Mundu að hvar sem hjartað slær, hamingjan er oftast nær

Inaczej myślałem o tej notce, ale odejście Jana Nowickiego troszkę rzecz zmienia. Choć wpisuje się ta postać dobrze w to, co zamierzałem powiedzieć o tym islandzkim muzycznym zapewnieniu, że miłość zawsze może jeszcze zapukać do drzwi i zażądać odpowiedzi, warto wtedy odświeżyć sobie, przyswoić na nowo garstkę prostych słów, że do szczęścia, radości najbliżej tam, gdzie bije serce...

Pan Jan, niezwykły, niecodzienny. Naturalnie niezapomniane role. Ale pan Jan okazał się też ciekawym pisarzem, poetą. To, co najbardziej tkwi mi w pamięci, to stworzona przezeń korespondencja między Ziemią a Niebem. W tej epistolarnej relacji był i sobą, i Piotrem Skrzyneckim. Jako Jan pisał z Ziemi, jako Piotr - z Nieba. Z Piotrem bardzo się przyjaźnił, łączyło ich przywiązanie do sztuki, do kapeluszy... Kiedy Piotr zmarł w 1997 roku, pan Jan zapragnął, by ta wyrwa nie była tak dotkliwa. Stęskniony za nic miał dystanse, jakie dzielą nas od zaświatów, i postanowił, że Piotr jeszcze trochę z nami pobędzie, tak całkiem blisko... Cudowny przykład gorącej przyjaźni, której i śmierć nie kończy, nie przekreśla. Początkowo ta urokliwa korespondencja ukazywała się w "Przekroju". Zawsze wtedy lekturę tego tygodnika zaczynałem od tych właśnie listów. Przylatywały do mnie, do Trøndelagu, w którym wówczas mieszkałem, w tych jeszcze przedinternetowych czasach, kiedy poczta przynosiła regularnie paczki z gazetami, kiedy pisało się listy papierowe i lizało znaczki... Nowicki. To było bez wątpienia bijące serce, a więc w tym z grubsza mówiąc paskudnym życiu było i trochę szczęścia, radości. Musiał być świetnym choć zapewne i trudnym kompanem...

Pocztowo - prasową drogą przylatywały i listy z nieba. Także i tam, skąd zdecydowałem się wyjechać w końcu, nie wiem po co... No, okazało się, że i po miłość, przyjaźń... O sobie często mało wiemy, a przyszłość to już w ogóle niewiadoma, nie wiemy tedy, co - jak by się spytał Marcel Proust - szczęście nam przyniesie...

Sartre powiadał, że piekło to inni ludzie. I dla innych sami nim jesteśmy, bo te wszystkie nasze tajemnice, dziwactwa, a jeszcze do tego ciała, które mogą podjąć bunt... A nawet jeśli odejdzie się od tak drastycznego określenia jak piekło, to i tak inni wprowadzają w nasze życie nie tylko radości, ale też mnóstwo zamętu i goryczy... Jak coś przychodzi, to też wiadomo, że jakoś musi odejść...

Piekło - co zastanawiające - bywa opisywane na sposób taki, że na usta ciśnie się jedynie słowo: arcydzieło!... Z opisu wiecznej, niebiańskiej szczęśliwości jakoś nikt majstersztyku nie zrobił. Co najwyżej ziemskie szczęśliwe drobiazgi... Dziwne też wydawać się mogą te nasze zdolności do ogarniania rozmaitych piekieł. Z niebami nie wychodzi, zawsze się to musi jakoś zsiąść... Piekła z zewnątrz można próbować uniknąć, w każdym razie minimalizować jego obecność, ale jeśli to czynimy, odbieramy sobie tym samym możliwość spotkania radości i szczęścia, choćby na te drobne chwile, na te przelotne ulgi, jakie nieść mogą inni, gotowi na ogarnianie piekła. Tak to wszystko jest skonstruowane... Tak że jeśli jakieś serce zapuka, to warto mu otworzyć... A nuż będzie z tego przyjaźń... Wszak nigdy nie wiemy, co przyniesie nam to napotkane szczęście...

No i piosenka, w której się ostatnio zakochałem. Takie słowa, co zawsze czekają, o tym właśnie, że tam, gdzie serce bije, tam zazwyczaj szczęście... Muzyka, słowa: Bragi Valdimar Skúlason. "Orðin mín". Sigurður Guðmundsson og Memfismafían:

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce