Duży Książę (24)

 Plan na wieczór został skrupulatnie wykonany. Odbył się koncert przyjaciela Księżnej, doprawdy znakomity... Daniel mu było, owemu pianiście, któremu Księżna podarowała odrobinę swego serca oraz wcale pokaźną dotację na szlifowanie wspaniałego talentu. Tak więc wygód Danielowi nie brakowało i nawet zechciał się nimi pochwalić przed książęcą parą, zatem gdy tylko wybrzmiały wszystkie brawa i spłynęły kaskadą czerwone kwiaty, którymi pianista najbardziej się fascynował oraz po uczczeniu udanej imprezy kieliszkiem szampana, cała trójka ruszyła na przedmieścia, gdzie znajdowała się niewielka willa artysty, przyjemnie odnowiona i wyposażona według smaku zaprzyjaźnionych z Księżną dekoratorów, smaku zresztą osobliwego, jak zauważył zaraz po przekroczeniu progów gościnnego domostwa Książę, albowiem pierwsza rzecz, jaka rzuciła mu się w oczy, była ni mniej ni więcej tylko szkicem przez niego samego wykonanym kiedyś tam, w studenckich czasach, podczas bytności w Krakowie...

- Wasza Wysokość poznaje, jak widzę! - zawołał uradowany Daniel. - Księżna opowiadała mi, że ten natchniony człowiek to jakiś... Jakże mu... Wernyhora. - Bo istotnie na dość obszernym białym kartonie widniała wyizolowana z kopiowanego oryginału ołówkowa postać legendarnego osiemnastowiecznego lirnika, której to postaci tutaj towarzyszyły jedynie dwa nietoperze i księżyc.

- Czy ten wizerunek przypadkiem nie wypłasza panu gości? Takie strachy na samym wstępie... Nigdy tego nie lubiłem. I widzę, że Księżna znalazła miejsce dla moich młodzieńczych wprawek... Straszy ta biedaczyna pośród dookolnych bieli zza połyskującej szklanej tafli. Szaleńcowi coś się roi, coś dostrzega... Nie uważa pan, że człowiek interesujący może być tylko we fragmentach? Właściwie w chwili, gdy widzimy go, jak wykonuje swój zawód... Bo potem - Książę przerwał na chwilę, rzucając płaszcz na niewielką ławę, przygotowaną w tym miejscu raczej po to, by na niej siadać dla wygody przy zdejmowaniu bądź zakładaniu obuwia... - Bo potem, cóż... Clown odchodzi do swych nudnych smutków... Jakież musiało okropne być życie tego zapuszczonego brodacza, gdy już chowały się nietoperze i znikał księżyc, by ustąpić miejsca bezlitosnemu słońcu... Cóż to za beznadzieje... I nie myśl sobie, że ze mną jest inaczej...

- Jest pan ciekaw mojej codzienności? Nie wiem, czy ja się tak do końca urodziłem. Mam bardzo wymagający zawód, któremu poświęcam się bezgranicznie...

- Jakie to szczęście, moja droga - zauważył Książę. - To szansa na dozgonną przyjaźń. Ale jak z tym urodzeniem się nie do końca?

- Pozwól, że ja ci to wyjaśnię - pospieszyła z odpowiedzią Księżna, widząc, że Daniel z kolei pospieszył do barku, by zorientować się w jego zawartości...

- Tak, tak, Jej Wysokość wie o wszystkim. Kiedyś o tym dyskutowaliśmy - zawołał z drugiego pokoju pobrzękujący szkłem Daniel.

- Otóż kiedyś znajoma Samuela Becketta, znajoma z dzieciństwa, wspominała, że w ich rodzinnym Foxrock w sąsiedztwie mieszkała rodzina z chorym umysłowo synem. Ten syn podobno całymi dniami wystukiwał na fortepianie jeden i ten sam dźwięk, budząc wśród sąsiadów i przechodniów grozę i litość. Daniel jest zdania, że niczemu innemu się nie oddaje, tylko właśnie stukaniu, tyle że jego stukanina rozciąga się na całą klawiaturę...

- Naturalnie - oznajmił Daniel, niosąc tacę z procentowym napitkiem. - Przykro mi, ale nie mam zbyt dużego wyboru. Rzadko bywam w domu...

- Zadowolimy się z radością tym, co jest - zawyrokował Książę.

- A wracając do grania... W sumie to tylko inny poziom szaleństwa. Muzyka, jak zauważa Tomasz Mann, mimo całej tej swojej matematyki daleka jest od jakiejś szczególnej rozumności. Ale mamy złudzenie, że znaleźliśmy język, którym zdolni jesteśmy opisać jakieś wielkie tajemnice... Inni się głowią, piszą traktaty, zerkają w powiększające szkła, a my bocznym wyjściem wybiegamy naprzeciw zagadkom... Może więc tą drogą uda się dotrzeć w głębie umysłowe wesołka, który nam upichcił ten zadziwiający Wszechświat....

- Ale chyba nie tak prędko...

- Wysiłki są jednak czynione. Sami więc widzicie, że już na życie nie pozostaje zbyt wiele czasu. Objechałem cały świat, ale najdalej udało mi się przecisnąć jedynie wśród mroków... Tu barwy są fałszywe, nic wspólnego nie mają z kolorami. Ale gdyby próbować przemienić to w malunek, byłaby to jarząca się niejasność. Zakamuflowany mrok... Sam Książę widzi - na życie nie ma już miejsca... Ten smok drogocenny - rzekł, wskazując na pyszniącego się w salonie czarnego Steinwaya - wysysa ze mnie wszystko, bierze czas, odbiera mowę. Roztrząsam problemy, rozwiązuję zadania, o których gadanina znudziłaby niewtajemniczonych. Zachwycać mogę już tylko rozwiązaniami, w pozasłownej opowieści... Rozbrajam, budzę tęsknoty, ale też sieję niepokoje, nie daję zasnąć albo przeciwnie - słodko usypiam. Dreszcze, poty, łzy, motyle w trzewiach... Byle tylko dobrze uporządkować hałas... By wreszcie jakoś przyzwoicie zamilknąć... Ale kto wie, czy tamten obłąkaniec z Foxrock, który w pewien sposób przyłożył się do powstania minimalnego teatru, nie był bliżej drzwi do zagadki... To może nie jest zbyt pochlebne dla świata, ale..

- No tak, tak, paplaliśmy coś w drodze do ciebie o dzisiejszym koncercie. Satie zawsze niezawodny. Zadziwiająca prostota, której zawsze daję się porwać. Jean Cocteau powiedział o tej muzyce, że jest jak dziurka od klucza. Z daleka to po prostu kropka światła, ale im bliżej jej jest nasze oko, tym więcej widać. Tylko się wsłuchiwać, najuważniej, na tej samej zasadzie, jak się wpatrujemy... Tyle że nigdy nie będziemy dość blisko tej dziurki. W końcu obraz będzie dość szeroki, by wiele dostrzec, drzwi jednak pozostaną zamknięte. Będzie tylko ledwie uchylony rąbek. Jest zawsze ta zazdrośnie strzeżona granica. Mam wrażenie, że już nadmierne zbliżenie się do tej tajemniczej dziurki wywołałoby w nas potworny atak wściekłej epilepsji, która gruntownie by nam wszelkie pozyskane treści roztrzepała w nieokreślony koktajl...

- Pojedyncza nutka, to jak kapiąca kropla... Gdzieś w tym wszystkim tkwi niepojęty, choć jakoś dziwnie straszliwy spokój. Upór i spokój. Plum, plum, kap, kap... Albo jasna noc arktyczna. To już raz tylko wciśnięty klawisz i nieustające brzmienie, nigdy nie dające się uciszyć... Mozół... Mimo gwiezdnych eksplozji, mimo wielkich prędkości, wszystko zdaje się mimo to cierpliwie tkanym snem... W nic się już nie rozwinę... Postukam. Ledwie wiedząc o chaosach i uciążliwościach codzienności... Dość piekielności jest w zębach klawiatury... Bęc, bęc, bęc... Może bez niej cierpiałbym na jakieś straszliwe sny, najprzesadniejsze, mitologiczne sny... To dobrze skraca życie... W gruncie rzeczy jedną rzecz robię, wyspecjalizowany. Do niczego innego się nie nadaję... Jestem na krawędzi...

Księżna dolała sobie koniaku. Bo i cóż innego robić w tych niejasnościach. Szczęśliwi ci, co upić się mogą bez większych uszczerbków...

- Po cóż więc to gadanie? Niechże Daniel coś nam zagra - zarządziła.

Naturalnie Daniela nie trzeba było długo namawiać. Choć trochę wyczerpany ostatnimi występami, mógł jeszcze zadowolić swych zacnych gości i przyjąć na prywatnym występie... Już w mniej oficjalnym stroju, choć ciągle miał na sobie czarne spodnie i śnieżnobiałą koszulę, teraz już przyjemnie rozchełstaną... Kudłacz, pomyślał sobie Książę, zaglądając z oddali w Danielowy dekolt... Kawał śniadego chłopa o kruczoczarnych, połyskliwych włosach. "Cóż za fenomenalna szewelura" - szepnął w duchu Książę. - A twarz? Niemal stale domagająca się pianki i ostrza do golenia... - Książę uczuł jakiś paskudnawy dreszczyk i jął sobie wyobrażać muzyka bez okrycia... Choć przez moment ujrzał Daniela w jakimś biblijnym obrazku - okryty fantazyjnie udrapowaną białą materią brodacz czarnowłosy siedzący na głazie w samym środku lwiej pieczary... A teraz już bez niczego - tylko wściekle podniecająca, kosmata nagość z pewnym jedynie szczegółem skrytym w białych koniecznie - tak dla kontrastu - ineksprymablach znakomicie podkreślających kształtne niesforności... Ze śmiechem wyobraził sobie Księżnę, jak odświętnie zakrada się księżycowymi nocami do tych pomieszczeń, by spółkować tu z tym muzykalnym wilkołakiem...

Książę zażyczył sobie Chopina. Polonez As - dur. - Według pragnień... - zgodził się Daniel - Porywające dzieło, doskonałe, uroczyste, z heroiczną nutą, a także i nieco szaloną w ostinatowym młynku, zmieszane jednak ze spokojną nastrojowością i cudownością nokturnową... Wspaniały klimatyczny miks. Doskonałość grana przez doskonałość... Skończone piękno Daniela, w tym całym wnętrzarskim uporządkowaniu, w odkurzonych połyskliwościach, przy królu instrumentów, który sam jest jedną wielką orkiestrą... Oto samiec wzorcowy: domyty, świeży nieustannie i pachnący, ozdobny, w luksusowej oprawie, rzadko bywający w domu, o najszlachetniejszych umiejętnościach, pracujący po mistrzowsku, błyszczący w świecie, na szczycie, ostentacyjnie... Oto ja! I barwy, które rozsiewam! Paw prezentujący swoje wdzięki, oszałamiający. Jest. Jego zadaniem jest upiększanie świata... Cała reszta spada na praktyczną szarość... Paw po prostu jest, pawica ma przyziemne zadania. Malowniczo zamroczona udostępnia kloakę, i znika, by się nieść... Trzeba jej być niewidoczną... Znowu Książę musiał się uśmiechnąć... Księżna z zachwytem przysłuchiwała się grze Daniela, doceniając uczucie i profesjonalizm. Także piękna, choć zdobna bardziej tandetnie, jak świąteczna dekoracja. Może sobie po ludzku pobłyszczeć, szczęśliwa, dochodząca miłośnie pośród całej czeredy człowieczych pawi... W dziczy bywa mniej łaskawie... Samczyk zawsze musi być ryzykancko widoczny, a im dłużej przetrwa, wystawiając się na spojrzenia łakomych drapieżników, tym lepiej, tym jest sprytniejszy, sprawniejszy, silniejszy... Musi przynajmniej od czasu do czasu oddawać się wygłupom, błazenadzie, musi być jak ten maestro w niedorzecznościach... Nie pamiętał w tej chwili, gdzie przeczytał pewne zdanie o ptakach, zdanie, które brzmiało mniej więcej tak: Ilekroć ptasia samica ma podobne jak samiec, wspaniałe, rzucające się w oczy ubarwienie, gniazdo jest z reguły w dziupli lub pod kopułą z błota... - No tak, ludzie zwykle kryją się pod jakimiś kopułami, więc samcza błazenada ogarnia całość, całość też jednak ogarnia błoto, bo jakby wszystko już wokół to nasze gniazdo i gniazdowe wszędzie praktyki, o każdej porze roku...

- Udało nam się w całym tym kosmicznym nieporozumieniu, bo nie urodziliśmy się przed Chopinem - powiedział Książę, gdy fortepian już umilkł... - Tak to więc jest. Człowiek jakby nie urodzony, albo - lepiej powiedzieć - urodzony tylko częściowo, pozostający na bardziej poufałej stopie z dźwiękami nieartykułowanymi... Tak sobie pomyślałem, że nie tak dawno temu zetknąłem się jakby z przeciwieństwem tej zjawiskowości, z jaką mam przyjemność obcować w tej chwili... Tu można mówić, że wszystko dobrze się ułożyło; na antypodach tego można powiedzieć, że się nie powiodło, chociaż w każdym tym przypadku uzasadnione jest poczucie, że tkwimy w czymś szalonym i niebezpiecznym, co lepiej, gdyby w ogóle się nie przydarzyło... Jutro o świcie muszę wyruszyć, by ostatecznie złożyć hołd komuś, kto musiał paść ofiarą tej strony, której się nie powiodło, ofiary, która balansowała pomiędzy tymi osobliwościami... W pewnym sensie sam się nie urodziłem... Tak, tak, moja droga. Ale oszczędzam ci swojej muzyki... Nie pozwolę ci słyszeć moich skowytów, bo do tego, niestety, moja muzyka się sprowadza... Szczęśliwie jest twój przyjaciel... Ty to masz szczęście, moja droga...

- Łapię za wszystko, co się da - odpowiedziała.

- Tak, tak, nie przeczę, że to potrafi być nawet przyjemne, zwłaszcza że nie wymagasz ode mnie zbyt wiele, za co jestem ci niezmiernie wdzięczny...

- Może obejrzymy sobie resztę domu? - zaproponowała Księżna. - Jestem ogromnie ciekawa, co David ze swoim partnerem tu naszykował. Trochę kręcili nosem, że mają zbyt małą przestrzeń.

- A ja się cieszę, że dali się przekonać do starego pieca kuchennego opalanego drzewem. Trzymam Księżnę za słowo. Proszę sobie wyobrazić, że usiłowała mnie przekonać, iż umie upiec w czymś takim sernik. Czy to w ogóle możliwe?

- Nie pytaj mnie o takie rzeczy, mój drogi Danielu. Wolę wiedzieć o swojej żonie jak najmniej, chcę być bowiem jak najczęściej zaskakiwany. To dla mnie jest zaskoczeniem. Czekamy tedy na ten cukierniczy wyrób, w tym oto staroświeckim piecu przyrządzony - powiedział Książę, lustrując rustykalny wystrój kuchni. - Domyślam się, że ten twój David musiał cierpieć, dostosowując się do tego skądinąd nierozsądnego pieca. Ma zadziwiająco ludowy charakter. Kto by się spodziewał czegoś takiego w tej części miasta?

Poszli dalej oglądać dość surowe pokoje. W jednym z nich Książę ujrzał niewielką galerię z fotografiami. Zwykłe, co ciekawsze - według właściciela - momenty z jego rozlicznych podróży... Jedno było szczególne, bo nie dość, że zrobione na tle efektownego witrażu, to jeszcze stał na nim Daniel razem ze świętej pamięci Howardem...

- To Tróndur Patursson.

- Raczej nieżyjący członek mego personelu - sprostował Książę.

- Nie, nie, mam na myśli to kościelne szkło. To jego dzieło. W Gøtu kirkja... 

- Ludzkie losy, granatowy mrok poniżej, im zaś wyżej, tym jaśniej, wreszcie tryumfujący Chrystus, niby ukrzyżowany, ale bez krzyża, przez co bardziej przypominający pozdrawiającą tłumy gwiazdę... Gdzieś tam jest zwycięstwo. Ale rzecz cała nie daje nadziei. Chrystusowi nic nie było darowane, bo stał się każdym, więc wszelkie zebrał baty... Świata nie da się odkręcić, nic się nie zmieni i do tego trzeba dorobić jakąś pocieszającą bajkę... Kiedyś będzie podobnie, ale bez bólu... Wyboleć wszystko musi tutaj... A czemu? Może odpowie gwizd wiatru - na Farerach go dość... A może muzyka, razem z wiatrem, który Heinesen chciał w nią wpleść? Bam, bam, bam, wiuuuuu... Nie wiedziałem, że znałeś Howarda i że zawlókł cię na Wyspy Owcze. To mnie zaskoczyło. Nawet nie wiesz, jak ocalająca jest twoja muzyka...

- Czy bawił Książę na wyspach?

- Owszem. Całkiem nieoficjalnie. I bez Howarda... Czasem widoczność bywa zbawienna...

- Nie wiem, co Wasza Wysokość ma na myśli...

- To już tajemnice dworu - odparł Książę z lekkim uśmieszkiem... - Tak, tak, Tróndur jest bardzo ciekawy. Kupiłem nawet kilka jego szkieł... Chętnie je w twoim towarzystwie obejrzę. Może mi coś przy okazji opowiesz...

"Jakaż to pokusa, żeby tak zgładzić doskonałość" - przebiegło przez Książęcą głowę.

Książę chwycił dłoń Daniela i przytknął ją do swoich ust, a potem przylgnął do niej policzkiem. Księżna z zaciekawieniem, ale i z pewnym zniecierpliwieniem patrzyła na tę dość zaskakującą, dwuznaczną scenę... - To skarb - wyszeptał. - Masz skarb, który pozwolił zachować ci życie...

Nieco zakłopotany Daniel usiłował coś powiedzieć, ale wyręczyła go w tym Księżna...

- Dość już chyba tych wrażeń. Na nas czas, mój drogi. Zrobiło się późno, a Daniel musi wypocząć...

- Tak, tak... Chociaż chyba szkoda, że nie jest za późno...

- No, ale już dość tych zagadek - przynagliła Księżna swego małżonka do wyjścia...

Będzie trudno uwolnić się od myśli o muzykalnym wilkołaku. Książę był tego pewien, gdy opuszczał już willę Daniela... To chyba nie jest dobry pomysł spotykać się prywatnie z kochankami żony, szczególnie, gdy ci są aż tak piękni i ponętni... To może zarysowywać i tak już dość dyskusyjne pożycie po kopułą z błota, zdobną miejscami...

CDN


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce