała na trójkowej Liście... 1987 rok, bardzo dla mnie szczególny, taki niepowtarzalny, nie do podrobienia, magiczny, między innymi i z kasetami z Pop Magic...

Z melancholijną radością po latach do tego sięgnąłem... Wtedy to było tuż po tragicznej śmierci Piotra... A dziś na liście nieobecnych i przystojna, przeurocza Kora, i Pudel... Już cała rzesza tych nieobecnych...

Mętną ose słar pur tła ma grupa Düpą

Se slar że tre dupą o tretuar...

Kora i Püdelsi:

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce