Who will love Aladdin Sane?

Pół wieku już. Taki obłęd! W 73 Bowie był na absolutnym szczycie... Poszedł za ciosem i podarował nam album "Aladdin Sane" z tą ikoniczną okładką. Tym razem był to taki Ziggy w Ameryce, Ameryce jednocześnie fascynującej i przerażającej. Pan kosmita, chłopak zwariowany, co zadziwiał świat; miał niecodzienny wizerunek, którym zabłysnął na planecie Ziemia, nawet i za ówczesną żelazną kurtyną, choć tam tak incognito - bojąc się latać, Aladdin, wracając z Azji, wybrał podróż do Europy koleją transsyberyjską - jakże on się malowniczo prezentował w tamtych radzieckich bylejakościach, jakże był kontrastowy względem otoczenia, pozując do zdjęć na Placu Czerwonym w Moskwie... W trakcie tamtych peregrynacji zahaczył i o Warszawę, szarą wtedy... Przy Marii Kazimiery upamiętnia tamto zdarzenie efektowny mural... Echo tej Warszawy pojawiło się potem na płycie "Low" z 1977 roku, z wykorzystaniem "helokania" - (Helo, helo, Helenko, jako ci sie pasie...)

Dla mnie to trochę mniej niż pół wieku, pokochałem później, bo w 1973 byłem jeszcze mały, jeszcze przebywałem na tym padole w charakterze - jak ja to mówię - dziewczyńskiej zabaweczki, takiej bełkoczącej wtedy zapewne lali... Jeszcze nic nie kumałem - jeszcze trochę czasu musiało upłynąć, zanim dowiedziałem się, że jestem be, nic niewart, że do przytułku ze mną najlepiej...

Moje odkrywanie Bowiego zaczęło się po "Let's Dance". Nie było to wtedy takie proste, bo dostać coś w peerelach... (Ciekawie się w tamtych czasach mówiło - wtedy wszystko się dostawało! Oczywiście trzeba było płacić - paskudnymi, tłustymi pieniędzmi, a mimo to: - Gdzieś ty to dostał?) Bryndza dookolna... Na cuda więc tylko można było liczyć. W Grodzie Kraka w pewnym czasie punkt ratunkowy stanowił misyjny sklepik u Pudla, o którym tu pisałem, wspominając jakiś czas temu Piotra Marka. Trafiały się tam niekiedy cudowne winylki (ach, z jaką czcią niosło się je do domciu, z jakim biciem serca)... Pozostawał jeszcze Zachód, ale to od wielkiego dzwonu... Pamiętam pierwszą bytność w Berlinie, wtedy jeszcze Zachodnim. Wykwit ówczesnego absurdalnego świata. Dziwny, acz bardzo muzyczny... I wśród tego całe działy z Davidem... Matko krzestna! Nic, tylko szastać kieszonkowym!

Tak więc trochę wody w Wiśle upłynęło, nim dotarłem do tego wydawnictwa. I to w czasach, gdy w plebiscytach "Non  Stopu" David Bowie zwykle był wokalistą numer jeden... (Tak, był taki okres, kiedy Bowie miał w Polsce publiczność, akurat wtedy, gdy takie potężne gwiazdy rzadko zapuszczały się na komusze tereny...)

73 to był jeden z takich przełomowych momentów w karierze Davida. Glam rock już mu trochę ciążył. Chłopców z zespołu zaczął niezbyt fajnie traktować - pożarli się trochę o kasę, bo naraz nowy koleś, co się przyłączył, zachwycający Mike Garson, wziął za występy więcej miedziaków, a jeszcze na dodatek na zamykającym trasę koncercie David, z nikim się wcześniej nie porozumiewając, ogłosił, że w ogóle to już koniec z graniem... Zrobiło się zamieszanie - prasa lamentowała, że Bowie u szczytu błyskotliwej kariery odchodzi, że rezygnuje... Ale on tylko na zimno planował już coś nowego. Tak że chłopcy mieli żal i na pożegnalnych nagraniach, w takiej troszkę zapchajdziurze kontraktowej "Pin - Ups" Spidersi już byli w nieco odmiennym składzie... (Tak, w Davidzie był chłód... Kiedyś Ian Hunter z Mott the Hoople wspominał, że Bowie jako kompan z pracy był świetny, ale jako człowiek nie był w jego opinii zbyt fajny... Miał w sobie jakąś potworność potrzebną do tych wszystkich jego olbrzymich ambicji i nie łatwo było się z nim przyjaźnić... - My byliśmy tylko gośćmi, co się chcieli bawić i grać rock and rolla, a David wypatrywał czegoś na ambitnych wysokościach... Ale doskonały materiał na przebój im podarował w postaci "All the Young Dudes"... Ian był nawet zdziwiony: - Bóg raczy wiedzieć, czemu on nam to podarował? Kto lekką ręką rozdaje takie piosenki?... Ale jak Bowiego ktoś fascynował, to chętnie szedł z pomocą.)

"Aladdin Sane". Znakomita płyta, która już w zamówieniach pozwoliła sobie pobić Beatlesów. Znakomita płyta, ale z niedostatkami. Dla mnie gdzieś za bardzo gubi się wokal Davida. Wielu zresztą narzekało, że jakoś tak do kitu rzecz ta została zmiksowana. Ale piosenki bronią się do dziś. I słychać w nich, jak Bowie już próbuje się przeorientować. Momentami jest ostrzej niż na płycie o Ziggim, no i jest ten nowy - Mike Garson z fortepianem, który w paru punktach dostał od Davida wolną rękę. Tak że te klawisze szczególnie zapadają w pamięć... Garson odcisnął na niej istotne piętno.

Nie jest to może jakaś moja najulubieńsza płyta, ale jest na niej jeden z moich najulubieńszych numerów, właśnie ze względu na grę Mike'a Garsona... "Lady Grinning Soul". Dziwne, że ta piosenka nie stała się nigdy przebojem. Nigdy jej też nie zaśpiewał na żywo, w przeciwieństwie do wszystkich innych utworów z płyty...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce