10

lat mija w tym miesiącu od ukazania się tej wyczekiwanej płyty Bowiego, wyczekiwanej latami, bo też 10 ich minęło, zanim fani dostali nowy album, wtedy, w 2013, dwa miesiące po sensacyjnym singlu "Where are We Now?", który tak niespodziewanie pojawił się w dniu 66 urodzin artysty... Taki to był prezent, którego powstawanie otoczone było solidnym murem tajemnicy. Wszyscy twórcy zaangażowani do produkcji albumu pod groźbą kary zostali zobowiązani do milczenia. I aż dziw że w tych czasach nic nigdzie nie przeciekło... Było to nie lada wydarzenie. A jak się ma nazwisko, to niczego nie trzeba rozgłaszać... Wszystko od razu zażarło... Trójki mają w karierze Bowiego szczególne miejsce, tak więc i rocznic okrągłych w tym roku wiele. W 1973 David definitywnie ugruntował swoją pozycję, wypuszczając "Aladdin Sane" oraz super zagrane i zaśpiewane cacko z coverami "Pin - Ups"... Był już supergwiazdą. 10 lat później, w 1983, wydając płytę "Let's Dance", objawił się już jako megagwiazda, a dalej, po gwiazdorzeniu i po odsapie od gwiazdorzenia w hałaśliwym Tin Machine, wrócił z przytupem jako solista w 1993 z dwoma albumami: dobrze pamiętanym "Black Tie White Noise" i nieco zapomnianym, nieco jazzującym "Buddha of Suburbia", no i wreszcie 2003 - po latach całkiem imponującej, efektownej artystycznej odnowy przyszedł fajny, surowo brzmiący album "Reality" oraz chyba najlepsza trasa koncertowa w jego karierze. Znakomita. Miałem przyjemność być na jednym z koncertów, wśród niezwykle wiekowo zróżnicowanej publiki. Ta muzyka istotnie połączyła kilka pokoleń... Było fantastycznie, długo; mały, chudy Bowie zasuwał na scenie zaskakując wszystkich kondycją. I tym większy był szok, kiedy rozeszła się wieść, że artysta jednak ma kłopoty ze zdrowiem... Trzeba było natychmiast reagować i końcówka trasy "Reality" musiała być odwołana... Na całe lata Bowie znikł, zaszył się w prywatności, sporadycznie tylko się gdzieś pojawiał, całkiem nieobciążony swoją tak kiedyś upragnioną i - jak się potem okazało - usianą pułapkami sławą... Nikt nie wiedział, czy coś planuje... Niektórzy nawet już pisali pożegnalne artykuły, że już po Davidzie... I nagle, tak całkiem out of the blue, trochę może by zadać kłam pewnemu oświadczeniu z "Ashes to Ashes", przyszedł ten "kolejny dzień"...

"The Next Day"... Przyznać muszę, że - być może tak z przeczekania się - na początku z pewną rezerwą podszedłem do tego wydawnictwa. Najpierw oczywiście był dziki entuzjazm, ten sam co zawsze bowiefilski dreszcz przy pierwszych a nowych dźwiękach... Ale potem jakoś tak wydała mi się za mało efektowna (tak jak by był jakiś obowiązek powracania pośród fajerwerków), jakby taka istotnie z kolejnego dnia względem poprzednich dokonań... Nie doceniłem jej więc z początku, wybrzydzałem, ale wszystko już - hau hau hau - dawno zostało przeze mnie odszczekane... Dziś bardzo tę płytę cenię, lubię... David, podobnie jak na "Scary Monsters", popatrzył wstecz. Tak więc wielbiciele znów mogli się pobawić w rozmaite zgadywanki i skojarzenia... I znów pochylić się nad dającymi szerokie pole do interpretacyjnych popisów tekstami... Bowie dużo czytał wtedy o historii: brytyjskiej, rosyjskiej, a więc wchodził w kryminalne kalendarze. Dużo tam więc o przemocy, bezsensownych strzelaninach, złu, wojennej durnocie... Refleksja nad przeszłością, z której niestety wyrastają nasze czasy... Jeszcze nie tak dawno temu pozwoliliśmy sobie na zaskakującą naiwność i słodką wiarę w już tylko dobrą przyszłość... A dziś tamta śniona przyszłość jest teraźniejszością, która nijak się ma do tamtych snów. Historia się nie skończyła, tylko trwa, w swym kryminalnym charakterze... Niektóre rzeczy na tej płycie nabrały nie lada temperatury... Idzie z czasem, na nowe odczytania...

A przy okazji kawał fajnej muzyki, zrobionej z wypróbowanym zespołem, z poprzedniego dnia, który jakoś tak rozrósł się do lat dziesięciu... Mówią często o Davidzie, że był takim kameleonem. To trochę nietrafiona łatka, bowiem kameleon - owszem - zmienia się, ale po to, by się wtopić w tło, czego o Davidzie powiedzieć się nie da. On był raczej jak ostentacyjnie barwny, wybrednie zmieniający upierzenie, wyróżniający się ptak... Dopiero pod koniec zabawił się w kameleona, który zdołał wtopić się w nowojorską codzienność... Zwyczajny starszy pan... Oczywiście jak zawsze pełen tajemnic i niespodzianek...

Nie do wiary. Minęło 10 lat. Kiedy? Tamta dekada, strawiona na oczekiwanie, była jakaś dłuższa. A ta jakoś przemknęła. Tak się wszystko z wiekiem kurczy. Kiedyś 10 lat to była otchłań, dziś jakby czas nie płynął... Tam to wszystko z tyłu to ledwie wczoraj, sprasowane... Jak w wierszu Guðberga, gdzie trzeba zegara, by płynął jakiś czas...Jeszcze te godziny przynajmniej jakoś dostrzegalne, przez obowiązkowość... Bo bez tego... Ale nie, nie pragnę, by ruszył jakiś większy czas, rozległą kipielą, do nowych wżywań, tak jak tam, kawałek dalej, na tym nienaprawialnym wschodzie...

David Bowie, sprzed 10 lat: 




Komentarze

  1. Jesssssssssssssuuu mama to samo odczucie jakby czas się skurczył - ja dawno po 2003 roku zostałem fanem Bowiego i ten krótki czas od załapania bakcyla do albumu był długi. A potem 2013-23 jak z bicza strzelił. Za dużo się dzieje - nie ma dnia by nacieszyć oczy wędrówką słońca po nieboskłonie. I oczywiście wahałam się czy nie wybrać YFSLYCD jako numeru do swojej notki - ale tego użyłem na insta we wspominkowych storisach. Ale mam dalej w roboczych ten numer zapisany - użyję go!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak to jest, mój drogi... Jak się ma 20 lat, to dekada oznacza połowę życia; a potem stanowi ona już coraz niklejszy ułamek... :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce