Dziecko

Dzieciństwo - niezbyt łatwe to zadanie. W maglu starszych dzieci, w kręgu zaklętym, gdzie przelewa się zło w nowe naczynka. Na zawsze pozostajemy dziećmi, bo psychika jest jak pień drzewa, w którym rok po roku przyrastają tylko kolejne słoje. Nic się nie gubi, niczego się nie zapomina, nic się nie przedawnia, póki tylko w żyłach i tętnicach płynie krew, co odżywia i natlenia całą tę makabrę. Chociaż udajemy, że wiele złego można zapomnieć, że się w myśli dzieciństwo może obrócić w taką miłą, spokojną niedzielę poprzedzającą dorosłość... Wolimy nie pamiętać o złych czasach, więc przetwarzamy je w jakieś przecukrzone bajki. (Pamiętam, jak moja mama piekłoszczka opowiadała o swoim dzieciństwie - ależ fenomenalnie potrafiła zmyślać, była zawołaną kłamczuchą, chyba żyjącą w ogóle w dwóch różnych światach - sam byłem jakimś wymysłem, takim na użytek zewnętrzny, przez co zakładała najwyraźniej, że w zasadzie jestem bezdusznym przedmiotem o wadliwej konstrukcji... Jednak jej siostra kiedyś rozwiała te czarowne mgiełki - same wyszły z mrocznej, pijanej i zapluskwionej atmosfery - aż mnie to zdziwiło, biorąc pod uwagę moje idealizacje względem dziadków, którzy umieli mi osłodzić przecież szczenięce dni...)

Ja jak widzę małe, to ogarnia mnie jakiś smutek i współczucie. Pewnie, że to wszystko na wyrost, ale to płynie po prostu poprzez moje własne wspomnienia, doświadczenia, doświadczenia dziecka, któremu przyszło wychowywać się lunatycznie w atmosferze takiego osobliwego, zimnego horroru, niekiedy tylko się rozgrzewającego, w gniewie, w napadach furii, gdy sypały się ogniki obelg i gdy spadały na moje ciało razy nadprzeciętne, by mnie dotkliwie posiniaczyć, a owe siniaki - taka była wtedy mentalność i poczucie bezkarności, panujące w świętych rodzinach - miały świadczyć o tym, jak bardzo byłem zły i zepsuty... Płynął czas, a ja toczyłem grę w uniki...

Jak słyszę o jakiejkolwiek przemocy względem dzieci, pęka mi serce. Bo zaraz widzę siebie bojącego się wracać do domu... Wszędzie musiałem się okopywać... I do dziś nie jest mnie łatwo przekonać, że jestem coś wart. Ciągle nie dowierzam... 

Ale gdyby doszukiwać się jakichś pozytywów i malowniczości w tym dziecku, które trwa, malowniczości, która się ostała, to może czepianie się z wiarą różnych rzeczy lub praktyk, z wiarą, że dają jakieś bezpieczeństwo. Mimo całej wiedzy, że to tylko złudy, tak jak w przypadku wszelkich zabawek i maskotek...  Gdy widzę zabawki, maskotki, to też mi jest smutno, w związku z tym złudnym poczuciem bezpieczeństwa... Ale sam takich "maskotek" się chwytam, stosowniejszych do wieku... I nie chcę się uwolnić od przekonania o istnieniu jakichś dobrych duchów, co, na przekór rzeczywistości, pomagają przetrwać... Magicy jacyś trzymają mnie, bzdurny ochłap materii, w pionie, licho wie, czym powodowani...

Nawet te miłe wspomnienia są smutno ocienione... Dość szybko byłem zniesmaczony... Mroczną stroną dzieciństwa bywa podpatrywanie damsko - męskiego trzęsawiska zwanego małżeństwem, na tym domowym zapleczu życia, w panującym tam bezwstydzie. Przyglądanie się codzienności tego pieprznika, jaki tato sobie nieopatrznie w swym życiu był urządził, budziło we mnie z czasem, pośród oswajanego strachu, oburzenie i niesmak, i chyba też stąd wzięła się moja nieufność względem kobiet - mimo że je lubię, tak w codziennym, powierzchownym życiu, to jednak powątpiewam mocno w ich głębszą uczuciowość - boję się, że są tylko wyposażone w najprostsze emocje... Po tym, jak musiałem spędzić trochę lat pod jednym dachem z matką, już nie chciałbym żadnej kobiety pod swoim, nawet w charakterze gosposi... To była toksyna, lokująca się w roli ofiary - nieszczęśnicy, odpornej na jakąkolwiek krytykę, za swój jakiś tam dyskomfort obwiniającej wszystko wokół, nawet ludzi, którzy nie mogli mieć pojęcia o jej istnieniu... A ja - cóż za wyróżnienie - jako jedyna istota na świecie miałem ją wielbić, czcić... I w zasadzie trzymałem język za zębami, ja zły, niespełniający oczekiwań, nie wywiązujący się w jej pojęciu z obowiązków... (Ostatecznie los jednak w końcowych momentach jej życia skazał ją na mnie, bo wszyscy ją opuścili, całkowicie... Co za ironia - dwóch pedałów czuwało przy jej łożu śmierci, tych samych, przed którymi, mając jeszcze siły, starała się uciec jak najdalej... No ale cóż - w jej opinii oddawałem się niepoważnym świństwom - wręcz niepojęte było dla niej, że to niekoniecznie taka zabawa, tylko po prostu zwykłe życie, z blaskami i cieniami, i z obowiązkami...)

Uciekanie. To był mój nawyk. Od szpetoty, od złości... Wewnątrzsterowny się zrobiłem. I im bardziej obrywałem, tym mniej chciałem się podporządkowywać... Ale raczej bez pokazywania zębów, bez hałasu... Wracałem po prostu na swą osobną ścieżkę... Aż byłem szczęśliwie nieludzki w swej osobności, przy czym słowo "nieludzki" nie ma tu wcale negatywnego znaczenia, bo też i określenie "ludzki" nie brzmi dla mnie zbyt pochlebnie... Patrzę, jak się ludzie zachowują, patrzę, co sobie potrafią nawzajem robić i raczej nie palę się, żeby do większości z tych spraw się przyłączać.

W powieści "Uciekinier przecina swój ślad" Aksel Sandemose napisał o dzieciństwie trochę zdań, które całkiem trafnie rzecz opisują... Dzieciństwo nie rozgrywa się pod pogodnym niebem... To nie jest szczęsny czas, kiedy to się nie pracuje i przebywa się właściwie w samym Raju... Człowiek jest w zasadzie od razu strącony w piekło... Nie ma żadnego nieba. Zerwanie tego nieba to dobry uczynek - powiada Sandemose - jest ono wszak zasłoną uniemożliwiającą dorosłemu dostrzeżenie nie tylko tych przestępstw, które popełniono przeciwko niemu, lecz także tych, które sam popełnia. Dzieci cierpią, a my bredzimy jak durnie o szczęśliwym dzieciństwie. Dziecku nie jest dobrze. Dziecku jest źle. Dziecko może mieć lepiej, jeśli dorośli zainterweniują. Zazwyczaj jednak robią to idiotycznie i prawie nigdy nie kierują się naprawdę dobrem dziecka. A wtedy dziecku, któremu jest źle, dzieje się jeszcze gorzej. -- Szczęście dziecka to nigdy niemający końca rozbieg, ucieczka przed bólem, który się we wszystkim kryje. A dzieciństwo to okres najcięższej pracy. Widziałem to. I sam to przeżywałem. Szczerze wątpię, aby jakikolwiek człowiek na świecie podjął się tak niemożliwych zadań - i je wykonał - jak te, które wykonywał w dzieciństwie. Żadnego bohaterskiego czynu, o jakim dowiedziałem się z gazet czy z historii, nie można porównać z czymś, co musiały robić dzieci...

Dziś święto tych, co w życiu mają najciężej. Dzień tych małych, na których wleźć próbuje cały świat, dzień tych małych, których często próbują wychowywać ci, których nikt nie wychował, dzień tych, których życie najbardziej zaskakuje: pierwszym policzkiem, pierwszą drwiną, pierwszym kopniakiem, pierwszym rechotem, pierwszą rysą w zaufaniu do otoczenia - i tak można wymieniać, i wymieniać, i wymieniać...

No, ale żeby nie było tak ponuro całkiem, niech będzie ocalająca muzyka... Coś dla dzieciaków z dzieciakami. Zastanawiałem się, co by dać, aż sobie przypomniałem - no przecież: Voo Voo i "Małe Wu Wu"...Całkiem fajna mieszanka stylowa z poważnie potraktowanymi dzieciakami. Na owe czasy, a był to rok 1988, była to znakomita i iście nowatorska rzecz... W tym 1988 to już takim dzieciakiem małym nie byłem, bo to czasy maturalne i na dodatek podlane sosikiem przygody i łażeń z dreszczykiem na pikiety... Ale nam się to strasznie podobało, tak że niejeden licealista przy tym potrafił poskakać... Na pamięć to znaliśmy przecież... Zatem fragment płyty, trzy części "Małego Wu Wu"...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce