Navnløs

W styczniu gapiłem się trochę na zorzę polarną. Olśniewające zieloności pośród nazbyt długich nocy. Gdyby założyć w tym jakąś uwzględniającą nas celowość, można by pokusić się o stwierdzenie, że to tak na otarcie łez, żeby nie było, że tylko mrok, że jednak zimą też nie brak światła, choćby nawet nie było nazbyt ożywcze... Ale to tylko obojętne, chłodne natury prawa i widowisko, które o widza wcale nie dba, choć widz, bywało, na takie rzeczy spoglądał z lękliwą nieśmiałością... Tak czy owak, coś się nad naszymi głowami stale odbywa, czego możemy być mniej lub bardziej przypadkowymi, jednak zawsze przypadkowymi świadkami... Nauka swoje powiada o słonecznym wietrze, na zimno... Wierzenia bardziej może emocjom oddane, choć też i one jakby troszkę uspokajająco wyjaśniające, czyniące zjawiska mniej obcymi, ku którym słać na dodatek można pewne żądania i ku którym słane tęsknoty nie takie od rzeczy, nad głowami kazały widzieć czarowniejsze historie - a to nocą podświetlony Bifröst, a to taniec świateł na odzianych w lśniące zbroje walkiriach - opowiadając jednak, podobnie jak nauka, o świecie niezbyt oddanym naszym sprawom, bo też i nordyccy bogowie specjalnie o nas się nie troszczyli, a to, co nas z ich strony dotykało, było raczej skutkiem ubocznym ich działań... Zamieszanie kosmiczne ma w sobie dużo piękna... A my małpami jesteśmy wrażliwymi i rozdziawiamy gęby, czasem bawiąc się w metafizykę... Magnetyzm piękna. Zadziwiające poczucie tegoż. Moc odciągająca od codzienności, od chceń... Wszystko jedno w zasadzie dla mnie - krajobraz, zorza, obraz Vermeera - nie chce mi się od tych rzeczy wracać do życia... Światło, najradośniejsze... Jak to pisał kiedyś Arthur Schopenhauer: - "Radość z powodu światła jest zatem w rzeczywistości tylko radością z obiektywnej możliwości najczystszego i najpełniejszego poznania naocznego i jako taką należy ją wywieść stąd, że czyste, wolne i pozbawione wszelkiej chęci poznanie jest w najwyższym stopniu rzeczą przyjemną i jako takie ma znaczny udział w rozkoszy estetycznej"...

Choć i może małe pragnienie, niczym wspomnienie im dalsze, tym słodsze, z złudach upiększających świateł... Islandka Liv u Obstfeldera wśród rozświetlonych kurtyn zorzy chce widzieć dusze swoich bliskich... Liv ucieka w piękno, jakby w tym była największa moc, sens życia gdzieś tam w tym ukryty... Liv, czyli Życie, takie imię nosi młoda kobieta, która niestety jest już u kresu życia. Ale to właśnie ona, śmiertelnie chora, wiedzie swego sąsiada idącego przez świat trochę jak lunatyk ku życiu, ku jego pełni, wypytując o najrozmaitsze drobiazgi i marząc, śniąc na jawie kolorowo... Wypada mu więc też widzieć wyraźniej... Piękno u Obstfeldera ma swoją doniosłą rolę... Jak zauważa w swym eseju o autorze nowieli "Liv" Arnold Norlind, Obstfelder jest poetą bólu, ale ten ból zawsze coś potrafi jednak rozjaśnić, śpiew deszczu, promień słońca... Przyglądając się światu w jednym ze swych wierszy, na końcu przyznać tylko musi, że wszystko jest po prostu takie dziwne, niepojęte... O co biega? Po co ten ból, udręka... Sigbjørn Obstfelder wyrósł z gleby dość nieszczęsnej, a właściwie straszliwej. Jak powiada Norlind: Sigbjørn urodził się pewnego listopadowego dnia, a ten listopad rozciągnął się na pierwsze lata jego życia. Miał mnóstwo rodzeństwa, z którego nieliczni dotrwali do dorosłości. Wyczerpana matka umarła, ojciec - rzemieślnik raczej był mało serdeczny, życie toczyło się w surowej religijnej duchocie, przyszły pisarz musiał jeszcze na dodatek dzielić pokój i łóżko z obłąkanym bratem... Sigbjørn potem żył w biegu, krótko, bo zżarła go gruźlica, pędził, jakby ciągle czegoś się lękał, obcy na tym świecie, jakby wypadł z ram obrazów Edvarda Muncha... Najpierw planował być inżynierem, praktykował trochę za oceanem, potem jednak wrócił, przekonany, że jego powołaniem jest sztuka, zajął się literaturą, tęskniąc przy okazji za muzyką... Grał na skrzypcach, czując, że ten sposób wyrażania się, pozasłowny, najbliżej jest tajemnicy życia... Najbardziej pragnął być muzykiem, ale to się niestety nie ziściło, zapamiętano więc tylko jego przygrywki do imprez z Przybyszewskim na czele... No i dużo muzyki przeniknęło do jego tekstów, muzycznej poezji, muzycznej poetyckiej prozy...

Gdzieś w dali może zagadki się porozwiązują. W pięknym zatraceniu. W "Liv" tęskni do takiego zniknięcia... Muszę iść,  być z dala od zgiełku, gdzie tylko duch ziemi i morze wznosi się do nieba. Muszę mieć wokół siebie dużo ciszy. Być jak najdalej od tramwajów, asfaltu, teatrów. Może gdzieś tam, nad wielkim morzem, dadzą się posłyszeć słowa tajemnicy, najcichsze. Gdzieś w głębi duszy, pierwsze drgnienia strun, jeszcze zanim przemienią się w dźwięk. Kiedy wszystko wokół ucichnie, kiedy ludzie o mnie zapomną i ja sam zapomnę osobie. Może wszystko się wyjaśni, może ma dusza się wreszcie przebudzi...

Jakieś ustronie, poza zasięgiem innych... Może i mniej spektakularne, jak w "Bezimiennej"... Śmierć jak miłość, miłość jak śmierć... Zawsze w tej kurewce w parku u Obstfeldera widzę śmierć, w dobrej, litościwej odsłonie... Zawsze też miałem i mam szacunek dla dobrowolnie obranego fachu ulicznicy... Sprawa jakoś bliższa natury, ponurej, bezwzględnej przyrody, a jednak uczciwej w swych rozliczeniach... Samczyk przychodzi, gdy ma coś do zaoferowania, taka dola samczyka, co ciągle musi coś udowadniać i płacić... Zjawia się na miłość, chwilową, bo innych nie ma, drobne utraty przytomności, a potem w dal, siną, by może wrócić, czasem nawet do wcale dobrej przyjaciółki... Czemuż by więc nie miała być i śmiercią, wszak i jej obyczaj niezbyt ciężki? Też bierze zapłatę. Czasem zabiera wiele, czasem zadowala się resztkami, ta już nie jest wybredna, bierze wszystko, co jest, a co już się nigdzie mocą tajemnej decyzji nie przyda. Zna życie, też umie pocieszyć, nie ocenia, nie pyta. Po prostu jest i umie osuszyć łzy... Melancholijna radość pośród śmiertelnej nocy...

Lubię tę atmosferę... Literatura, czasem jak mroczne marzenie. Zawsze o jakiś krok przed topornym życiem. Nawet gdy idzie o najgorszy, najprzykrzejszy moment, udaje się wydobyć jakieś piękno. Jakoś uzupełniamy do skrajnie niedoskonałe życie, grubymi nićmi uszyte, tak na słowo honoru...

Jest ciemno, gubią się kształty, barwy... Mrok, bezforemność - tylko latarnie świecą, kręgi podświetlonej mgły - żółte źrenice ciemności wpatrującej się we mnie... W niej ja, też właściwie upiór, jak ta żółtooka ciemność. Hałasuję kaszląc, straszę w tej pustce. Idę parkiem. Tam, gdzie najciemniej, gdzie nie dociera latarniane światło, siedzi pani lekkich obyczajów... Jej twarz osłania woalka, pod nią błyszczą oczy. To człowiek! Co za miłe, melancholijnie przyjemne spotkanie w grobowych ciemnościach. Moje oczy i jej oczy. Nasze dusze. Przytykam ucho do jej piersi i słyszę bijące serce. Ogarnia mnie płacz. Płaczę, płaczę, nie wiem, dlaczego płaczę. Moje łzy spływają po jej chłodnych rękawiczkach... Nie odtrąca mnie. Przeciwnie - przeciera moje oczy. Chwytam ją za ręce z prośbą: Ukryj mnie, ukryj mnie, ukryj mnie...

Skryci na samotnej ławce; bezimienna chowa jego twarz przy swojej ciepłej piersi, ukrywa w dłoniach oczy przerażonego człowieka. Nikt poza Bogiem nie słyszy jego bolesnych szlochów; nikt poza Bogiem nie słyszy jej pocieszających szeptów...

To, co w górze, takie niezmienne, w swych niewzruszonościach, choćby i patrzyło, i słuchało, na nic się właściwie nie zdaje... Obojętność materii, obojętność bogów... Możemy tylko nawzajem się słuchać, bo poza tym nie słyszy nikt...

Morza, zorze, parkowe zacisze, gdzieś wszędzie blisko do tajemnicy, w zauroczeniach, w oddaleniach, zapomnieniach... Ale pewnie, gdy już jesteśmy blisko, gdy ta struna zaczyna drgać, wszystko się rozsypuje... Tak jak rozwiały się dawne gwiazdy, z których ponoć my, tak też i sami rozsypujemy się, by wniknąć w ciszy w to wszystko, co za życia zgiełkliwego wydaje się być czymś innym, oddzielonym, obcym, budzącym poczucie dziwności...

Sigbjørn Obstfelder... "Navnløs" (Digte, 1893). Czyta nieżyjący już niestety Jørgen Langhelle...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce