Oscar Wilde. De profundis

 

Ja także uważam, że w miłości potrzeba rozwagi, że inaczej to nie wyjdzie. Jednakże w życiu i w literaturze tylko nierozważne jest w swoim żywiole - zawsze tak było, jakoś nie chce być inaczej.

                             Oscar Wilde, z listu do Roberta Rossa, z kwietnia 1897 roku

Jak było kiedyś, tak jest i dziś, że niejedna żona mogłaby się zdziwić, gdyby się dowiedziała, co takiego potrafi wyczyniać na mieście jej małżonek w tak zwanych godzinach pracy.

Dawniej, pod pewnymi względami, było naturalnie trudniej - no bo ta potworniejsza jeszcze dzikość tzw. moralnych, tych właściwych, odpowiedzialnych przy okazji za niedorzeczne prawo, jakie straszyło w wielu krajach niegdyś (i jakie jeszcze tu i ówdzie straszy). Takie prawo, które wisiało, bo jakoś specjalnie nie było nadużywane, chyba że przy wyjątkowo pysznych okazjach, bo babranina przy maluczkich,w całej niejasności i skrytości ich poczynań nastręczałaby wiele trudności w zbieraniu jakichkolwiek dowodów i mogłaby tylko budzić swą głupotą zdumienie, znudzenie i absmak... Dziś takie rzeczy, jakie stały się kiedyś udziałem Oscara Wilda, byłyby tylko prywatnym skandalikiem, bez aż tak dalece niszczycielskich skutków, choć oczywiście obrazy i rujnacje i dziś mogłyby się przydarzyć, ale wszystko już tylko w cywilnej okrasie... Różne nieprzychylne okoliczności pewne typy ludzi spychają w podziemia i pobocza. Nawet w prawnej nie tyle obojętności, co przychylności... Niektórzy krępują się bardzo i nie mają odwagi na rejs pod niefałszowaną banderą. Jak to kiedyś w "Strzale czasu" napisał o jednym z bohaterów Martin Amis: Wtrącę przy okazji, co myślę o pederastach. Bo to chyba na temat. Otóż pederasta jest całkiem w porządku - w sumie miły facet - pod warunkiem, że wie o tej swojej skłonności. Dopiero kiedy nie zdaje sobie z niej sprawy, robi się zamęt. Robi się groźnie. A właśnie w uczuciach Toda wobec mężczyzn, kobiet i dzieci jest zamęt. Jest groźba. Żeby było jasne: nie wytykam Toda palcem - o, pedał, pedał. Nie tak dosłownie. Byłoby po prostu mniej mętnie i groźnie, gdyby trzeźwo rozważył możliwość, że jest pederastą. Tylko tyle...

Wilde oczywiście o swych skłonnościach wiedział, ale specjalnie się w to chyba nie zanurzał. Był dość płytki i rozkochany w pięknie. I to miało swój urok. Postanowił sobie, że Sława jego nazwisko wymieniać będzie z rozkoszą, że właściwie stworzy epokę, że zakosztuje z wszelkich pucharów życia... Uważał też, że jest stworzony do przekraczania granic, oraz że swój geniusz podarował życiu, sztuce zaś tylko swój talent. To wszystko nie przeszkodziło mu też być do czasu przykładnym, malowniczym mężem i tatą. Do czasu. Bo jednak żywioł homoseksualny całkiem nim zawładnął. Gdy Konstancja była w drugiej ciąży, jej los został przypieczętowany. W Oskarze małżeństwo zaczęło budzić odrazę. Nastąpił kres pożycia. Oskar zaczął na dobre migotać. I zjawił się fatalny kochanek, lord Alfred Douglas, Bosie - piękniś o niespotykanie smutnej twarzy. Piękny, samolubny, kryminalnie głupi furiat. Oscar był w siódmym niebie, jego trwający nieustannie miesiąc miodowy nabierał nowych rumieńców. Poezje, dusza - a gdzie tam - przecież zawsze wygrywa ciało. Miesza w zmysłach, wabi, obiecuje rozkosze, te najprostsze, najdosadniejsze. Bosie ma tytuł, Wilde ma sławę i pieniądze, żyje na bajkowym tle, mieszka w wieży z kości słoniowej, na kochanka wydaje fortunę. Pedalskie towarzystwo z półki najwyższej, teoretycznie rzecz nie do ruszenia. Jest wystawnie: Paryże, Rzymy, Monte Carlo, najlepsze szampany, sztrasburskie pasztety, trznadle topione w armaniaku... Tyle że Bosie ma jeszcze wściekłego tatę, szkarłatnego markiza Queensberry, którego miłośnicy boksu dobrze znać muszą (jak pisze Maciej Stroiński - autor nowego przekładu "De profundis" - Jeśli Queensberry jest kodyfikatorem boksu, to Wilde'owi należy się tytuł kodyfikatora "kampu"). Robi się nie lada intryga. Bosie chętnie zobaczyłby swego ojca za kratkami, a tymczasem za nimi wylądował Wilde. Piekielna sytuacja. O młokosa pobili się na oczach publiczności jego tato i kochanek... 

Na swój sposób piękna katastrofa. Literacka. Nierozważna. Dyktowana osobliwą miłością. Do jego wieży z kości słoniowej zaczęło przylegać gówno. Przyjaciele radzili, żeby nie robił sprawy z powodu kołtuńskiego pieniacza, ale ten, w przypływie jakiejś dziwnej głupoty położył głowę na pniaku. Cóż to była za gratka powalić taką sławę! Wilde z oskarżyciela stał się oskarżonym. W konflikcie ojca z synem, w domowej wojence Douglasów, poległ Wilde. 

Nie był przez to jakimś męczennikiem homoseksualizmu. O żadne nawet emancypacje mu nie szło. Choć oczywiście prawo uznawał za niedorzeczne, przepis, który wytrącił go z normalnego życia, jego oraz jego najbliższych, dla których ten upadek musiał być oszałamiający.

Włos by mu z głowy nie spadł, gdyby nie zadarł z tym głupkowatym prawem i z brutalami o parszywych a groźnych ambicjach. Ale jakoś to ryzyko musiało być dlań kuszące. Oto granica kolejna. Próba - jak daleko mogę iść? Nie wiem do końca, co sobie myślał w tej artystycznej głowie, ale jak powiadał, w artyście jest nieprzewidywalność, artysta to człowiek, który wcale nie wie, dokąd zmierza; jest otwarty na wszystko... A poza tym kiedyś wróżka mu przepowiedziała, że czeka go ściana, za którą już nic nie widać... No i sam kiedyś melancholijnie przyznał, że jego życie to jedno wielkie piękne samobójstwo, czego wcale nie żałuje...

Bez tej tragedii z humorystycznymi elementami pewnie mniej byśmy o Wildzie pamiętali. A tak to ciągle wydaje się fascynujący. Mądry, błyskotliwy, malowniczo opętany, pozwalający sobie na głupie i ryzykowne kroki, równie samolubnie - tu specjalnie od kochanka się nie różnił... Królowa Wiktoria dla jego uczuć miała swój cennik. Dwa lata pierdla...

Więzienna ohyda, zalatująca odchodami... Cóż to musiało być za przeżycie dla takiego estety. Obelżywy Queensberry urósł w oczach społeczeństwa do postaci troskliwego taty, co pokonał zepsutego pedzia, sprowadzającego młodzieńców na jakieś erotyczne trzęsawiska... Społeczeństwo... Zawsze mi się chce śmiać, gdy sobie pomyślę o czasie procesu Wilde'a - było wtedy jeszcze daleko do sezonu wakacyjnego, a mimo to pociągi zdążające w stronę Cieśniny Kaletańskiej pękały w szwach. Pół Londynu nagle poczuło potrzebę udania się do Francji. Przykładni mężowie woleli przyglądać się wszystkiemu z jak największej dali.

Znajdź wyraz dla swego smutku, a stanie ci się drogi... Tak Wilde kiedyś mówił. Przyszedł do niego smutek, który gdzieś tam kiedyś przeczuwał. I gniew. Pod koniec odsiadki, już zebrany w sobie, postanowił wyjść ze swoim fochem i napisał swą ostatnią prozę, w formie listu, listu do Bosiego, który to list znamy dziś jako tekst o tytule "De profundis"... Z otchłani, z nizin popatrzył wzwyż, na siebie, na sztukę... Gotów nawet na jakieś odrodzenie, które, jak wiemy, nie nastąpiło. (Po "Balladzie o więzieniu w Reading" już niczego nie stworzył. Mówił nawet - Miałem o czym pisać, gdy nie znałem życia. Teraz, gdy znam życie, nie mam już o czym pisać... - No i nie miał też za wiele czasu przed sobą, ledwie trzy lata. Bo to więzienie jednak go zabiło, tego odpornego skądinąd człowieka, zabiło go przez wypadek - raz upadł, chyba w kaplicy więziennej, i uderzył uchem o kant ławki, i to ucho już mu potem stale dokuczało, a powikłania wynikłe po urazie i nieudanym leczeniu doprowadziły w końcu do przedwczesnej śmierci w męczarniach...)

List ten w pełnym brzmieniu poznaliśmy dopiero w latach sześćdziesiątych minionego stulecia, wcześniej zaś znany był w wersji okrojonej, skurczonej do postaci takiego erudycyjnego filozoficznego eseju, do opowieści o swoistym nawróceniu, właściwie nawróceniu Boga na siebie, gdzie Chrystus to pierwszy wielki indywidualista i poeta, i gdzie oto artysta zstępuje w mroki życia, w smutki i niedole uwięzionych - taka kenoza. Ale filozofia i owo nawrócenie artysty to nie wszystko. W Polskim przekładzie do niedawna mieliśmy tylko ten esej, było więc w tym wszystko, tylko nie homoseksualizm i ten homoseksualizm zechciał nam dodać w nowym tłumaczeniu już całości wspomniany Maciej Stroiński... Tak że bez "homoseksualizmu" to taki esej filozoficzny, zaś gdyby tekst ogołocić z tej filozofii smutku, zostałby tekst o wręcz "pudelkowym" stylu... Pretensje kochanka, historia o tym jaki to Bosie był niedobry... Foch potworny, oczerniający. Wilde tylko odnotował w nim miłosną burzę z piorunami... Jedna z wielu historyjek miłosnych, chociaż może niewielu kochanków kieruje do swych partnerów aż tak potworne wyrzuty... To że Bosie miał destrukcyjny wpływ na Wilde'a, to fakt, ale Wilde na to pozwolił... Ale cóż, miłość ścieżkami rozwagi nie chadza, jeśli chce się nurzać w swym żywiole... Oscar postanowił Bosiemu nagadać ze swej otchłani, tyleż strasznej, co gdzieś tam na spodzie groteskowej...Oczernił go doszczętnie. Bzdurzac nawet, że cielesności się oddał, jałowej, bezpłodnej - a tymczasem to przy Bosiem stworzył jedne ze swych najlepszych rzeczy (nawiasem mówiąc Wilde wcale nie lubił pisarskiej dłubaniny, choć tutaj można by sądzić, że mamy do czynienia z pisarzem, który oddawał się jakimś literackim mozołom...) Zadziwiające wręcz, jak nieatrakcyjny obraz lorda Douglasa stworzył. Aż trudno pojąć, że mogli być razem... Sam Bosie, co innym potem też napsuł jeszcze wiele krwi - nieodrodny synek papy - zauważył, jak kiedyś tam wreszcie ów list przeczytał, że Oscar nic nie wspomniał o śmiechu, który zawsze im przecież towarzyszył... Bo tak naprawdę cieszyli się swym towarzystwem. Na dobrą sprawę żyć bez siebie nie mogli, choć ich charaktery wykluczały długotrwałą zgodę. 

To bardziej dzieło artysty, niż taki sobie zwykły list pełen wyrzutów i boleści. Życie pokazało, że w gruncie rzeczy myślał trochę inaczej. A w każdym razie szybko zapominał... Do Bosiego czuł jeszcze większą miłość, po tym jak ten zrujnował mu życie... Wilde był uczuciowo płytki, co właściwie dawało mu siłę. Szybko się otrząsał... Dla kontrastu tłumacz dodał do "De profundis" kilka listów już nie takich z przegięciami... Jawi się zwykły Wilde, z pogodą, dowcipem, jakby te mroki, które go otoczyły, były jakimś kichnięciem... Jakby epistoła "De profundis" była o kimś innym. Bo potem wszystko się rozjaśniło. Wilde się w stosowny sposób naużalał i nawyzłośliwiał, a po dwóch miesiącach całkowite przebaczenie. Fatalna namiętność trwała w najlepsze, i na gruzach. Wielki duch - płytki, ale rozkosznie szeroki... Naturalnie do siebie wrócili, w skowronkach, już z dala od Wysp, tyle że oczywiście sielanka nie trwała zbyt długo... Oczywiście Bosie najcudowniejszy był, gdy spał - wtedy był całkiem do schrupania...

Wilde nagrzeszył, pocierpiał, spotkał Boga i nawrócił go na siebie, kochał dalej, tyle że jego życie stało się bezcelowe i nie miał dość kasy... Brutalna proza życia. Neapolitańska sielanka prysnęła...

Dołączył też tłumacz do nowego wydania "De profundis", do tej w sumie całkiem nowej w Polsce, wydanej kilka lat temu, książki Wild'e, dwa listy pisarza do "The Daily Chronicle",w których opisał dramatyczne warunki panujące w ówczesnych brytyjskich więzieniach, o głodzie, torturach, okrucieństwie, braku higieny. To dwa niezwykłe dokumenty, niezwykłe, bo ukazujące to, że tak naprawdę Wilde'owi łatwiej było pisać o cierpieniach innych ludzi. Dopiero dzięki tym listom możemy się przekonać, co też takiego musiał sam przeżywać...

Obok tego wszystkiego był duch Robbiego Rossa, przyjaciela, też trochę kochanka, pedała zresztą wiedzącego o swych skłonnościach, całkiem jawnego, co oczywiście życia mu nie ułatwiało. Robbie był bardzo oddany, trwał do końca Wilde'a, dbał o spuściznę po nim. Nie mogło też więc zabraknąć odrobiny litów do niego. Dzięki niemu czytamy to osobliwe "De profundis" z jego pudelkowatością i śmiesznawym czasem patosem. Bosie był miłością Wilde'a, Robbie kimś więcej - przyjacielem życia... Oscar to doceniał... Jednak to Robbiego właśnie zaprosił do miejsca swego wiecznego spoczynku. Przyjaźń mocniejsza jednak od namiętności. Są razem. Prochy Robbiego są przy Oskarze, żeby mogło się spełnić to, co zaplanował autor "Portretu Doriana Graya", mówiąc: - Kiedy będziemy już leżeć w swych grobach i kiedy zagrzmią trąby Sądu Ostatecznego, odwrócę się, i zawołam: Robbie, Robbie, udawajmy, że tego nie słyszymy...

*

Oscar Wilde, De profundis, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2017


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce

Klaus Mann. Ucieczka na Północ