Zabij ten lęk

Muszę powiedzieć, że się staram. Zabijać lęki. Jakoś trzeba, szczególnie w czasie, w jaki wkroczyłem, w czasie, kiedy życie staje się już czymś nienaturalnym, czymś przedłużonym lekkomyślnie komfortem i higieną...

A życie wcale nie musi trwać długo. Nawet jeden dzień potrafi dostarczyć tyle treści, że aż strach... Przypomniał nam o tym ostatnio Albert Camus w "Obcym"... Nam przypomniał, bo sobie z Frankiem czasem czytamy razem różne stare rzeczy. To znaczy ja czytam głośno, a on słucha... Ja to bardzo lubię, on to polubił. Taka drobna osobliwość naszego życia, zważywszy, że głośno czytam lektury nie zawsze lekkie... To taki inny poziom rozmowy, gdzie się nie trzeba wysilać. Wystarczy tylko użyczyć głosu, w ten jedynie sposób uczestniczyć w czasie tego drugiego, który z kolei uczestniczy w czasie pierwszego, słuchając, i każdy przy okazji zatopiony we własnym świecie, w świecie własnych wyobrażeń... To daje odsap od codziennych paplanin, kłótni, komentarzy... A wszystko zaczęło się już wiele lat temu, od... Mickiewiczowego "Pana Tadeusza". Bo przyjaciel się przyznał, że tego nigdy nie czytał i że w ogóle był na bakier ze szkolnymi lekturami... Zatem poprosiłem go, by mi pozwolił odczytać to na głos, dla samego językowego piękna, przekonując, że to uczta prawdziwa, że to przyjemność - wystarczy tylko zapomnieć o szkolnym gwałcie i zaspakajaniu potrzeb mądralińskich pań polonistek. I tak poszło, po księdze na wieczór... 

Nie robimy tego zbyt często, ale nam się zdarza... - Poczytamy coś?... - Dawaj... Ktoś mógłby palcem kółko narysować na czole, bo zdarzają się kobyły... Przeszliśmy a to przez "Nietotę" Micińskiego, a to przez "Czarodziejską górę" Manna... A teraz jest wspomniany "Obcy", niedawno zaś przebrnęliśmy przez romans z panią Akne, czyli przez Stasia Witkiewicza gorącą przygodę miłosną z Ireną Solską...

"622 upadki Bunga". Zaczarowany krąg zakopiański z początku dwudziestego wieku. Powieść z kluczem nieco złośliwie portretująca przyjacielski krąg początkującego artysty, który się jeszcze bał o to, czy istotnie ma odpowiednie do bycia artystą umiejętności, talenty... To takie szukanie dla siebie miejsca, pośród oparów homo - i heteroerotyki... (Tak, jego powieściowi bohaterowie zawsze muszą mieć tego homoseksualnego prztyczka, co niewątpliwym jest echem młodzieńczych, zakopiańskich fantastyczności)... Rzecz cała toczy się, przewala i barłoży między zakamuflowanym z deka Zakopanem i takimże Krakowem... To jeszcze nie Witkacy, bo ta persona zostanie przez Witkiewicza zbudowana dopiero po dramatach, okropieństwach życiowych, po samobójczej śmierci narzeczonej, po wojnie, po rosyjskiej rewolucji... Ale jest Witkiewicz o pięknym, wrażliwym, lecz i mrocznym wnętrzu, Witkiewicz wiecznie ścigający metafizyczną marę... Straszliwe, tajemnicze życie, które właściwie, w przypływie rozsądku, należałoby pognać kulą w łeb... Żeby Witkiewicz po przejściach mógł siebie znieść, stworzył Witkacego - jakby trochę nadwornego błazna, uwodziciela, bzika malowniczego... Jak pisał o nim Jan Błoński: - Witkiewicz umiał wszystko i - co może ważniejsze - nie bał się niczego. Ani autorytetów, ani filistrów. Ani nawet samego siebie... Jedyny w swoim rodzaju pan katastrofista... Co istotnie się nie bał. Nawet samego siebie. Najdosłowniej. Witkacy w jakimś sensie pozwalał mu cierpieć, znosić cierpienie. Ale gdy w 1939 nie było już miejsca na Witkacego, przyszedł też koniec na Stanisława Ignacego Witkiewicza, który popełnił samobójstwo, a zatem odważnie stanął z samym sobą twarzą w twarz... Bardziej już do samego siebie, a w istocie do potwora, jakim jest życie, zbliżyć się nie można...

Ale w "Bungu" wszyscy jeszcze żyją... Jest młodzieńczo, zawile, boleśnie - bo tak trzeba, są nicości i poczucia, że jeszcze się człek dobrze nie narodził, a już jest trupem snującym się wieczorem po torach... (Tu, gdzie jestem, był kiedyś koniec miasta. Miasto się rozrosło, ale plątanina torów nadal w tym samym jest miejscu. Dwa kroki stąd plątał się upadający Bungo, przemykający "przez labirynty szyn świecących wężowymi smugami w świetle czerwonych i zielonych latarni zwrotnic i semaforów", by wkrótce znaleźć się w polu poza miastem... Istotnie, w Bungowych czasach tu, gdzie teraz jestem, były najszczersze pola...) Można powiedzieć, że to trochę takie młodopolskie czytadło o przygodach grupki specyficznych ludzi na tle malowniczej górskiej przyrody, opisanej momentami z wielką wrażliwością... "Bungo" ukazał się drukiem długo po śmierci autora. Szczęśliwie rękopis przetrwał do naszych czasów, rękopis, który Witkacy w chwilach dobrego humoru wyciągał z szuflady, by odczytywać znajomym co lepsze fragmenty... Z jakichś powodów nie udało mu się tej rzeczy opublikować i ostatecznie machnął na to ręką, mając pod nią taką sobie ciekawostkę. Ot - ukazanie potworności ludzkich przeżyć na tle piękności natury... Dla pewnego rodzaju urozmaicenia czasu dla ewentualnego czytelnika... W 1919 roku, osiem lat po postawieniu kończącej powieść kropki, Genezyp Kapen - bo taki pseudonim sobie obrał wtedy Witkiewicz - do rzeczy dopisał przedmowę, którą zakończył słowami: "Jeśli książka ta skróci na przykład komuś nudną i męczącą podróż lub chwile leżenia w łóżku w chorobie albo da moment wypoczynku po zajęciach dnia codziennego lub ważnych wypadkach, cel jej będzie spełniony". I tak to w naszym przypadku wszystko się sprawdziło... W podróży przez czas na pewno stała się miłym urozmaiceniem...

No i ten lęk właśnie. Powieściowy Tymbeusz wysmarował dramat pt.: "Hadassa" i czytał na głos; w tym kwestę Ewarysta, co wołał: "Zabij ten lęk!"... Tekst ten został potem okraszony muzyką Jana Kantego Pawluśkiewicza i Marka Grechuty, ten tekst i jeszcze trochę innych Witkacowskich tekstów, z rozmaitych jego utworów, które ułożyły się w spektakl, w musical "Szalona lokomotywa" grany w 1977 roku w teatrze STU, a właściwie w takim cyrkowym namiocie w Bronowicach... Szalone teksty ożywione muzyką (słynne m. in. "Hop, szklankę piwa", którym Marek Grechuta podbił kiedyś serca publiczności opolskiego festiwalu). Pozostał po tym album. Jeden z oryginalniejszych w historii polskiej piosenki. I tam właśnie wezwanie, by zabić ten lęk. W wykonaniu Maryli Rodowicz... (Potem też wspaniale śpiewała to w Piwnicy pod Baranami nieodżałowana Halina Wyrodek...) Ostatnio często to sobie puszczam...

Stanisław Ignacy Witkiewicz, 622 upadki Bunga, czyli Demoniczna Kobieta, PIW, Warszawa 1996

Zabij ten lęk...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce