Osobliwy nadmiar trójek i co się właściwie stało w październiku 1897 roku na New Iceland

 Aż nawet sprawdziłem, jak to z tą trójką, tak numerologicznie... No tak, to taka doskonałość. Dwa jakoś ujdzie, ale trójka jest weselsza, bez przyduchy, taka właściwie w sam raz, idealna, na życie i śmierć, czyli na wielką przygodę. Ani za mało, ani za dużo. By stół stał, trzy nogi wystarczą. W pewnych okolicznościach we trzech raźniej. Choć w troje bym się nie pakował, ale w trzech i owszem... Bea Uusma aż tak daleko a numerologicznie nie szła, bo to osoba racjonalna, choć w swej dyktowanej malowniczą obsesją podróży wstąpiła mimo to do medium, by może jakaś wskazówka, ale tylko straszek się z tego zrobił okraszony rewelacją, że zimno... No, jakże by inaczej? Wszak szło o nieszczęsną wyprawę arktyczną... Chociaż zauważyła inny osobliwy zbieg okoliczności, badając tajemnicę wyprawy balonowej na biegun Salomona Augusta Andrée, Nilsa Strindberga i Knuta Frænkela, bo oto sercem do młodziutkiego Nilsa przylgnęła panna Anna, narzeczona o nazwisku - nomen omen - Charlier... W odróżnieniu od balonów na rozgrzane powietrze zwanych "montgolfierami", te wodorowe nazywano "szarlierami"... I taki "szarlier" narzeczonego panny Charlier uniósł wraz z towarzyszami podróży w wieczność... A przy okazji też na długie lata, bo upłynęło ich wiele, by romantycznie serce już wtedy pani Anny miało przynajmniej szansę spocząć przy prochach tego narzeczonego z dawnych czasów, co uleciał w arktyczną mgłę. Ale obok tego wróżebnego nazwiska i nazwiska wariackie. Początkowo było ich czterech. Obok Andrée i Frænkela byli Strindberg i Swedenborg... Nils Strindberg był krewniakiem pisarza Augusta Strindberga, zaś Vilhelm Swedenborg wśród krewniaków miał słynnego mistyka i - przynajmniej jak chciał Per Olof Sundman - ci dwaj licytowali się żartobliwie, który z nich może poszczycić się pokrewieństwem z większym świrem, a co za tym idzie, który ma większy tytuł do uczestnictwa w wyprawie... Element szaleństwa był widoczny, mimo całej dziewiętnastowiecznej wiary panów inżynierów w postęp, w ludzkie moce mogące zapanować nad Naturą!... Ostatecznie to Swedenborg okazał się być tym rezerwowym baloniarzem... Trudno powiedzieć dziś, co czuł wtedy, gdy ta opóźniona o rok przygoda arktyczna, owa podróż napowietrzna pana inżyniera Andrée, zaczęła się w lipcu 1897 roku: zawód czy ulgę, że to jednak nie on, tylko Strindberg poleciał? Ostatnie słowa, jakie świadkowie startu usłyszeli z ust Andrée, brzmiały: - Co to, kurde, było?... Też taka dość ponura wróżba. Balon wystartował nie bez kłopotów, bo uderzył o elementy częściowo zdemontowanego hangaru, a jak już poleciał, to zaraz, obracając się, pogubił poprzykręcane doń wleczki, które miały pomóc kontrolować przelot... Trójka szalonych śmiałków poszybowała od tamtej chwili zupełnie niesterownym latadłem, w świat białych plam, w nieznane... Dla Sundmana był to wymarzony temat. Oto cena za pewien sposób myślenia. Głowiono się kiedyś, jak osiągnąć ten magiczny czubek ziemi, aż Szwedzi doszli do przekonania, że balon będzie najwłaściwszy, a przy okazji najelegantszy... Panowie zadbali o szykowność, tak na wypadek pomyślnego lądowania gdzieś po drugiej stronie lśniącego bielą lodowego oceanu. Ciągnąc potem sanie ku swej śmierci, zadbali, by mieć ze sobą trochę dekoracyjnych przedmiotów, co świadczy w gruncie rzeczy o ich sile i przekonaniu, o niegasnącej nadziei... Rzeczy zbytkowne dobrze świadczą o stanie ducha... Nie rezygnujmy tak całkiem!!... Ocean lodu okazał się wcale nie taki świetlisty, tylko pełen mgły i szarości... Trójka śmiałków. Gdy startowali, nie wiedzieli jeszcze, że mają przed sobą trzy miesiące życia, że trzy dni tylko polecą, a potem będzie koszmar dreptania (często w miejscu, bo lód pod ich nogami będzie stale kaprysił i złośliwie przemieszczał się w kierunku przeciwnym do ich marszu), nie wiedzieli, że miną trzydzieści trzy lata, zanim ludzkość dowie się o ich losie... Znaleźli się raptem w pustej przestrzeni, nie rzucając nawet cienia na podłoże, które zdawało zlewać się z niebem... Nieskończony ocean lodowy, a jednocześnie oni w swoim wędrownym trójkąciku, w sytuacji iście klaustrofobicznej. Wszystko jak upiorna, pełna paradoksów wizja... Ból, chłód, sraczki, polarne miśki... Jeden gość po czterdziestce z dwójką dwudziestoletnich młokosów, którzy za wiele pojęcia nie mieli o życiu pośród lodu. Ale w modnych ciuchach przez trzy miesiące podtrzymywali swe życia... Wizjonerstwo, marzenia, chęć przejścia do historii i śmiała wspólnota, pewien szczególny rodzaj zaprzyjaźnienia i zaufania, jeszcze z dawną kindersztubą i naturą, co nie zawsze mówi to, co myśli, nawet pośród skrajności najstraszniejszych i głupot... Mogli zaraz, tuż po nie wróżącym niczego dobrego starcie z Danskøya, siąść na sąsiedniej Amsterdamøya, jeszcze był czas na odwrót, ale najwyraźniej nikt się nie zająknął... A Natura nic sobie nie robi z tego, że jest lekceważona. Otwiera się na ludzką ciekawość i udziela odpowiedzi na wszystkie pytania. Bez wleczek polecieli zbyt wysoko, tylko po to, by zaraz być już zbyt nisko, z uszczuploną zawartością gazu w balonie, za to oblepieni lodem, coraz cięższym i cięższym... Dotarli, o czym wiemy, o czym dowiedzieliśmy się przez przypadek, do najbeznadziejniejszego miejsca, do Wyspy Białej zwanej kiedyś New Iceland... 

Niby wszystko wiemy, z grubsza ocalały zapiski, przytargane przedmioty, udało się odzyskać trochę fotografii, wśród nich to słynne dziś zdjęcie leżącego na lodzie balonu z - jak by się tak dobrze wpatrzeć - gołębiami pocztowymi na olinowaniu, które właściwie stało się takie ikoniczne dla tych czasów, gdzie jeszcze ciągle było miejsce dla prawdziwych zdobywców... Niby wszystko wiemy, ale nie tak do końca... Swego czasu szwedzka pisarka i lekarka Bea Uusma tak przypadkowo natknęła się w jakiejś nudnej sytuacji na książkę o tej wyprawie, słynnej, a jednak tajemniczej... Rzecz stała się jej obsesją, bo w to przemieniła się fascynacja. Bea jakby dołączyła do tej wyprawy, tyle że o wiek spóźniona, ale chciała jak najbliżej tych uwiedzionych przez technikę duchów się znaleźć, ona, filigranowa osóbka, która za zimnem nie przepada... Podążyła więc i do muzeum w Gränna, wchodziła w przestrzenie związane z bohaterami jej opowieści, stawała pod tymi samymi drzwiami i tych samych dotykała klamek, ale też z dala od urzędów i mieszkań, bibliotek i instytutów, w Svalbardzie, stawała na Danskøya, a także tam, w atmosferze absolutnego opuszczenia, gdzie Strindberg miał zrzucić z balonu list dla narzeczonej w pudełku, na najostatniejszym mijanym skrawku lądu, podejmując beznadziejną próbę odnalezienia tej polarnej przesyłki... Korzystając z dzisiejszej techniki ta filigranowa pani doktor znalazła się i w upragnionym przez bohaterów miejscu, czyli na samym biegunie, no i wreszcie, po wielu przymiarkach, dotarła na Wyspę Białą, na New Iceland, jak zwał ją Andrée... Wydawać by się mogło, że na próżno... W refleksji po wizycie na tym miejscu śmierci Bea Uusma zanotowała:

Prawo entropii polega na tym, że wszystkie procesy w kosmosie zmierzają do nieładu. Kosmos stanie się zabałaganiony. Atomy się pomieszają. Materia żyjąca ma niską entropię, ma swój porządek, a my, ludzie, staramy się strukturalizować i układać, sporządzamy listy i długie kolumny, obliczamy, przeliczamy, podczas gdy natura cały czas dąży do wysokiej entropii, dysponując nieskończenie większą siłą. Tysiącletnie lodowce spływają powoli, lecz w sposób nieunikniony po zboczach gór. Woda lodowcowa miesza się z morską. Ciepło mojego ciała natychmiast miesza się z zimnem na zewnątrz groteskowej kurtki. Jest minus dziesięć stopni. Jeślibym umarła na tej plaży, za trzydzieści i pół godziny moje ciało osiągnęłoby temperaturę równą tej na zewnątrz.

Natura nas pożera. Lodowaty wiatr, deszcz, sól i ziarenka piasku pochłaniają nas, sprawiają, że butwiejemy, rozkładają nas na cząsteczki, związki węgla, rozbijają się wiązania kowalencyjne między atomami węgla i wodoru. Nasze atomy mieszają się z burymi ziarnami piasku na maleńkim kawałku plaży na Wyspie Białej.

Autorka postanowiła po ludzku wszystko poukładać, jak najdokładniej, w tym świecie rozpadu, to wszystko, co zdobyliśmy dzięki odkryciu załogi z norweskiego statku Bratvaag w 1930 roku... Niestety wiele śladów zatarła nie tylko sama przyroda, ale też uroczysty człowiek, który nie zawsze ma głowę dość ciekawską. Wystarczyły pozostałe dokumenty, przedmioty, ubrania, które oczyszczono, uprano i zreperowano, dla ciekawskości bardziej powierzchownej. Wszak wiadomo już, co się stało. Balon "Orzeł" szybko opadł, a wędrówka rozbitków po trzech miesiącach musiała się poddać w swym wyczerpaniu. Tyle że dociekliwy badacz nie może się uspokoić, dopóki będą istniały wątpliwości. No bo przecież nie z takich opresji ludzie wychodzili. Nansen przezimował raz w jamie śnieżnej i nawet w tym czasie przytył. Pechowym, choć może lepiej powiedzieć niedoinformowanym baloniarzom nie brakowało pożywienia i nie byli tak całkiem bez szans... Nagle wszystko się po prostu urywa. To jest oczywiście świetne pole do popisów literackich, i wszedł na to pole w udany sposób - też odbywając po jakimś czasie (i to nie jeden raz) rodzaj pielgrzymki na Wyspę Białą - Per Olof Sundman, za co otrzymał Nordisk råds litteraturpris w 1968 roku (potem jeszcze wszystko świetnie sfilmował Jan Troell, co doceniono nominacją do Oscara w 1983 roku), ale kolejna badaczka chciała uczynić jeszcze jakiś krok w kierunku ostatecznej prawdy w całej tej pobudzającej wyobraźnię historii... Jak umarli? Dlaczego nagle, 8 października urywają się wszelkie notatki? Teorii było wiele - jedli wątrobę niedźwiedzią i foczą, mogli przedobrzyć przez to z witaminą A, może coś nie tak z konserwami, może włośnica poprzez niedźwiedzinę, a może samobójstwo, a może atak niedźwiedzia - panowie nie doceniali tego białego olbrzyma, króla tamtych stron i wielokrotnie udawało im się go przepłoszyć, ale za którymś razem jeden z misiów mógł być mniej uprzejmy i gościnny, a chętny na upolowaną przez ludzi fokę, na przykład... Szczątki, zdekompletowane, po stosownych oględzinach, po opisach, podobnie jak i wszystkie pamiątki przewieziono uroczyście do Szwecji. Tyle że po samych ciałach pozostały właśnie tylko opisy oraz dokumentacja fotograficzna. Andrée był gorącym zwolennikiem kremacji zwłok, i ciało jego, pamiętając o tym, spalono. Spalono ciała i pozostałych członków załogi, choć o podejściu do tematu obu młodzieńców nie wiemy nic. I przez to nauka straciła możliwość wnikliwszych badań. Nie pobrano żadnych próbek, by dziś mógł popracować nad nimi toksykolog, by odnieść się do rozmaitych spekulacji na temat zatruć tym czy owym... Tak więc w tej z deka beznadziejnej sytuacji, kiedy sam człowiek przyspieszył i tak nieunikniony rozpad, po rozmaitych poszukiwaniach, bo ktoś tam skitrał jakąś kość, bo z jednej rękawiczki wypadły paznokcie (paznokcie to jednak za mało, a kość przechowana, choć dość nietypowa, należała jednak do niedźwiedzia, co wykazały badania genetyczne), Bea Uusma zrobiła to, co się zrobić dało w tych niesprzyjających okolicznościach, rozpisując całą rzecz z naukową skrupulatnością, w owych porządkujących tabelkach, zestawieniach, z całą wiedzą, która pewne rzeczy może uprawdopodobnić oraz pewne odrzucić jako niedorzeczne... W tym wszystkim garść wspomnień o bliskich, korespondencja, dzienniki, obserwacje, znane fakty i jej własna podróż, przez ich miejsca, podróż jakby zakochanej i tęskniącej wielbicielki. Pośród dokumentów i domysłów, w krajobrazach była tak blisko tych duchów jak to tylko możliwe. Technika, w którą tamci panowie tak wierzyli, drobnej kobiecie pozwoliła przyłączyć się, późno bo późno, do tej szalonej przygody...

Pierwszy musiał odejść Strindberg. Jego ciało było pochowane w skalnej szczelinie, przykryte kamieniami. Potem musiał odejść Frænkel. Garderoba sugeruje, że Strindberg mógł paść ofiarą niedźwiedzia. A dalej? Rezygnacja? Śmiertelna dawka leków? Ale nie zużyli wszystkiego. Coś toksycznego w żarciu?... Wychodzi na to, że najsilniejszy był ten najstarszy, Andrée... Usiłuję sobie wyobrazić, jak tkwię właściwie nigdzie, w absolutnej pustce, w pobliżu trupów osób sobie w tamtych okolicznościach najbliższych. Co człowiek ma wtedy w głowie?... Zresztą pustynią nie musi być czapa lodowa z malutką kamienistą plażą na najdalszych krańcach Svalbardu... Bo to po prostu stan kompletnego osamotnienia. Ktoś musi być tym ostatnim... Niektórzy taką mają rolę... I jak to zauważał kiedyś Beksiński, najodporniejszy zostaje. Choć czasem ten najodporniejszy wydaje się w toku życia słabeuszem, ofermą, a jednak to on musi zgnieść ten najtwardszy orzech... Andrée u kresu. Jest już zima. Niebo ciemnieje i zaczyna tańczyć zorza. Momenty są piękne, ale to piękno niczego dobrego nie zwiastuje... Najgorsze jest to, że takie plaże przydarzyć się mogą wszędzie, jako życiowa sytuacja, kogoś, kto już nikogo nie ma, na całym świecie... Coś, do czego ja się zawsze gdzieś tam podskórnie przygotowuję. Dreszcz mnie chwyta zawsze, bo mam przeczucie, że właśnie, o zgrozo, zaliczam się do tych silnych... Wolałbym, żeby tak nie było, ale biorąc pod uwagę okrucieństwo życia...

W gruncie rzeczy Bea Uusma dotarła do celu, chociaż kolorowe, różnoczcionkowe, bogato zilustrowane i wypełnione tabelami zapisy nie dają jednoznacznych odpowiedzi. Dotarła, siadając tam, gdzie skończyło się życie Salomona Augusta Andrée. Poniżej był Knut Frænkel. A gdy popatrzył na wprost, miał przed oczami to samo, co ona, miejsce spoczynku Nilsa Strindberga. Andrée postanowił, by mieć przy sobie osobiste drobiazgi Nilsa... To możemy stwierdzić poza urwanymi zapiskami. Z jakiegoś powodu uznał, że tak będzie dobrze, właściwie, bezpieczniej dla nich...

Przyroda wszystkim się zajęła. To i owo porozwlekała, pożarła, porozrzucała... Ponoć ich prymus po tych trzydziestu trzech latach działał jak nówka sztuka. Ciągle było w nim paliwo, ciągle w tej organizowanej na zimę miejscówce istniała możliwość rozpalenia ognia...

Pewne tajemnice nigdy się nie rozwiążą. Ale to może nie takie istotne. To i tak bogata opowieść o ludzkim losie, fascynująca, bo - nie ma co - panowie zadbali, by pozostała nie lada historia. A nasze tajemnice i jawności przejdą i tak w kosmiczne zabałaganienie. I ten świat nasz, taki, jakim go znamy, na naszych oczach zdaje się rozpadać, też z nieujawnionymi innymi tajemnicami... Szczególnie tam to widać, w świecie kiedyś zmrożonym solidnie, tak bardzo jednak delikatnym, niknącym w oczach.

Natura spokojnie daje nam odpowiedź... A Bea Uusma pozbierała trochę rozpryśniętych atomów, by w miarę możliwości załatać to i owo w naszym pełnym dziur pamiętaniu...

***

Bea Uusma, Ekspedycja. Historia mojej miłości, Marginesy, Warszawa 2017


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce

Klaus Mann. Ucieczka na Północ