Trochę róż...

Cóż powiedzieć na ten koniec roku... Właściwie nihil novi sub sole. Stara śpiewka: jest źle, a będzie jeszcze gorzej. My się do tego gorzej naturalnie przyzwyczajamy i gotowi jesteśmy na więcej. W tym wszystkim jakieś nasze drobne szczęścia. A te szczęścia bywają zdumiewające i czasem - ze względu na okoliczności - niewiarygodnie małe... Ludzkość w obłędzie trwa i to, zdaje się, jej naturalny stan. Jak mawiał Oscar Wilde: - Ludzkość nigdy nie wiedziała, dokąd zmierza, tedy nie mała żadnych wątpliwości, w którym kierunku się udać. Po prostu - bieg przed siebie. Połowicznie rozumny, połowicznie, bo strasznie wierzymy w naukę, ale tam, gdzie ona nas ostrzega, tam, gdzie mówi, że nasz Disneyland jest tęgo zagrożony, jakoś wierzyć jej nie chcemy, a w każdym razie ufamy, że mamy jeszcze trochę czasu, o ile rzecz w  ogóle nie rozejdzie się jakoś po kościach... Przypominając słowa Stanisława Lema, sprawiamy wrażenie człowieka spadającego z dziesiątego piętra, który, będąc na poziomie kondygnacji czwartej, czuje, że wszystko jest w porządku... Chociaż gdzieś tam z tyłu głowy mamy świadomość, że wszystko skończyć się musi brzydko, to jednak to co do brzydkości męki jest doklejone uznajemy ze ten właściwy obszar życia, bo tam nasze zadowoleńka, radostki, wytryski... Ale jak powiada Schopenhauer: - Niepodobna żyć szczęśliwie, najwyższą rzeczą, jaką człowiek może osiągnąć, jest życie heroiczne. Takie życie wiedzie ten, kto w jakimkolwiek charakterze i w sprawie wychodzącej jakoś wszystkim na dobre walczy z olbrzymimi trudnościami i w końcu zwycięża, a przy tym otrzymuje kiepską albo nie otrzymuje żadnej nagrody... Pozostaje pamięć o nim i sławi się ją jako pamięć bohatera... I tak to w sumie jest, w małej i w dużej skali, o czym coraz mocniej się w tym życiu przekonuję...

W ludzkość specjalnie nie wierzę, choć oczywiście nie odbiorę jej nigdy bohaterskości. Sami sobie sprawiamy kłopot. Jesteśmy takim kataklizmem, który dokuczając światu, dokucza także samemu sobie. Niektórzy więc się wstydzą, choć gdzie szukać adresata tego wstydu, gdzie to najwłaściwsze oblicze, najwłaściwsza instancja... Bo jak nie ma, to takie pozostają żale do lustra... Ale się rozwijamy, z potknięciami, bo ufamy, że jednak zmierzamy ku jakiemuś wielkiemu dobru, tyle że nie wiem czy chciałbym widzieć na własne oczy takiego luda już ostatecznie rozwiniętego... Droga wiedzie w samodzielnie poruszającym się samochodzie, za którego kierownicą tato może czytać dzieciom "Pippi"... Na naszym placu zabaw ciągle beztroskie marzycielstwo. Tylko czy ziemia wydoli? Ćwiartkę jej trzeba było zdewastować, by całą tę ludzką czeredę jakoś odziać; drugą ćwiartkę trzeba było zdewastować, by ją wykarmić, z lichym zresztą rezultatem, bo w jednej części globu nie ma co jeść, a w drugiej żarcie zapełnia wysypiska śmieci; no i trzecią ćwiartkę trzeba było rozwalić, by ta cząstka, dla której świat to Disneyland, mogła się stosownie do swych niedorzecznych napuszeń przyozdobić... I chyba na to nie ma rady. Musielibyśmy się po prostu rozejść... Wiemy dobrze, że pewne choroby same potrafią przejść. My też jesteśmy zjawiskiem przejściowym. Pewnie kiedyś ta ziemia odkaszlnie i nas strąci z siebie. Pokiereszowana jakoś się podźwignie, już bez nas... Tak że my się chyba musimy w tym naszym rozwoju po prostu doszczętnie pokiereszować... Takie przedsmaki są na wschodzie, gdzie trwa ta przedziwna rekonstrukcja tych pamiętnych dwóch dwudziestowiecznych potwornych wojen... Dzisiaj to są jakieś dziwaczne kacapskie anachroniczne sny, za jakiś czas może być to jatka o kropelkę czystej wody... Póki co na strachy patrzymy przez palce, niektórzy są zdumieni, przerażeni, innych - tak jak mnie - smuci ten obraz największego terytorialnie państwa, które w jakimś dziwacznym ekshibicjonizmie postanowiło ukazać swoją nieokreśloność, nicość, swój prymitywizm, swoje wypróchniałe zęby, którymi kłapie tak straszliwie niszczycielsko... Mam upiorną, krwiożerczą nadzieję - bo tak to już jest, że inni krwiożercy potrafią skłonić najmniejszego nawet szaraczka przycupniętego na miedzy do odwetowej krwiożerczości - że ten zgniłozęby kacapski wampir wpadł na pomysł, by w taki okropny sposób, wampirzy iście, popełnić po prostu samobójstwo... To też w gruncie rzeczy nic nowego... Życzę Kacapii długiej, samotnej infernalnej jesieni, rozciągniętej na całe pokolenia... Liczę, że Ukrainie się uda, że ocaleje i odsunie od siebie tamten świat całkowicie już bez piątej klepki...

Nawet jakoś niewiele we mnie lęku. Może dlatego, że dość przeżyłem i teraz już siłą rzeczy tak sobie powoli ginę... Patrzę na zanikanie, sam zanikam, czytam o zanikaniu... Życie to ruch. Z czasem tego ruchu jest coraz mniej... Ostatnio zajrzałem do "Trzech dzienników" Ingmara Bergmana, jego córki Marii i umierającej żony Ingrid... To zawsze Bergman opuszczał swoje kobiety - jakby zawsze była to taka odwrotność "Lata z Moniką" Fogelströma... A wreszcie, gdy spotkał tę najważniejszą partnerkę, ta po latach pierwsza zabrała się z jego życia, choć to zdecydował podły los, bo Ingrid śmiertelnie zachorowała... I tak to Bergman, będąc po siedemdziesiątce, nagle musiał dorosnąć, nagle wypędzony z dziecinnego pokoju... I tak niektórzy mają szczęście, że mogą tak późno sobie dorastać... W tym nagłym znikaniu córka była bohaterką, Bergman kręcił się w swym strachu i bezradności, a Ingrid, ile tylko miała sił, ogarniała jeszcze wiele praktycznych spraw i spacerowała wokół Karlaplan. I tak coraz mniej było tych okrążeń. Wreszcie sukcesem była tylko jedna rundka wokół Karlaplan. Potem pół. A wreszcie mogła dowlec się tylko do ławki... I tak to się człowiek usuwa z pejzażu. Bo potem to już same zamknięcia. Sypialnia, szpitalny pokój, wreszcie urna... A teraz jeszcze odświeżam sobie znajomość z "Narcyzą" Zofii Nałkowskiej. Wczesna jej powieść, młodopolska, o której sama pisarka nie bardzo chciała pamiętać, chociaż tam znikanie wyjątkowego w jej życiu człowieka, bo tam zachował się pod postacią zabijanego przez chorobę Maksa znakomity, bezkompromisowy, przedwcześnie zmarły Ludwik Stanisław Liciński, po którym wszystkie niemal pamiątki porwała z Warszawy popowstańcza pożoga... Tak, w niektórych przypadkach ponura rzeczywistość nie daje spokoju nawet cieniom...

Ciągle więc coś znika. Także i nasze poczucie bezpieczeństwa, w którym tak kiedyś się kołysaliśmy... I wszystko w drodze do jakiegoś paskudnego końca...

Wspomniany już Oscar Wilde stwierdził, że Bóg tworząc człowieka najwyraźniej przecenił swoje zdolności... Ja bym powiedział, że wszystko w zasadzie jest robotą partacza, bo wszystko zdaje się być ledwie prowizorką. Malowniczą często, ale jednak tylko prowizorką. Chociaż wiemy z doświadczeń rozmaitych, że prowizorki potrafią być zaskakująco trwałe...

I tak to z tym człowiekiem jest, że w ogólnej szpetocie potrafią wyrastać z niej nie lada kwiatki. Tak by była okazja do pochwały, a nawet do wywyższeń niepomnych stron odrażających. Do pochwały za coś, co na dłużej, nawet może i na całą resztę naszego trwania. Piękno, a w nim muzyka, którą lubimy czcić i odchodzenie oraz przychodzenie lat... Toastów wznosić nie będę, dźwigać kielichów też nie, bo już od dwóch prawie lat nie miałem w ustach ani kropelki alkoholu - po ten sięgnę wtedy chyba dopiero, gdy przekonam się, iż jutra już nie ma - pozostaje tedy tylko wpleść trochę muzyki w proste życzenie: wszystkiego dobrego... Nuta wiedeńska będzie chyba najlepsza. Bo tak Nowy Rok bez Straussa? Nie, zawsze musi być... Z jego walców ten jest mym najukochańszym. "Róże Południa"...

Zatem trochę róż dla tych, co się tu zabłąkają, na Nowy Rok...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce