Duży Książę (22)

 Sny czarne wieją

Nad moim życiem;

Uśnij, nadziejo,

Wraz z serca biciem!

 W wir zapomnienia

 Wiatr gdzieś rozsieje

 Dawne wspomnienia...

 O, smutne dzieje!

Kolebką jestem,

Co śmierć kołysze

Grobów szelestem

W wieczną gdzieś ciszę. * : -

wyrecytował Książę naraz wybudzony z drzemki. W lekkim jeszcze podchmieleniu i z melancholijnym uśmiechem podszedł w stronę okna, za którym spała bezlistna kosztela. - O ile ciekawiej być zmyśleniem, co zawsze słowo odpowiednie podsunie. A i tak przecież wiem niewiele. Więc pozornie bez różnicy, gdy się wsnuję w świat przez nikogo niedopowiedziany... Niedopowiedziany... Najlepiej może, gdy tak jest... Ten Verlaine naturalnie zjawić się w swych słowach musiał. Tak tu przecież, chwilę temu, w narastającym seksualnym podnieceniu paplaliśmy coś o poetycznym Francuzie, co jednak wybrał przedmiot, bo tym przecie jest ciało... Trzeba w końcu zlitować się nad gadulstwem... Choć teraz jak znalazł, gdy ożywiony przedmiot pierzchł. Został obłok uczucia. Trwalszy od innych chmur, bo i uczucie trwałością cechować się może, szczególnie gdy idzie o sprawy nie istniejące... Pewnie byśmy przedyskutowali jeszcze to i owo... Jak to pisał Dag Solstad o swym Bjørnie Hansenie (ach, jakże ta przeciętność, nawet z nazwania wynikająca, jednak z sobą się nie mogła dogadać, spragniona bezpowrotnego wyskoku, przy jednoczesnym pozostaniu w życiu o pewien tylko solidny detal odmienionym) - że gdzieś w głębi ducha wiedział, iż krótkotrwałe szczęście jest najbardziej godne pożądania na tej ziemi... No, chyba że szczęsny ból... Czy właśnie tego nie doświadczam? - buzowało tak w książęcej głowie, spragnionej nagle widma ukochanego, które jednak odmówiło uczestnictwa w całym tym żałobnym wydarzeniu, w tej kolacyjce zakrapianej po pożarze. Dotknął tylko kamiennego parapetu okna, na którym Aubrey szukał znaku pośród kropli jesiennego deszczu... Coś poruszyło się za szybami. To śnieg! Wielkie płaty mokrego śniegu! Jakby ktoś tam w górze pośród niespokojnych snów rozdarł jakąś wielką pierzynę... Wkrótce więc święta. Znów Książę uświetniać będzie musiał swoją obecnością rozmaite uroczystości, także i te kościelne. Wmówienie płynące ponad wiekami, że to, w czym uczestniczy, ponad wszelką wątpliwość jest wolą bóstwa, zobowiązywało go do wykonywania pewnych drobnych czynności, które traktował jak uprzejme gesty wobec ludzi niekonieczne budzących zainteresowanie. Bóstwo jednak nie przewidziało - bo bóstwo zwykle nie jest dalekowzroczne i skazane przez to na krótkotrwałe szczęścia (odwrotnie do człowieka, który, jeśli jest dalekowzroczny, nie śni o wiecznych szczęściach) - że ludzie łatwo zdobywają się na stawianie ograniczeń, tedy z jednego obszaru swych manifestacji przeniosło się do siedzib innych gremiów, niejako nawracając się na inne grupy, które jednak, by dobrze się w swej władzy osadzić, pozostały przy szacunku dla majestatu, który swym blaskiem oświetlał wszystkie działania i decyzje, nawet te pozostające w sprzeczności z jego poglądami... Wola bóstwa jest układna i elastyczna, i zaprzyjaźnia się z tymi, co ją potrafią sobie usidlić... Jednak Książę, naturalnie, nie pozostawał całkiem poza łaską, tyle że to, co kiedyś uchodziło za zwyczajność, nawet największe plugastwa, teraz musiały z pewną ostrożnością zejść do podziemia... I dzięki temu, mimo że cała jego wina sprowadzała się jedynie do zaniedbań w sferze przesądów, żadne mundurowe służby nawet nie pofatygowały się, by zadać choćby najbardziej rutynowe pytania... Pozostało więc tylko wewnętrzne boksowanie się z własnymi myślami... - Żeby nikt nie miał pretensji - powiedział szeptem - i tak skazany jestem na więzienie...

Tym razem to on zatroszczył się o lady, która obiecała czuwać nad jego niespokojnymi snami. Miała czuwać, tymczasem Książę na dobre się wybudził, zaś przykładnie ululana procentami lady spała jak anioł w fotelu. Otulił ją tedy własnym pledem, pogasił kinkiety i wyszedł na mały spacer. Chciał obejrzeć sobie nowy śnieg. Alejki już okryły się jego lepką warstwą, przywierającą łatwo do butów, tak że Książę zostawiał za sobą łatwo dostrzegalny trop. Wszystko spało sobie smacznie, niepomne okropieństw, wszystko w utajonej gotowości do skoku w kolejny dzień, na który Książę jakoś nie miał ochoty, choć wiedział jednocześnie, że nie poważy się na żaden krok pomocny w strąceniu się w przepaść, w każdym razie nie przewidywał niczego gwałtownego, choć wyczuwał w sobie jakąś bezwładność, poddanie się jakiejś sile, co biegnie tuż obok tych wszystkich działań i zamierzeń płynących jakoby z mocą o źródle we wnętrzu opiekuńczego bóstwa, co w ten czy inny sposób, pomimo rozmaitych zmian, czuwa nad całością. - Wszystko musi się zmienić o jakiś detal, nieodwołalnie - myślał sobie marznąc na powietrzu... - Ciemność. Wszystko w chmurach, żadnego światła... Tam, na wzgórzu, gdzie Aubrey dostrzegł światełko, wtedy, pośród tych wszystkich sypialnianych, sprzyjających nagości przytulnościach, też panował obojętny spokój. Wszystko już zagaszone i troskliwie, po strażacku rozgrzebane... Cichy kipisz, za który z ochotą zabierze się wiosna z całym naręczem chwastów, które tam zaczną się przypadkowo plątać, z jednym planem - by to, co poranione, to co wypalone ukryć, zabliźnić, na dziko zagospodarować, żeby wszystko było gotowe na przyjście lasu... Ziemia zawsze gotowa jest na las. Dajmy jej tylko trochę czasu, a rychło posłyszymy jej śpiewny oddech... I zawsze też jest cisza. Wielki ciężar jej nad nami. Wystarczy tylko ustąpić, a runie na nas... - I pustka. Cóż innego czuję? Cóż innego czułem? Tylko przelotne zamiecie. Czuciowych drobiazgów i słów. Cóż mogę wiedzieć o innych? Cóż inni o mnie. Nikt się w nic innego nie wczuje... Można iść obok, nie czyniąc nic. Nic się nie stanie... Będę dobrotliwy - postanowił Książę - jak zawsze, jak wtedy, gdy opłacam utalentowane skarby i gdy palę świeczki bogom, w których nie wierzę, ale z którymi mogę pozostawać na przyjacielskiej stopie... I będę leciał... A więc jesteś... Tam, gdzie kosztela biblioteczne okno, w nim zaś jakby księżyc zaświecił, a w jego blasku on, wizerunek umrzyka... Krótkotrwałe szczęścia...

Będę leciał, rankiem zdecydował Książę. Emma zalecała śmigłowiec, więc przyleciał, tyle że poniewczasie. Ale tak widać musiało być. Nie ważne, co się zdarzy. Dalej, stosownie do tego, są koleje losu. Obowiązki wzywały. Poza tym Książę chciał być w dniu pogrzebu Aubreya jak najdalej stąd, tak by go nie kusiło... Nie chciał się przypatrywać pustej ceremonii... Może zresztą i przychodzić, i odchodzić winniśmy w ściśle określonym towarzystwie, wyspecjalizowanym w pewnych czynnościach, bez idiotycznej widowni. Na porodówce niech poza matką będzie tylko wykwalifikowany personel, bez zieleniejącego z przerażenia i obrzydzenia tatusia, który tylko może zniechęcić się do kobiet, i niech przy pochówku będzie tak samo, poza Matką Ziemią niech będzie - jeśli taki mus - ksiądz oraz grabarze... Niech w najdonioślejszych momentach towarzyszy człowiekowi profesjonalna rzeczowość, opanowanie - strach i wycie niech się miotają we wszystkim, co pomiędzy, tam gdzieś, z dala... Każdy niewyspecjalizowany niech przychodzi wtedy, gdy dziecię umyte już w beciku, zaś nieboszczyk już pod swym tonącym w kwieciu pomniczkiem...

Książę odleciał więc do stolicy. Chciał też zabrać ze sobą lady oraz pannę Havant, tyle że panna Havant ledwie była w stanie przemieszczać się po drogach naziemnych - powietrzna była już całkiem poza jej zasięgiem, nie na jej wydelikacone nerwy. Jej zdolności do przeżyć komunikacyjnych były dalece, dalece ograniczone, tak więc lady zdecydowała się towarzyszyć pannie w ślimaczej wędrówce po ziemi, naturalnie pośród napadów mdłości i lęku... Bohaterska panna Havant, która tak wiele swego wątłego zdrowia poświęciła, by nasycić się choć odrobinę atmosferą miejsca, w którym nieostrożny cyrkowy słoń zadeptał Baldura... Chciała tym wspomnieniem jeszcze pożyć, zatem nie mogła ryzykować zawału na wysokościach... I jak tu się wżywać w innych?... - Nonsens - pomyślał Książę i odleciał. Obiecując jednak Luce, że wkrótce się zjawi, by po cichu a stosownie pożegnać się ze swym chłopcem i krótkotrwałym szczęściem. Lady też obiecała przybyć, wcale o to nie proszona, dobrze jednak wiedziała, że sprawi tym Księciu Aleksandrowi przyjemność...

***

Pałac żył swoim życiem, niewzruszony, przyjemnie chłodny i czysty... Ach, te domostwa, w których nie sprzątają ich lokatorzy, tylko wynajęci do tego ludzie. Wszystko w należytym porządku, na swoim miejscu, bez usterek i niedoskonałości, wszystko co niedoskonałe w porę usuwane, naprawiane... Wieki sobie mogą mijać, a w rzeczy samej nie dostrzega się zużycia... Znów puste godziny w bibliotece, trochę rysunkowych zajęć, by wyrobić się do wiosennej aukcji, wręczanie nagród, dyskusje z nadwornymi malarzami o zamówionych pracach, w tym wymarzonych przez Księcia kopiach... Jakoś szczęśliwie, w powiązaniu z tragedią przyplątała mu się myśl o Masłowskim... Mistycznie odpowiedni. Cisza i ciemność... W mroku dopiero najwłaściwsze światło można dostrzec...

Znów własna wanna. Obok złośliwie ulokowany w łazience biskupi tron niegdyś służący potulnie w książęcym wychodku... Maks zadbał o satysfakcjonującą temperaturę. Książę, paląc, leżał w pełnej mydlin wodzie... Dopalał papierosa do połowy, gasił go w popielniczce ustawionej na taborecie, po to by zaraz sięgnąć po następnego. Gasły papierosy, gasły też raz po raz pojawiające się w jego głowie zarodki myśli... Jefferies zamajaczył gdzieś z tyłu głowy... O tak, to jeden z tych, co wiedzieli, że dla człowieka najlepsza jest bezczynność... Pragnienie tego stanu to najrozsądniejsza rzecz pod słońcem... Takoż pod księżycem... - Oj, tak - westchnął Książę...

Maks wszedł ze śnieżnobiałymi ręcznikami. Tak jakoś wyszło. Taka konieczność zaistniała... Książę uniósł prawą nogę ponad wodę. Pozwolił się dotykać. Maks przez chwilę delikatnie masował książęcą łydkę... - Teraz to zobaczyłem! - krzyknął Książę. - Popatrz, jak śmierć zaczyna rozciągać mi ciało. Patrz na ten kształt. Toż to noga starej rosołowej kury... Patrz, tu, poniżej mięśni, to ścięgno... Maks przyciągnął stopę Księcia do swego krocza. Władca w mydlinach mruknął z zadowoleniem. 

- Nie jesteś specjalnie zaskoczony, prawda?

- Nie.

- Prosta, choć niejasna odpowiedź... Chcąc pewnych określonych zmian będę cię musiał zabić.

Maks zgiął w kolanie książęcą kończynę. Pochylił się, by possać nieco paluch. A potem szarpnął nagle swego chlebodawcę tak, że ten z głową znalazł się pod wodą. Woda jakby zawrzała, jakby rzucał się w niej krokodyl ze zdobyczą. Pośród parsknięć, plucia i kaszlu zaskoczony i z lekka oszołomiony Książę wyłonił się ze zdradliwej waniennej płycizny, którą jednak przy odrobinie wysiłku można było przemienić w groźną topiel... Otarł oczy i wpatrzył się nimi w klęczącego teraz w nogach wanny Maksa, który niczym rozmarzone dziecko zanurzał w wodzie swe dłonie, pozwalając jej przepływać pieszczotliwie pomiędzy palcami... Na twarzy Księcia odmalował się osobliwy wyraz; mieszanka zaskoczenia, przestrachu, zaciekawienia, uznania, by nie powiedzieć ukrytej dotąd fascynacji...

- Kusząca pustka - powiedział. - Być może kiedyś poproszę cię o przysługę, ale w taki sposób tego nie załatwimy... Ty, wypadałoby, żebyś został... Będzie decydująca zmiana. Inna jakość. To pewne.

- Cokolwiek zażyczy sobie Jego Wysokość...

- W coraz węższych ramach, w jakich poruszać się może boska moc.

- Nie rozumiem.

- Doskonale.

Maks zbliżył się, by wyjąć z wanny korek... Brudy Książęce zaczęły mocą grawitacji gnać z równościowym bulgotem ku rurze, by zmieszać się z odpadami ludu całej stolicy...

- Opłuczesz mnie teraz gruntownie - zażyczył sobie Książę.

CDN

*) Paul Verlaine, Z cyklu "Sagesse" w przekładzie Kazimiery Zawistowskiej.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce