Per Olof Sundman. Opowieść o Såmie, czyli Hrafnkatla zmotoryzowana

 Per Olof Sundman. W tym roku dwie okrągłe rocznice minęły: we wrześniu setna jego urodzin, zaś w październiku trzydziesta jego śmierci. Dużo sympatii mam dla tego pisarza. To jedno z mych ulubionych piór Północy. I tak to się układa, że wśród ulubieńców muszę mieć takich, co to mają różne kłopotliwe szczegóły w życiorysach. A to Hamsun, co sobie na starość zapaprał papiery, a to Sundman, który z kolei w młodości trochę nabroił, co tak właściwie na światło dzienne wypłynęło już po śmierci szwedzkiego prozaika, który ponoć jako nastolatek był związany z ruchem sympatyzującym z nazistami. Dawno to było, rzecz cała tkwiła w przemilczeniu, ale zechciano w końcu rzucić troszkę cienia na tę Szwecję, co taka chciałaby być moralnie nieskazitelna. Trochę więc znanych nazwisk wypłynęło, nazwisk ludzi o nie zawsze przyjemnych poglądach i przynależnościach... Sundman, syn bogatego księgarza, dość tak chyba przygodziarsko był zawsze usposobiony, bo lubił umykać i ciągnęły go dalekie północne przestrzenie, dzikości, pustkowia, dziewiczości... Najbardziej pociągał go śnieg, którego nikt jeszcze nie zdążył podeptać. Choć się urodził koło Sztokholmu, jego sympatie kierowały się ku dalekiej prowincji. Szczególnie lubił Jämtland, gdzie swego czasu prowadził hotel. Natura ze swym pozornym spokojem, przestrzeń, las... (W miły sposób można ciągle podróżować przez tamtejsze piękno ocaloną przez pasjonatów koleją Inlandsbanan w odrestaurowanych składach sprzed kilkudziesięciu lat, co nadaje całej rzeczy wyjątkowego klimatu - taka podróż przez zachwycające krajobrazy, a zarazem w czasie, w dość kameralnej atmosferze.) Sundman po hotelarskich czasach i po angażowaniu się w lokalną politykę, poszedł w politykę w szerszym znaczeniu, bo z ramienia partii Centrum zasiadał w szwedzkim parlamencie, był także członkiem Akademii Szwedzkiej oraz delegatem szwedzkim w Radzie Nordyckiej... Myśl, by zostać jeszcze do tego pisarzem, zrodziła się w nim dość późno, a w każdym razie późno debiutował. I dobrze się stało, bo okazał się znakomitym prozaikiem, scenarzystą i reportażystą. Mimo że wbiegał czasem w swej twórczości w świat, najchętniej i w gabinecie pisarskim przebywał w prowincjonalnej Szwecji, tudzież wśród rybaków na norweskich Lofotach, no i oczywiście w dalekiej Arktyce, szczególnie wśród intrygujących śmiałków jakimi był Andrée i jego towarzysze, by i na ich przykładzie opisać człowieka, istotę niemal nieopisywalną... Bo Sundman uważał, że człowieka można ukazać w jego działaniu, bo nawet jego słowa bywają mylące, jak ścieżki gdzieś na pustkowiach... Wszystko zawsze u niego pozostaje w niedopowiedzeniu, co tym bardziej czyni jego twórczość intrygującą, ale też i samo życie, bo sobie jakoś uzmysławiamy, iż często zbyt łatwo dochodzimy do przekonania, że dobrze znamy innych, co nigdy do końca przecież nie może być prawdą... W ładnych słowach o pisarstwie Sundmana wyraziła się szwedzka pisarka Lotta Lotass, pisząc, że jego twórczość biegnie po linii enigmatyczności, niepoznawalności, ciągle jest coś w niej niepokojącego, nieodkrytego, coś wiecznie czającego się pod powierzchnią, co nadaje jego tekstom osobliwe, mroczne i intensywne napięcie. Historie jego zwykle są wielce skondensowane, a miejscem ich akcji to opustoszałe krajobrazy, które zdają się korespondować z pustaciami w człowieczej duszy... Niewypowiedziane niejasności, a we wszystkim chodzi głównie o zaginięcia, poszukiwania, zbrodnie, różnego rodzaju trudności, skrajne niekiedy... Prawda o świecie tkwi gdzieś w przemilczeniach. 

W twórczości Sundmana, obok reportaży oraz podróżniczych i obyczajowych tekstów jest rzecz szczególna, islandzka saga, a właściwie jej przeróbka. Wyciszona większa nowela o jednak dość hałaśliwej sprawie. Opierając się na pradawnej islandzkiej sadze o Hrafnkelu, Sundman, pisarz prowincjonalny - jak o sobie zwykł był mawiać - zapragnął udowodnić, że dzisiejszy literat z powodzeniem może tworzyć w starym nordyckim stylu. Nie było to w gruncie rzeczy takie trudne, bo ten stary, średniowieczny nordycki styl okazał się bardzo nowoczesny, wiele już wieków temu jakby zapowiadający nouveau roman... 

Stare obyczaje, śmiałe poczynania z bronią... No, czy to wszystko takie stare? Wprawdzie w krajach uznających się za cywilizowane nie ma już kary śmierci, choć tak naprawdę została ona w lekko zawoalowanym majestacie prawa zarezerwowana dla niewypłacalnych, przy czym to od niewypłacalnego zależy znalezienie sobie kata i czy w ogóle wyrok wykonać (chcąc uniknąć roli żywego trupa), tak że w tym wymiarze jakby ściślej kłaniają się stare obyczaje z sagi, kiedy to ludzie sami musieli się starać o to, by duch prawa został zaspokojony. Zemsty za inne, mniejsze przewinienia - wszak z dzisiejszego punktu widzenia wypada uznać, że niewypłacalność to zbrodnia największa - pozostawia się teraz specjalnym organom. Ale kiedyś i za zabójstwo zasądzoną komuś karę strona zainteresowana we własnym zakresie musiała wyegzekwować. W starej Islandii były tylko sądy. Tak więc i nie zawsze szanowano wyroki, albo nie zawsze dysponowało się odpowiednią siłą, by pozostawały one w mocy. Mocą pewnego idealizmu były jedynie władze ustawodawcze i sądownicze, brakło wykonawczej...

Saga to zwykle taki starodawny kryminałek. Są złoczyńcy, bywają sądowe potyczki, są i złe kobiety, które cechują się wrodzoną zdolnością, nie zawsze malowniczą, do podsycania agresji u mężczyzn,  mężczyzn z tą całą ich męską dumą, która siłą jest śmiertelnie niebezpieczną, także dla nich samych oraz oczywiście dla tych ich całych kobiet - tego czarownego elemenciku brutalizującego umiejętnie obyczaje... Sundman kreśląc swoją wersję sagi szczególnie podkreślił nie pozbawioną wulgarności rolę kobiet w całej tej średniowiecznej jatce...

"Saga o Hrafnkelu" (Hrafnkels saga Freysgoða) to jedno z najświetniejszych tego typu dzieł. Jedna z sag o Islandczykach, wielka, choć nie objętościowo. Bardzo dobrze, z artyzmem skomponowana. Długo uważano rzecz całą za bardzo wiarygodny dokument historyczny, jednak badacz literatury Sigurður Nordal w swej pracy "Hrafnkatla" z 1940 roku wykazał dość przekonująco, że jest to jednak późne dzieło, gdzieś z około roku 1300, będące jedynie pewnym echem dawnych wydarzeń, lekko opartym o historyczne fakty... Tak czy owak to fenomenalna opowieść o tym, że jak się już w coś zabrnie za daleko, to lepiej dojść do drugiego brzegu, nawet wbrew swej naturze, bo gdy zaczynamy układać się z diabłem, to nigdy na tym dobrze  nie wyjdziemy.

U Sundmana jest tak samo. Tyle że w nowoczesnych strojach, z ludźmi jeżdżącymi terenówkami, korzystającymi z dzisiejszych maszyn rolniczych, a że to Islandia, więc są i szklarnie ocieplane wodą z gorących źródeł, jest broń palna i domy na pustkowiach z zadziwiającymi, przeobfitymi bibliotekami. A poza tym są mężczyźni i są kobiety. Natury te same. I prawa, obok których zawsze lepiej trwać przy sile. A siły bywają różne, też odwieczne - a to kasa, a to pięść i odpowiednie towarzystwo... A zatem Islandia, ale oczywiście nie do końca - islandzki jest pejzaż, islandzki teren, który Sundman - zanim przystąpił do pracy nad planowanym pierwotnie filmowym scenariuszem, z którego wynikła jednak powieść - przemierzył samotnie, by się lepiej zadomowić w realiach, w dolinach, gdzie gospodarowali bohaterowie i gdzie do dziś upamiętniają tamte dawne czasy geograficzne nazwy, w surowościach islandzkiego interioru, kędy śmigali śmiało Såm i jego ludzie... Kraina Hrafnkela to zjawiskowa wschodnia Islandia, to także kraina Gunnara Gunnarssona, który sobie kiedyś pobudował tam, w Skriðuklaustur, efektowny dom, kraina z legendą o potworze z mętnego rozlewiska Lagarfljót, świat rozciągający się od górzystych malowniczości wokół Reyðarfjörður, hen aż po tereny na północ od wielkiego lodowca Vatnajökull... Tam to sobie żył potężny Hrafnkell, wyznawca boga Freya, bogacz i lokalny mocarz. Z fanaberiami. Jedną z nich był pewien zakaz, a mianowicie nikomu poza nim samym nie wolno było dosiadać jego ulubionego konia Freyfaxi... W jego zasobnym gospodarstwie pojawił się razu pewnego Einar, który chciał się nająć do roboty. Cóż, jak bieda, trzeba prosić - lepiej - chcą niektórzy - gdy o pracę. Stał się więc parobkiem. Ponętnym, bo zaraz sobie miejscowe żeńskie żywioły - stary i młody - zaczęły skakać do gardeł...Raz, gdy Einar był daleko na pastwiskach, troszcząc się o bydełko, musiał skorzystać z konia, lecz pech chciał, że wszystkie gdzieś pognały i był jedynie Freyfaxi. Któż się jednak mógł dowiedzieć, że go dosiadał?... Jednak stało się nie po myśli Einara, bo nieco utrudzony jazdą koń, jakby się chciał złośliwie poskarżyć, zbiegł do obejścia Hrafnkela i rzecz się wydała... Nie powiodło się Einarowi - nie dość, że te baby, to jeszcze koń - skarżypyta. Hrafnkell wziął i zarąbał Einara, bo ten złamał jego zakaz. Zrazu jednak Hrafnkell chciał wypłacić rodzinie Einara zadośćuczynienie, ale nie przekupił jego ojca, który pragnął satysfakcji, w myśl równości wobec prawa... Śmiesznie to brzmiało - nieborak i nędzarz wobec mocarza i bogacza. Ojciec Einara poszedł do swego brata, by ten poprowadził jego sprawę przed sądem, brat jednak czuł się za słaby, lękał się Hrafnkela, wiedział, że buńczuczne rozprawy o prawie niczym są przy takich społecznych i materialnych nierównościach. Ojcu jednak nie szło o pieniądze, chciał satysfakcji, sprawiedliwości, nie pieniędzy, mimo że te bardzo by mu w życiu pomogły. Ale takie łaszenie się na grosz za cenę życia własnego syna wydało mu się nędzne, paskudne, niegodne...Namówić się dał syn Bjarnego, Sámr, bratanek pokrzywdzonego Þorbjörna, chociaż też wiedział, że będzie działał wbrew swojej woli, mierząc się z człowiekiem o wiele od siebie potężniejszym. Mrówka jednak ruszyła na słonia, na słonia, który nieroztropnie mrówkę zlekceważył... Na doroczny thing ruszyły terenówki i autobusy... Sámr, który zdołał zebrać grupkę ludzi, postanowił wyprzedzić powolną, zmotoryzowaną karawanę Hrafnkela, ruszając na starą modłę starą drogą, odwiecznym skrótem do Þingvellir przez pustkowia interioru, będące naturalnie siedliskiem upiorów, co stanowiły dodatkowy napęd dla wszystkich podróżnych - strach w końcu potrafi dodać energii i raźnie wybudza z regeneracyjnych drzemek... Trzeba było wyprzedzić wroga, żeby mieć czas w trakcie althingu, tego wielkiego ludowego święta, a także dorocznego najwyższego sądzenia i rozstrzygania, aby zjednać sobie stronników w rozprawie. Nie było to łatwe zadanie, udało się jednak - Þjóstarssonowie z Fiordów Zachodnich, ludzie, którym Hrafnkell mógł skoczyć, postanowili wziąć udział w przygodzie i wesprzeć Sáma... Hrafnkell był bardzo pewny siebie, do tego stopnia, że swoją sprawę - a co za tym idzie ludzi w nią zaangażowanych - tak dalece zlekceważył, że ani się obejrzał, a został skazany. Sám, w imieniu brata swego ojca mógł w majestacie prawa pomścić niedorzeczną śmierć Einara - słowem Hrafnkell - organizator orgii i właściciel świątyni fallicznego bóstwa mógł zostać zabity... Był w rękach krewniaka swej ofiary. Sprzymierzeńcy z Fiordów radzili Sámowi, by już się nie cofał. Postanowili towarzyszyć mu w zajeździe. Sám jednak, ten jeden raz, nie posłuchał cudzych podszeptów i raz jeden postąpił jedynie w zgodzie z własną wolą, własnym sumieniem. Nie chciał zanadto krzywdzić. Postanowił jedynie pozbawić Hrafnkela majątku. A jego samego nie zabił, a tylko okaleczył, wieszając go nagiego za przebite ścięgna Achillesa... Zawarli umowę, że są kwita... Mądry Þjóstarsson radził, by mściciel darował sobie tę swoją naiwność. Sám nazbyt chętnie jednak wierzył w ludzką szlachetność. W każdym razie koledzy z Zachodnich Fiordów uprzedzili, że drugi raz z Hrafnkelem już nie będą się mierzyć. Zrobili, co do nich należało, obiecując swoją przyjaźń, ale tylko w granicach rozsądku, w żadnym wypadku szaleństwa... Okaleczony Hrafnkell musiał zaczynać od zera. I wcale dobrze mu poszło. Przez czas jakiś jednak czuł się słabszy, nawet, gdy już się pieniężnie odfutrował. Bo siłą był nieobecny, przebywający gdzieś w świecie brat Sáma - Eyvindr.... Wreszcie jednak, po latach, Eyvinda przywiało do Islandii i wreszcie wypasiony wpłynął na wody Reyðarförður. Jechał do brata, na dawne włości Hrafnkela. Baby, jak kruki, zaskrzeczały, gdy piorąc bieliznę ujrzały przybysza... Zapowiedź krwi szalenie je podnieciła. Tę przeszkodę niesłowny Hrafnkell miał do usunięcia, z zaskoczenia... Bez braterskiego wsparcia Sám był już bezbronny. Eyvindr zginął i skończyły się rządy Sáma w Hrafnkelsdalur... Na nic zdały się zabiegi u przyjaciół z Zachodnich Fiordów, oni mogli tylko nieroztropnemu koledze pomóc urządzić się w swoim sąsiedztwie, z dala od całej, jakże upokarzającej sprawy... Sám na to nie przystał. Łyknął gorzką pigułkę i wrócił na stare śmieci. Może pozostała mu tylko ta satysfakcja, że jednak można bić się z potworem, nawet go pokonać... Pozostała tylko ta przykra lekcja, że nie można się cofać, przynajmniej w pewnych okolicznościach... Dla Sundmana to przede wszystkim opowieść o Sámie, albo - tak pisząc ze szwedzka - Såmie...

 Krwawe porachunki dziś już tak raczej poza prawem się dzieją. Ale się dzieją. Są i porachunki aksamitne, pośród prawnych liter, ale też nie pozbawione okrucieństwa. Ot - taki taniec zła, odwieczny, rozmiłowany w dokuczliwych sprytach i kruczkach... Gorzej, gdy nieprzyjazności i szaleństwa wstępują na szerszą arenę. Inne już prawa rządzą... Coś o tym wiemy... Po raz kolejny uczymy się, że z diabłem się nie paktuje, nie robi z nim interesów, bo jego obyczaje, jego normy potrafią być w pewnym momencie zaskakujące, otwierające nam oczy na naszą naiwność... A gdy już wyrządza zło i chcemy mu utrzeć nosa, nigdy nie wolno czynić tego połowicznie. Nie można się zdawać na dyplomację i wmawianie sobie, że uda się go nam przeciągnąć na stronę naszych wartości, w sferę, gdzie umowy są czymś świętym... I dlatego Såm skończył w bezpiecznym poddaństwie, a Hrafnkell, choć okaleczony, umarł na swej dawnej pozycji, którą i jego potomkowie zachowali...

To tyle, tak przy okazji niedawnych rocznic i przy okazji wszystkich niepokojących wiadomości z pobliża...

***

Per Olof Sundman, Opowieść o Såmie, Czytelnik, Warszawa 1987

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce