Black Tie... ma już trzydzieści lat

Jeśli jeszcze coś mnie dziwi to te narastające liczby, opisujące życie i jego upływ...

Jakiż człowiek był wtedy młodziutki, w tym 1993 roku, szczuplutki, chętnie półgoły... Rozczochrany czas, w którym rozbijałem się sfatygowanym garbusem, przeżywałem ciężkie stany miłosne i mozoliłem się edukacyjnie, bo to jeszcze ciągle były te szkolne nudy i nędze... Czasy rozmaitych zaliczeń, tych bardziej i mniej radosnych... A ile łez z miłości wylanych! W tym dziewięćdziesiątym trzecim. Nigdy wcześniej i nigdy potem tak bardzo nie płakałem z miłosnych powodów... I cóż - tamte łzy dawno wyschły - polały się po nich wprawdzie następne, ale już trochę z innych powodów... Jednak tamte już na dobre obeschły, bo i chłopak okazał się nie tak bardzo ich warty...

No i naturalnie byłem już wtedy okrzepłym fanem Bowiego, już z dziesięcioletnim stażem. I tak kwietniową porą, dziesięć lat po premierze "Let's Dance", pojawił się Bowie znów w towarzystwie Nile'a Rodgersa w roli współproducenta. Sześć lat po "Never Let Me Down" David powrócił do solowej kariery, bez widoków na kontynuowanie zespołowej przygody pod szyldem Tin Machine... Bowie raptem wrócił odświeżony, w swym osobistym szczęściu, bo odnalazł się w związku z Iman, w związku, który okazał się wspaniałym aż po kres - prawdziwa miłość do grobowej deski... W stylistycznej różnorodności nadszedł ze swoją - jak sam to określał - dziecinną grą na saksofonie, bo na "Black Tie White Noise" jest trochę dmuchania w dźwięczne rurki. Jest David na saksofonie, jest cudowna trąbka też już niestety nieżyjącego Lestera Bowie. Poza tym po dwudziestu latach wrócił na moment, tuż przed swoją śmiercią, gitarzysta tak mocno odpowiedzialny za brzmienie The Spiders from Mars, niezapomniany Mick Ronson, z którym David Bowie zdążył też jeszcze zagrać i na scenie w czasie pamiętnego koncertu na Wembley w 1992 roku ku czci Freddiego Mercury... (Mick zmarł tuż po ukazaniu się płyty "Black Tie...") I zjawił się też po wielu latach pianista Mike Garson, który z Davidem pozostał aż do początków XXI stulecia, a na "Black Tie White Noise" wszedł w przyjemną pogaduchę dźwiękową w "Looking for Lester" - David Bowie, Lester Bowie, Mike Garson - trzy muzyczne gaduły w radosnej formie...

Wyszedł z tego dość spory album. Trochę rocka, trochę soulu, szczypta jazzu, w sumie dobrze zrobiony, strawny koktajl, fajna rozgrzewka przed naprawdę imponującą artystyczną odnową... Chociaż Nile Rodgers potem chyba trochę narzekał, że to nie było takie komercyjne bum! jak w przypadku "Let's Dance", tyle że Bowie nie chciał nagrywać niczego podobnego. A płyta i tak okazała się sukcesem, zebrała w sumie dobre recenzje... Ja słucham jej od czasu do czasu z prawdziwą przyjemnością...

Trochę tam osobistych wątków. Jest David - świeży żonkoś; jest też człowiek ponoszący straty; jest miłość i uroda, która gaśnie; jest wspomnienie o tragiczne zmarłym przyrodnim bracie; jest też reakcja na potworne zamieszki, które wstrząsnęły Los Angeles w 1992 roku, po tym jak uniewinniono policjantów odpowiedzialnych za ciężkie pobicie Rodneya Kinga... Jest kilka coverów... Był udany powrót solisty...

93. To były też początki kablówek. Nagle w telewizorkach pojawiło się tyle kanałów... Oczywiście podstawą było MTV... Klipy, wcześniej tak wydzielane w dawkach homeopatycznych, nagle wylały się strumieniem tuż po tych szarych peerelach... Wśród nich oczywiście Bowie... "Przypomnę tu "Jump They Say". Non stop to wtedy leciało.

"Jump They Say". To właśnie numer o Terrym, o cierpiącym na schizofrenię i zmarłym w 1985 roku samobójczą śmiercią przyrodnim bracie Davida...

Komentarze

  1. Zaskakujący album to na pewno! Inaczej się odbiera muzykę z emocjami a inaczej na zimno... Musiałem się chwilę przekonywać...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce