Sigríður Hagalín Björnsdóttir. Ognie. Miłość i inne katastrofy

Czas, ciśnienie i opór. To w zasadzie wszystko. Tak jest z życiem, tak jest z magmą. Nacisk na błony, które muszą wreszcie ustąpić.

Kolejna powieść autorki "Wyspy"... Po następnych "słowach" przyszedł czas na ognie. "Wyspa" była zdecydowanie najlepsza. "Święte słowo" na jej tle wypadło już dość blado, przynajmniej dla mnie. Zaś nieco lepiej sytuuje się na skali ocen jej wulkaniczna opowieść. Islandzka Sygryda dotyka w swych historiach charakterystycznych dla życia Islandii elementów. W pierwszej powieści była to izolacja - wiadomo - wyspiarskość, dystans, to zawsze miało swoje niebagatelne znaczenie. Z biegiem czasu, wraz z rozwojem techniki, ów dystans naturalnie zmalał, ale pewien powiew złowrogi z tej powieści można było jakiś czas temu odczuć na wyspie, w dobie tych wszystkich pandemicznych lockdownów... Oczywiście pozostała łączność z zewnętrznym światem, więc nie było tak totalnego odcięcia od całej reszty, o której zresztą nie wiadomo nawet było, czy w ogóle jeszcze owa reszta istniała, jak to jest w debiutanckiej dystopijnej powieści Sygrydy... Potem słowa - w historycznej izolacji układające się w język w swym bogactwie i gramatycznej zawiłości jakże dziś odmienny od reszty germańskich szwargotów, będący najważniejszym islandzkim skarbem i zabytkiem, żywym zabytkiem, taką - można rzec - nordycką łaciną... No i wreszcie ogień, ten wulkaniczny żar, który pojawia się regularnie, tak by ludzie w każdym pokoleniu mieli szansę doświadczyć jego widowiskowej, acz czasem niebezpiecznej obecności. Czasem niebezpiecznej, bo nie zawsze te rozpalone igrce sił podziemnych zagrażają życiu, tym bardziej, że wiele z nich odbywało się i odbywa z dala od ludzkich siedzib... Ludzie przyzwyczaili się do tych cyklicznych katastrof, bywa, że bardzo dotkliwych, jak to było choćby w XIII wieku czy też w XVIII, gdy nawet życie całego niewielkiego narodu zaczynało stawać pod znakiem zapytania... Nabrali szacunku dla potęg, a także, całkiem rychło, dystansu. Już to bowiem człowiek w gwałtowności natury chciał się dopatrywać jakichś bożych gniewów, a tymczasem już w starodawnej sadze Snorri powiada, pytając: - A to na co gniewał się Bóg, lejąc tę lawę, po której teraz chodzimy?... Wszak gdy ta się lała, żywego ducha tu jeszcze nie było!

Pisze Sygryda: Wulkany wybuchały i gasły - naród niespecjalnie przejmował się mitami i podchodził do erupcji z lodowatym realizmem. Wulkany wybuchały i gasły dwadzieścia, trzydzieści razy w ciągu stulecia, zionęły czarnymi słupami, wypluwały chmury popiołu i rzeki lawy na wioski, pustoszyły ziemie uprawne i wznosiły nowe góry, wyspy, zabijały owce i konie. Naród głęboko wzdychał, wytrząsał piach z włosów, wymyślał stosowne nazwy dla nowego krajobrazu i wiódł dalej swoją codzienną harówkę, wypasając owce, łowiąc ryby, przędąc i tkając, czasami układając jakiś wiersz...

Sporo ciekawych rzeczy Sygryda opowiada o wulkanach na tle islandzkich dziejów, o wulkanologii, co w Islandii zaczęła wreszcie obrastać w piórka po zdobyciu przez kraj wolności, która zresztą, przychodząc w 1918 roku, nastała z przytupem, bowiem w tym samym roku potężnie dała o sobie znać Katla... I Anna, główna bohaterka jest wulkanolożką... I jest taką wybuchową mieszanką, bo sama ma w sobie energię, która jest równie nieprzewidywalna jak roztopiona skała pod jej nogami... Islandia to osobliwe zadaszenie piekła. Dach nad diabelską siedzibą, z kominami, jak na dach przystało. Z Heklą na czele, o której kiedyś powiadano, że przez nią można przecie do piekieł zajrzeć... Islandia z wulkanizmem swym świetnie się nadaje do porównań. Bo człowiek to też taka Islandia. Z wierzchu może być zimny, ale w środku - groza, niebezpieczeństwo zakochania, niebezpieczeństwo katastrofy, bo nią jest właśnie miłość, bo jest jedną z naturalnych katastrof. Anna staje się świadkiem i uczestnikiem obydwu.

Wulkany stały się też wreszcie skarbem, atrakcją, istnym przyjacielem Islandczyka. Ostatnimi czasy były jak znalazł... Jakże się cudownie złożyło, że tak ładnie ożyły niedługo po pryśnięciu bankowej bańki... Bardzo się turyści zainteresowali wyspą, tak że jeszcze trochę i rzecz cała stanie się czymś w złym guście... Z całej urokliwości zrobiła się super maszynka do robienia pieniędzy... Turyści, wśród nich tabuny Chińczyków... Naraz jeden z popularniejszych celów wycieczek (a pamiętam jeszcze czasy, gdy się tam niemal pustymi samolotami latało, w samym środku lata nawet)... Włóczęgi, loty helikopterem, czereśniackie zaręczyny i takież śluby, restauracje z gwiazdką Michelin na skraju lawy... - Rzeczywiście pamiętam te okryte obrusami stoliki - jeszcze przed tym spektakularnym bum, po którym świat łamał sobie języki, próbując poprawnie wypowiedzieć nazwę Eyjafjallajökull - przy jakich siedzieli w swych fancy - ciuszkach goście o grubszych portfelach, zajadający się jakimiś stekami i popijający jakieś płynne kosztowności... (No tak, ale - z grubsza rzecz biorąc - mamy przecież tylko tę naszą fizjologię, ten nieustanny ciąg pochłaniań i wydalań, i rzecz w tym, by całą tę - powiedzmy - przygodę, tę organiczność jakoś urozmaicić, opromienić, okrasić, umaić, nadać jej jakiś polor, okleić pozłotką - by coś zeżreć niecodziennego w niecodziennym miejscu, by nasycić oczy z najwymyślniejszych perspektyw, by pociupciać w najniedorzeczniejszej pozycji w najmniej oczywistym miejscu, by się - bez troski o ślady węglowe -  wymiziać i potaplać gdzieś indziej i jakoś inaczej niż zwykle, by poczuć coś na skórze i we wszystkich możliwych jamach... - A ktoś z głową na karku w każdym zakątku tematycznego parku dla sytych trzyma skarbony i terminale w gotowości...) No i teraz też, po tych pandemicznych nieprzyjemnościach... Przyjemne pielgrzymki i na skraj lawy plecakowiczów rozmaitych, w uroczyście nowych odzieniach, ledwie uwolnionych od sklepowych metek... (Jak to się Yrsa śmieje - od razu poznać w Keflaviku nieswojaka - turystę, bo wygląda, jakby był gotów na antarktyczne zimowanie... Swojak rzecz jasna nonszalancko podchodzi do jakichś tam podmuchów i horyzontalnych zraszań...) Bo oto Reykjanes ożył... Reykjanes to w sumie dość świeża sprawa, co się w dużej mierze już na oczach ludności formowała. Bardzo to surowy pejzaż, ostry. No i polał niedawno lawą, nie raz. Potryskał ogniem, popluł, widowiskowo... U Sygrydy też takie przebudzenie właśnie. Gwałtowne. Reykjanes się budzi, a jest przecież niepokojąco blisko stolicy kraju... Mówią już nawet ze śmiechem, żeby nie dawać Sygrydzie pisać, bo ona jeszcze jakieś nieszczęście sprowadzi, bo jak się "Ognie" ukazały, to ziemia złowrogo zadrżała...

Anna bada wulkany. Anna się przygląda wypadkom. Wykształcona córka wykształconych rodziców. Córka uczuciowego taty i nieuczuciowej matki... Ojciec był rzetelnym naukowcem, traktującym badaną ziemię z szacunkiem i z wiedzą o tym, że to zjawisko nieprzewidywalne, więc obok chłodnej nauki była też i szczypta poezji, metafor, dobrze ową nieprzewidywalność opisującą... Anna daleko stoi od poezji. Równie - zdaje się - daleko jak jej matka, która poezją zajmowała się zawodowo - tłumacząc z rosyjskiego Achmatową i innych... Matka wie, że córka też z uczuciami na bakier, że w gruncie rzeczy uczuciowość to niezbyt babska rzecz. Trochę emocji, trochę gadaniny. Matka odeszła, uznając macierzyństwo i małżeństwo za dolegliwość i barierę dla pasji. W gruncie rzeczy jest uczciwa i dla mnie jest najpozytywniejszą bohaterką - lubi swoje zajęcie, ślęczy nad literaturą, tłumaczy, klepie w klawiaturę starego komputera, zgięta nad biurkiem jak jakaś straszliwa krewetka tonąca w chmurze papierosowego dymu... Nie ma co owijać w bawełnę. W życiu piękna to jest literatura. A najmniej poetycznymi ludźmi są dobrzy poeci... 

Życie Anny jest niby to poukładane. Jakoś udaje jej się godzić pracę, która jest dla niej najważniejsza, z domem, rodziną. Mąż jest kochający, taki nawet fartuszkowy, dzieci rosną zdrowo, córeczka się uczy, syn na jakimś życiowym rozdrożu, dość daleki od matczynych ambicji; zamożność, taka troszkę jeszcze śmiesznawa, tak troszeczkę podobna do naszej - ja w każdym razie dopatruję się delikatnych podobieństw - baśniowa historia, przodkowie to garść malowniczych a krewkich bzików, potem nędze pod cudzym butem, wreszcie wyrastania z biedy, prymitywu, dopychanie się do wolności i zamożności, kulturowe, cywilizacyjne skoki... Myśmy się szybko przemienili w rozczulających znawców win i piw rzemieślniczych, w aromatach kulinarnej róży wiatrów... Progi nowej bajki... Już wszystko z coraz większym smakiem, rywalizacje mężczyzn na poziomach wyższych - z wyższej półki grille, na nich z wyższej półki padlina, takie a takie auta, takie a takie przychody, takie a takie wdzięki, sześciopaki na brzuchach, która żona o najprawidłowszych wymiarach... Zadbania zaawansowane, choć to wszystko jeszcze takie trochę na poziomie pałacowej obsługi wyższego szczebla, jeszcze w tym dużo lokajsko - kelnerskiej spostrzegawczości...

Porządek, porządek. Anna jest na stanowisku. Według obowiązujących wierzeń mężczyźni z nią pracujący się jej boją. Ona jest takim trochę intelektualnym lodowcem. Wszystko wiadomo, wszystko da się wyliczyć. I nagle nieporządek. Magma pod stopami zaczyna wariować. Robi się ładnie, po islandzku spektakularnie. Nauka zaś zaczyna zderzać się z polityką i biznesem, więc też jakby z żywiołem... Człowiek to żywioł lekkomyślności... W końcu wulkany to piękno. To turystyczna atrakcja. Nie można zabrać ich plecakowiczom...

Na początku erupcji trudno powiedzieć, z którym przypadkiem mamy do czynienia, czy należy sięgać po aparaty fotograficzne i poetyckie opisy, czy brać nogi za pas...

Życie toczy się po swojemu. Trudno tak na co dzień brać pod uwagę podziemne siły. Trwa niewinne życie na powierzchni: opiekujemy się, nauczamy, piszemy, budujemy, smażymy kotlety, ujarzmiamy rzeki i kładziemy drogi, tak jakby nasza dłubanina mogła cokolwiek zdziałać przeciwko siłom, które przewalają się w głębiach pod naszymi stopami... Wszystko to kwestia czasu, ciśnienia i oporu... Tak też jest z rodzinnym życiem... Trwa sobie w najlepsze i ma się poczucie, że tak będzie zawsze... I zjawia się wreszcie fotograf, Tomas Adler... Ponętny, w stosunku do jej życia dziadowski... Fotograf robi zdjęcia wulkanicznym erupcjom, robi też zdjęcie jakoś dziwnie nieprofesjonalnie przerażonej Annie... On bardziej jest poetą i poetycki robi jej portrecik... Anna, chcąc odebrać obiecane zdjęcie, dociera do pracowni - graciarni i jednocześnie lokum Tomasa, skąd roztacza się zachwycający widok na całą islandzką stołeczność... Naturalnie wściekle wykształcona Anna zdziera tam z siebie figi, a Tomas to zuch i bierze panią profesor. On się nie boi, tak więc ma inaczej niż ja - gdyż mnie panie na stanowisku nie przerażają, bo też i są sfery życia, gdzie płeć nie istnieje - wszak robota to nie ksiuty, ale już panie bez fig - uciekłbym natychmiast... On zdaje się ją kochać... Dostał raz, poszedł po więcej, nawet do jej roboty, przez co szacowna pani profesor zaczynała popadać w lekkie zaniedbania... Groza, jęki w gabinecie, wulkan erotyczny rozsadza dotychczasowe życie Anny i jej najbliższych, w chwili, gdy inny wulkan, ten geologiczny, demoluje sąsiedztwo Reykjaviku... W chwilach jakiejś to niby trzeźwości gotowa jest mieć do niego pretensje, że ją wręcz molestuje... Ale on wszak zakochany i warczy... Ona jakoś to na rozum bierze, jak piekło pod Islandią... To przecież chuć. Tłumaczy Tomasowi, niezmotoryzowanemu, nonszalanckiemu gostkowi bez matury, co mu po chamsku wytyka... Lecz jakże przecież korcą takie niepoukładane chłopaki - z drugiej strony, co trzeba sobie uczciwie powiedzieć... Ale tłumaczy po naukowemu, że oto dwa mózgi toną w dopaminie i noradrenalinie, w substancjach odpowiedzialnych za dobre samopoczucie... I kurczy się jednocześnie ilość serotoniny, biologicznego płynu hamulcowego dla mózgu, co wyjaśnia impulsywność i bezwolność ich zachowania. Innymi słowy to pozostawanie w całkowitej władzy prymitywnych popędów... Psy w rui, marcujące koty... Ale on nie chce słyszeć o żadnych dopaminach, on zapewnia, że kocha, że woli serce i poezję... Bo on to on, ona zaś ona, nikt inny, że to żaden bezrozumny przypadek... Ale jest jeszcze coś innego przecież, inne substancje - kontynuuje naukowczyni. - Wobec męża. To miłość spod znaku oksytocyny, a nie niebezpiecznej mieszanki dopaminy i noradrenaliny... No i wypala ostatecznie, że wzór jej obłąkańczej miłości do  fotografa, niszczycielskiej miłości to: C8H11NO3..

Tak więc wszystko można opisać. Jak się to dzieje. Ale już kiedy i dlaczego?... Na końcu jest opór... Może, a nie musi osłabnąć... Niewyjaśniona rzecz. Jak sama Islandia - czemu akurat tam ona, gdzie jest, coś takiego wyjątkowego, jedynego w swoim rodzaju.

Żar stygnie. Coś nowego przynosi. Tak jak poprzedni kazał Annie przynieść na ten okropny świat dwójkę istnień. Niedobre jest kochanie. To tryumf ciała, choć upoetyczniony. A tryumf ostateczny to chwila porodu, kiedy ta automatyczna, efektywna maszyna wydala potomka na swoim zakrwawionym, pokrytym śluzem taśmociągu... Miłość. Wszechogarniająca. A kochać to znaczy żyć w ciągłym strachu. Miłość to najwspanialsza i najstraszniejsza rzecz, jaka się może przytrafić, bo wywraca świat do góry nogami, czyni nas bezbronnymi i wystraszonymi, jest szczeliną otwierającą się pod naszymi stopami, w której się czai otchłań, strach przed utratą ukochanej osoby... Nagle ktoś ulega odmianom, jakoś uwiedziony, gotowy na nowość...

Tak więc wali się wszystko, najdosłowniej. Małżeństwo, ziemia, miasto, bo oto w Kópavogur wyrasta wulkan, który pali wszystko wokół i sypie popiołami... Nowa miłość - zdrada - wszystko się wali - stary świat nagle zdemolowany, poturbowany, zniszczony - bo ten nowy świat taki piękny i nieznany... Zdradliwe ciało, zdradliwa ziemia...

"Poeci rozprawiają o miłości, a ja ją znam, widziałam w akcji. To nic innego jak katastrofa naturalna".

Ale pewnie z poezją trochę łatwiej. Jest fantastyczniej, na pewno, co wiedział ojciec Anny. Także fantastyczniej w wulkanologii... Matka wolała żyć nie z poezją, ale dla poezji, nie zawracając sobie głowy miłościami. Tym lepiej, dla niej. Ale że uciekła, to też dobrze, bo zły rodzic, nieczuły, lepiej żeby poszedł do diabła, choćby do literatury rosyjskiej. I w sumie tylko ta matka - krewetka, co sobie spokojnie na raka od papierochów umarła, bez zbędnych lamentów, uniknęła kataklizmu. Ot - jedno tylko trzęsienie ziemi... Są więc dwie drogi - albo brnąć w życie z miłościami, gdzie nie ma szans na happy end, albo zaszyć się gdzieś niepodzielnie nad jakąś robotą.

Anna była w takim rozkroku między filozofią ojca i matki... Jednak poszła w wulkan... Także i dosłownie... Jeszcze została ta miłość macierzyńska, która kazała iść w lawę...

Taka więc książka. O katastrofach... Tym razem w Reykjaviku wulkany... Oj, u Sygrydy stolica Islandii nie ma łatwego życia... Można przeczytać. Ujdzie... Człowiek już tak ma, że książki pisze. Tak, widać, musi, bo inaczej się udusi...

Dla wulkanów ostatecznie warto...

Sigríður Hagalín Björnsdóttir, Ognie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce