Lagercrantz i Swedenborg

 "Pewien Izraelczyk, który mieszkał parę lat w Szwecji, powiedział mi, że Szwedzi nie mają odwagi być szczęśliwymi. Gdyby dwaj Szwedzi zamieszkali na bezludnej wyspie, z pewnością wybudowaliby swe domy na przeciwległych jej końcach. Natomiast dwaj Izraelczycy zamieszkaliby blisko siebie, gdyż wiedzą oni, że szczęście odnaleźć można tylko we wspólnocie. Swedenborg zapewne doceniłby to rozumowanie". - Tak napisał w swej książce "Emanuel Swedenborg. Poemat o życiu w zaświatach" Olof Lagercrantz (1911 - 2002), w książce zamykającej niejako opowieści o zaświatowych wędrówkach, bowiem Swedenborg, ten bez wątpienia spragniony wspólnoty pisarz, niczym zaświatowy Kolumb odkrył ją w świecie aniołów i duchów, który to świat naraz tak spadł mu na głowę, coraz bardziej mu się w niej porządkując; zaświatowy podróżnik, troszkę podobny Dantemu, o którym Lagercrantz także pisał, wiele lat temu... Z pewną zazdrością w swym ostatnim dziele Lagercrantz powracał do zaświatów, tych dających doskonałe perspektywy, jakimi są zaświaty swedenborgiańskie - bardzo podobne do zwykłego świata, korespondujące ze wszystkim co tu i teraz, lecz dające człowiekowi daleko bardziej zachwycające szanse na szczęśliwość, z zazdrością, bowiem zadziwiający Swedenborg, kiedy umierał w Londynie 250 lat temu, był gotów, z całą swoją pewnością, co do przyszłych losów... Ten wczesny psychoanalityk, co - dziś powiedzielibyśmy z freudowskim zapałem - rozwiązywał zagadki swych niesamowitych snów oraz badał tajniki podświadomości, czyli swoistej drugiej pamięci, a także wnikliwy badacz pism uznanych za święte, ukazał wielką moc człowieka, zdolną go zbawić, zdolną wynieść z piekieł w cudowne kręgi najwyższego, najszczęśliwszego anielskiego porozumienia. Każdy ma szansę, nikt nie jest skreślony!

Na całe nieszczęście Immanuel Kant zapoznał się kiedyś z pismami Swedenborga i ogłosił, że ów Swedenborg to jakiś straszliwy osioł, lecz sam Kant trochę się po oślemu zachował, odnosząc się do wielkiego dzieła Szweda jak ktoś, kto chce udowodnić Swiftowi, że olbrzymy nie istnieją i istnieć nie mogą, co sprawia, iż jego książka nie ma sensu. A wystarczy przecież odnieść się do wszystkiego, jak po prostu do literackiego dzieła, dzieła pewnego ludzkiego przypadku, który w całej swej niesamowitości, oryginalności zbudował gmach potężny, mieszczący w sobie wiele mądrości o człowieku, jego pragnieniach, namiętnościach, tęsknotach. Bo Swedenborg to przede wszystkim przypowieść utopijna o godniejszym życiu, możliwym dzięki zniesieniu naszych ziemskich ograniczeń... Choć można i w to wszystko wierzyć, jak w objawienie, które się dość niespodziewanie rozpoczęło w trakcie jednej z wielu podróży pewnemu osiemnastowiecznemu członkowi Akademii Nauk w Uppsali i asesorowi Kolegium Górniczego, co wiedziony tajemniczym głosem porzucił zwykłą naukę i ruszył odważnie w podróż duchową, wielką, wspaniałą. I gdy dziś patrzy się w jego dzieło, jest tak jakbyśmy zaglądali w efekty pracy jakiegoś czarownika, zdolnego śmigać po całym Kosmosie, w dzieło wytrwałego badacza i interpretatora każdego niemal biblijnego słówka, w dzieło, wychodzące naprzeciw tej wielce ludzkiej tęsknocie, jaką jest sen o wiecznym życiu. Swedenborg doczekał się i wyznawców, i uczniów, takich choćby jak Strindberg.

Literatura niekiedy wyrasta z szaleństwa, co nie szkodzi jej wartości. Swój - jak to pisze Lagercrantz - "poemat" tworzył Swedenborg przez prawie trzydzieści lat, budując tym jedną z najpotężniejszych konstrukcji intelektualnych zachodniej kultury. Dla psychiatrów to jeden z najwspanialszych przykładów twórczości schizofrenicznej. Schizofrenię nazywa się czasem "chorobą królewską". Zapoznając się choć trochę z dziełem Swedenborga, nazwa ta zdaje się być całkiem uzasadniona.

Swedenborg nie żył w zbyt łatwych czasach - w Szwecji, nie dość że słabo zaludnionej, osamotniony był także poprzez to, co mu się w głowie zaczęło roić, ładował bowiem swe intelektualne działa przeciwko ortodoksyjnemu protestantyzmowi, był więc niecenzuralny (dlatego swe dzieła publikował w Londynie, do którego w końcu się przeniósł ten zwolennik wolności słowa), niecenzuralny zakładając materialność Boga, kwestionując pojęcie Trójcy Świętej, aprobując tylko Chrystusa, którego zresztą, by go wywyższyć, wcześniej bezlitośnie zdetronizował, jako że wobec sił tkwiących w każdym człowieku, niczym szczególnym się on nie wyróżniał - opowieści o cudach uznał za zbędną bzdurę, a wiarę dla samej wiary oraz przekonanie, że coś sobie można wymodlić, za przejaw paskudnego egoizmu. Odrzucał też protestanckie pojęcie łaski, wierząc absolutnie w wolną wolę człowieka. Porzucił ostentacyjnie pasywno - tragiczną postawę protestantyzmu na rzecz aktywnej, optymistycznej wizji człowieka wierzącego. Prawdziwie wierzący człowiek realizuje w praktyce po prostu miłość bliźniego. Mówiąc w największym skrócie. Każdy może stać się Bogiem - Swedenborg w swych biblijnych badaniach ciągle odkrywa historie o tym, jak to w człowieku budzi się to, co Boskie, coraz wyraźniej i wyraźniej...

Wszystko zaczęło się od snów. Osobliwych, zrazu niepokojących i zaciekawiających człeka skłonnego do badań i refleksji... Wiele lat po śmierci Swedenborga odkryto zapiski z tego kryzysowego momentu jego życia, jedyne jego zapiski tworzone po szwedzku (bo wszystko inne i dla innych przeznaczone pisał po łacinie), które znane są dziś jako "Dziennik snów", u nas wydany w 1996 roku, będący jakby znakomitym uzupełnieniem całego procesu myślowego, jaki się w tej szwedzkiej głowie odbył. Psychiatra - jak choćby Antoni Kępiński - powie, że nastąpił wybuch psychozy. Nagle przyszła zmiana, która sprowadziła głęboki kryzys religijny. Zjawiły się duchy i anioły, z którymi został nawiązany kontakt i na podstawie tych "objawień" zbudował Swedenborg fantastyczny obraz wszechświata, zbudowany na kształt "Wielkiego Człowieka" (Homo Maximus), odmalowany - jak pisze Kępiński w "Schizofrenii" - z paranoidalną, hipermnestyczną dokładnością i pedantyzmem naukowca. W zasadzie bez poprawek, co kiedyś zdziwiło jednego ze znajomych pisarza. Ale rzecz jasna wszystko nie powinno było go dziwić, wszak pisma te zostały niejako podyktowane. Nocne mary czy sny na jawie są w końcu równie realne jak zwykłe czuwanie. To wszystko składa się na treść życia. Tak więc dla Swedenborga najprawdziwsze były te duchy i anioły, splecione z tym naszym światem; na przykład do pieniędzy miały owe duchy stosunek dość obojętny, podobnie jak sam  autor "O Ziemiach w naszym Świecie Słonecznym, które nazywają się planetami i o ziemiach w Świecie Astralnym, o ich mieszkańcach, ich duchach i ich aniołach, podług tego, co usłyszano i zobaczono", który finansowo był niezależny i mógł sobie beztrosko pisać i publikować do woli swe intensywne niesamowitości. Spisane relacje różnią się formą i stylem, bo wszystko zależy od tego, który duch i z jakiej planety mu je dyktował... Istne cudowności w tym porozumieniu, pocieszające, bo jakby tam czeka każdego to, na co ma ochotę, tyle że jak mu piekło dopiecze, zawsze może awansować gdzieś wyżej... Powiedzmy, jak ktoś lubuje się za życia w burdelach, to i do nich po śmierci trafi, i będzie mu tak rozkosznie, że rzecz mu cała bokiem wyjdzie... Ale ważne, że jest szansa, szansa na to, by wreszcie o tym, co ziemskie zupełnie zapomnieć, o wszystkim co w myślach i w rzeczywistości... Dla wszystkich planet są jedne zaświaty. Co wszędzie są i nigdzie, gdzie jawi się zaraz przed oczami to, o czym się pomyśli, by zaraz zniknąć, gdy tylko myśl pobieży gdzieś indziej... Wszystko w zasadzie lepsze i erotyka nie budzi tam smutku i niesmaku, co tak niemal nierozerwalne jest z erotyką ziemską... No i język doskonalszy, tak że myślę, iż Harry Martinson, jeśli tam właśnie jest, gdzie powędrowały sny Swedenborga, ma wreszcie możność pełnego wypowiedzenia się o zieleni z jej wszystkimi odcieniami... Ponieważ ten jakże międzynarodowy, ba - międzyplanetarny zbiór ludzkich istot ma tworzyć jakieś doskonałe porozumienie, musiał wytworzyć się specjalny język. I takim właśnie językiem porozumiewają się anioły i duchy z tych wszystkich innych planet, lepszych, co tu dużo gadać, od naszej, jakoś tak wyjątkowo niedoskonałej, mają taki swój wewnętrzny, uniwersalny, cyfrowy nawet język, dzięki któremu zdolne są do przekazywania sobie nie pozorów rzeczy, jakie jedynie może oddać nasz ziemski język, lecz ich idei, a nawet zawierać w jednym pojęciu całe zbiory tych idei. W niebiańskim alfabecie każdy znak pisarski ma niezwykle zagęszczone znaczenie, obejmuje ogromny zakres treści i pojęć, które doskonale wyrażają sens rzeczy... Wszystkie te anielskości, całe to orgiastyczne bogactwo, nieopanowanie pokazuje niebywałą realność tych wszystkich psychicznych stanów. Wszystko ma jakieś symboliczne znaczenie, każda litera, każde najmniejsze wyrażenie w badanej Biblii pełne jest ukrytych treści, trzeba tylko umieć się w rzecz wmyśleć. Błyskawiczne poznania, olśnienia, kosmiczne doznania, niezwykłe rozmowy i wyprawy... Pewne natury może to przekonywać. Nawet zbudowały swój odrębny kościół. Można uwierzyć, jak pewna osoba uwierzyła Dantemu, utwierdzona już całkiem w swym przekonaniu, gdy ujrzała ciemną karnację poety - najwyraźniej osmoliło go piekło!

Ta rozbudzona wyobraźnia, mimo uwag Kanta, zapłodniła wyobraźnię innych pisarzy, nie wspominając już miłośników parapsychologii. To osobliwe bogactwo zaświatowe i międzyplanetarne uwiodło romantyków, bo wielce im się spodobała głoszona przez Swedenborga symboliczno - duchowa istota rzeczy materialnych. Także potem bywa obecny. Przydaje się bardzo Strindbergowi w jego pokryzysowej twórczości i w tych jego "bezczelnych mistyfikacjach". Także i u nas budził zainteresowanie: Miciński, Miłosz... I dziś też czasem uwodzi swym urokiem - nie brak swedenborgiańskiej wizji choćby w rewelacyjnym serialu Larsa von Triera "Królestwo", będącym brawurową mieszanką szpitalnej telenoweli, czarnej komedii i filmu grozy...

Tak więc przyzaduszkowo trochę o duchach... Oczywiście nie sposób streścić tego świata w blogowej notce. Ale można polecić wspomnianą książkę Olofa Lagercrantza - tej wielkiej postaci w pejzażu kulturalnym Szwecji: redaktora, krytyka, poety, a także twórcy znakomitych monografii poświęconych wielu cenionym artystom, by wymienić przywoływanego już Dantego, a także choćby Joyce'a, Karlfeldta, Strindberga... No i wreszcie Swedenborg - też po prostu potraktowany jak artysta, literat... Italia ma Dantego, Szwecja przedziwnego Emanuela Swedenborga (podobno na starość wyrosły mu nawet trzecie zęby), syna profesora teologii i biskupa Jespera Svedberga - a dzięki nim świat ma oszałamiające wizje, które dają do myślenia, do myślenia o tym, jak wyrafinowane i fantazyjne jest zło i o tym, jak dalece potrafią szybować fantazje w swej tęsknocie za mądrością, tolerancją, miłością, wreszcie zwykłym porozumieniem...

O różnych rzeczach ludzie wypisują. I w każdej epoce przytrafiają się pewne szaleństwa. W słownym potopie Swedenborga można natrafić na literackie perełki, czystą poezję, w morzu Prousta też niejeden skarb, choć u Witkacego Atanazy skarży się, że Prousta czytać nie może, bo ile to się trzeba namozolić, by trafić na jakieś celne sformułowanie... A w naszych czasach - myślę sobie teraz, tak przy tych literackich ogromach - czy w swej ziemskości nie oszalał trochę Knausgård klepiąc "Moją walkę"? Spłodził olbrzymie dzieło - taki Proust naszych czasów - wielotomowe dzieło, co w kącie mi sterczy jak stos pustaków - cykl pustaków, albo takich napęczniałych, stworzonych z "hipermnestyczną dokładnością i pedantyzmem" gąbek, które, gdyby je wyżąć z niepohamowanego szczególarstwa, to wyszłaby broszura z ciekawą myślą... A jednak to pisanie o tym, że trawa jest zielona, ma w sobie jakiś magnetyzm... Tak jak w tym przypadku ktoś może powiedzieć - u mnie było podobnie, tak we wcześniejszych ktoś może rzec: to moje marzenie, także moje; to moje obawy i strachy... 

Pragnienie porozumienia. Mowa. Słowa, słowa. Głos przyjaciela. A nawet przeciwnika, o ile gotowy jest do rzetelnej dyskusji. Albo wewnętrzny głos, który odczytuje cudze słowa. Także tych, których już dawno z nami nie ma. To też takie trochę wędrowanie w zaświaty. Nie tyle w nieba jakieś, ale w miniony czas... Nasz ziemski, niedoskonały język. Światła pragnień, niepokojów, odnalezionej pociechy czy nadziei... Nazywanie choćby trochę uspokaja, oswaja... Mowa to niewiele, a jednak to skarb, nikły odblask, bo oczywiście pełne światło to już tam, u aniołów... Więc ćwiczmy się tutaj, w dobroci, w uwadze, w trosce, bo dzięki temu tam gdzieś może łatwiej nam będzie awansować... Na święty anielski, itd... Czytajmy więc, no i mówmy ze sobą. Bo mowa, zdaje się opowiadać Swedenborg, to duchowe życie. Nie żyć to nie koniecznie znaczy być sztywnym trupem. Można być martwym duchowo; można nadal chodzić, jeść, pić, ale dla aniołów jest się niewidzialnym...

Tak przy okazji, przypadkowo, trafiłem na taki wiersz Lagercrantza... A może nie przypadkowo, tylko dzięki jakiemuś dobremu duszkowi - podpowiadaczowi trafiłem, i pozwolę sobie teraz go tutaj przytoczyć:

OLOF LAGERCRANTZ

O nie,

smutku wyrazy nie gubią nikogo,

to, co zabija bezsłownością się zwie.

   Mówiąc żyjemy,

   milcząc umieramy.

Głosu mego słuchaj tedy,

po ścianach pieczary

nikłego ognia pełga blask.

- Nikogo tu nie ma,

 bać się nie ma czego,

tak długo, jak nam

słów płomyki lśnią.

        przełożył Kiljan Halldórsson


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce