Szaszkiewiczowa, czyli Norweżka piwniczna

 


 

W stare czasy podążam. Czytam trochę Dymnego, co był człekiem - jak mówiła Kika Szaszkiewiczowa - w którym wdzięk dziecka łączył się z jakąś bandycką zadziornością... No i tak właśnie ta Kika, z tamtych lat dawnych, niedalekich od wojny, gdy ludnością była taka pokiereszowana gromada ocaleńców z całą, wcale liczną czeredą ludzi wysadzonych z siodła, co jeszcze dodatkowo nie za bardzo mogła żyć za pieniądze, żyła tedy mocą przyzwyczajenia...

Sięgnąłem więc także po "Podwójne życie Szaszkiewiczowej", by to jeszcze raz przeczytać. Niezwykle to przyjemna lektura. Taka pełna uroku i humoru literatura wspominkowa, będąca niczym fascynująca powieść obyczajowa, powieść o sile i doniosłości więzów rodzinnych, przyjaźni, a także, - co się za tym z korzyścią ciągnąć musi - zwykłych znajomości. No i przypadki, przypadki, czasem dobre, bo choćby młodej Irenie Jarochowskiej los pozwolił w wojennej dobie nie oglądać spadających i wybuchających bomb... I jakoś atmosferę grozy udało jej się przetrwać w rodzinnej Babicy na Podkarpaciu, choć oczywiście w majątku musiało się zaroić od okupantów... Już tak na dobre wiać trzeba było dopiero przed krasnoarmiejcami, ratując przy okazji, co się da, z przeszłości, co już na zawsze miała przepaść... "Podwójne życie..." to pasjonujący fragmencik historii ziemiaństwa, tego mniej i bardziej zamożnego, to losy bardziej i mniej skromnie utytułowanych, mniej i bardziej herbowych formacji, to fragmencik, w którym iskrzą się wspaniałe nazwiska wybitnych artystów, intelektualistów, arystokratów, wojskowych, a także polityków, tych, co żyli i działali na przestrzeni minionego stulecia, a czasem jeszcze nieco wcześniej... Zabory, wojna, międzywojnie, wojna, wreszcie potworność i szarzyzna PRL, kiedy to propaganda nieprzyzwoicie wręcz pognębiła najlichsze nawet przejawy zdrowego rozsądku...

Kim była Kika Szaszkiewiczowa?... Można powiedzieć, że jakby trochę legendą tamtych lat... Dużą legendą i tak fascynującą, że - jak mówił z wdzięczną złośliwością Piotr Skrzynecki - łatwo można było zapomnieć, jaka jest gruba i stara... Bo z Kiki to już była duża mamuśka, gdy tak na te legendy jej przyszło zasługiwać... Tak że różne artystyczne biedaki ciągnęły do jej krakowskiej dziupli przy Urzędniczej, bo tam zawsze były jakieś choćby odsmażane kartofelki... Różni ludzie tam u niej pomieszkiwali, wśród nich i Piotr Skrzynecki czy właśnie Wiesław Dymny, Dymny, co był człowiekiem orkiestrą, co umiał zrobić wszystko: a to pisał, a to aktorzył, a to rzeźbił, malował, rysował, no i też majsterkował, tak że u Kiki wnet się pojawiła przyjemna antresolka... A Kika tak trochę matkowała, wysłuchiwała żalów czy lękliwych opowieści o odmiennościach... Gdyby nie wojna i komuna, z pewnością byłaby ziemską właścicielką, panią we dworze... Ale zostały tylko wspomnienia po utraconym majątku, wspomnienia i powojenna bieda, w której utknęła, po licznych perypetiach, w Krakowie, rozwiedziona, z dwójką małych synków, których musiała oddać częściowo pod państwową opiekę... W dworku z przyjemnością witano rozmaitych gości, mogli oni w dworku pomieszkiwać, zaś w PRL, kiedy właściwie każdy był jakby urodzonym przestępcą, bo raptem nawet cichy chód mógł się okazać władzy nie w smak, taki gość, co się trochę zasiedział, rychło przemieniał się w dzikiego, nielegalnego lokatora, tak więc Kika raz za swą gościnność dostała nawet cztery dni aresztu w odsiadkowni na Montelupich... Przypadki, przypadki, a wszystko przez to, że została poproszona o przygarnięcie Piotra Skrzyneckiego, co razu pewnego szukać noclegu musiał na dworcu... Piotr - czyścioszek, nienagannie się wysławiający, wyższe sfery w końcu... Człowiek tajemnica, co ze wszystkimi się przyjaźnił, ale którego w sumie mało kto znał... Zaczęła się ta przygoda z Piwnicą pod Baranami... Kiedyś bywalczyni wspaniałych balów lwowskich - Lwów zawsze wiódł w tym obszarze prym, bo Kraków przy nim był dziurką, tyle że dziurką względem Lwowa bardziej demokratyczną, towarzysko lepiej zorganizowaną, bo tu - jak było kiedyś, tak i teraz - wszyscy ze wszystkimi... Rozrywkowe, tolerancyjne podpiwniczenie musiało zastąpić zwykłe czary, trzeba było się inaczej postarać, żeby piękno jakoś pomieścić się mogło w cuchnącej siuśkami ciasnocie, zimnej jak psiarnia i czarnej od przechowywanego w niej wcześniej węgla... Przywiało piosenkę, poezję, malownicze absurdy, trochę świecidełek z zakurzonych dziewiętnastowiecznych szkatuł otwieranych przez Janinę Garycką...

Aż się Szaszkiewiczowa gwiazdą stała! Wszystko właściwie przez komiks, którego była bohaterką... Z jednej strony Irena Szaszkiewicz: zwykła, gruba pielęgniara w jednej z nowohuckich przychodni, a tu teatry, artyści, kabaret, o którym chyba sam Piotr rozpuszczał uciesznie plotki, że to gniazdo rozpusty, pijaństwa i satanistycznych orgii (doprawdy, nie lada wyobraźni by trzeba, by w tej ówczesnej nędzy piwnicznej pomieścić takie atrakcje!!), no i jeszcze obrazkowa historia... Wszystko się w barze mlecznym wykitwasiło, kiedy to siedzący w nim Piotr Skrzynecki i uwielbiany przezeń Kazimierz Wiśniak - grafik, scenograf, malarz etc, etc, i też łodzianin, wymyślili, że razem zrobią komiks. Zapalił się do tego Marian Eile, naczelny i twórca "Przekroju" i stwierdził, że najlepszą bohaterką będzie Szaszkiewiczowa, że będzie świetną odtrutką na "Matysiaków", ową banalną opowieść o polskiej codzienności. Zatem taka Matysiakowa à rebours... I poszedł komiks w kolejnych numerach pisma, co jakąś w tym naszym dziadowskim życiu tworzył smakowitą cywilizację, z zaskakującym jak na tamte lata zachodnim powiewem... "Kim była owa heroina? - wspomina Szaszkiewiczowa. - Miała podobno ojca ziemianina i matkę z dobrego domu, choć złośliwe języki twierdziły, że ojciec jej był drwalem, a matka praczką. Kto to wie? Jedno jest pewne: Szaszkiewiczowa prowadziła się skandalicznie, bo w jej apartamentach przebywali mężczyźni i noc w noc odbywały się tam huczne libacje. Pewnego dnia ujrzała wiotkiego muzyka Ksylolita Kiśniaka i zapłonęła doń. Miesiąc później nadaremnie zaś oczekiwano jej w walcowni blach gorących, a prasa ogłosiła komunikat w sprawie niedźwiedzia na Giewoncie..." Pożądanie rodziło zbrodnię za zbrodnią... I tak bohaterkę "Szaszkiewiczowej, czyli Ksylolita w jej życiu" zaczęto wywoływać na scenę i złośliwy Piotr wpędził ją w fach szansonistki....

Pogmatwana to była sytuacja. Pani pielęgniarka, co się w peerelowskiej posępności ośmiela szlajać po kabaretach, jeszcze na dodatek córka obszarnika i mająca siostrę - entuzjastyczną komunistkę, bo na taką wyrosła Maria Jarochowska, dziś gruntownie już zapomniana pisarka, co zasiadała w stalinowskim sejmie, ponoć romansowała z Cyrankiewiczem, którą też fascynował się Eile - bo Maria była jak elf, w odróżnieniu od Kiki, co była trochę jak taki duży troll... Książka Kiki jest też takim istotnym przypomnieniem tej pisarki, autorki "Niemiłosiernych", co są jednym  z pierwszych literackich świadectw Zagłady Żydów. Maria Jarochowska, zwana Mają, w odróżnieniu od swych bliskich znała inne oblicze wojny - najgorszą nędzę, śmierć, najgorszą podłość, w najohydniejszy sposób czasem wyniosłą. Pisała też reportaże o nienawiści, o antysemityzmie, o pogromach, za co naturalnie zasypywano ją wrednymi anonimami; opublikowała pamiętnik Dawidka Rubinowicza, zamordowanego w Treblince w 1942 roku, w którym, "odsłania się z przerażającą wyrazistością mechanizm hitlerowskiego młyna śmierci, widać, jak kleszcze niesłychanego bezprawia zaciskają się coraz ciaśniej wokół istot gwałtem i przemocą wyzutych z wszelkich praw"... Obok tego Jarochowska tworzyła też w socrealistycznym duchu, wypuszczając w świat a to "Buraczane liście", a to jakieś historie o kołchozach... Ponoć miała pióro odważne i ją nawet Nałkowska w dzienniku swym odnotowała... Ale Maria Jarochowska, ta przekorna dziewczyna, pogmatwana, z komunizmem zaczęła się stopniowo rozstawać, a już całkiem się z nim rozwiodła po wypadkach 1968 roku - chora i uzależniona od alkoholu zmarła w Warszawie w 1975 roku... Tak że Maja znów dzięki siostrze ożyła, podobnie jak ich brat, zwany Kotem, co był fotoreporterem...

Losy takie bywają, że czasem trudno pożegnać bliskich, bo odległość, a wcześniej jeszcze odległość i utrudniająca wszystko polityka...

Szaszkiewiczowa myślała, żeby ruszyć na Zachód. Tak żeby podreperować budżet, popracować tam ze dwa, trzy lata, żeby było coś na życiowy start dla synów. Ale w latach sześćdziesiątych minionego stulecia to nie było takie proste. Najpierw trzeba było mieć paszport, a potem jakieś zaproszenie, wreszcie wizę. Ale co, jak? Tu jakoś nie było przydatnych znajomości. Ale przypadek sprawił, że przemieniła się w Norweżkę... Bo był sobie śliczny Helge. Helge Hoff Monsen, co wówczas liczył sobie nieco ponad dwadzieścia lat, miał już pierwsze sukcesy artystyczne na swym koncie, a razu pewnego w swym rodzinnym Bergen zdarzyło mu się współpracować z Henrykiem Tomaszewskim i jego Teatrem Pantomimy. Helge chciał poświęcić życie scenografii i projektowaniu kostiumów i planował postudiować trochę na krakowskiej ASP. Ponieważ Tomaszewski dobrze znał się z Kiką, polecił mu, że jak będzie w Krakowie, to żeby poszedł na Urzędniczą. I tak się Helge cudny zjawił u Kiki na Urzędniczej, gdzie z kolei poznał już wtedy sławnych scenografów: Wiśniaka i Majewskiego. Polubił Kraków, a Kikę zabrał na wprawę... Jakie szczęście! Paszport w ręce obywatelki PRL! Pojechali do Paryża, a potem do Norwegii: do Oslo, Bergen, Stavanger... Kika potem wróciła. I do Polski znów zajrzał Helge, tym razem jednak pechowo, bo przeżył straszliwy wypadek drogowy. Znajoma dusza poprosiła tedy Kikę, by ta się udała do Warszawy, by w tamtejszym szpitalu dać mu jakąś dodatkową opiekę. Tak więc Kika wzięła urlop i pognała do młodego kolegi. I tak się w końcu zgadali. Aż podskoczył z entuzjazmu - w Norwegii potrzeba pielęgniarek, on jej wszystko pozałatwia, pomoże się urządzić... I Kika w 1969 roku pojechała, może na dwa lata...

Kim jestem? Pyta się Kika na wstępie swych wspomnień... "Prosty rachunek wskazuje, że powinnam czuć się Norweżką, skoro tyle lat przeżyłam w Stavanger, gdzie czułam się wyśmienicie, bo znalazłam wielu serdecznych przyjaciół i mogłam poświęcić się pasjom, na które w Polsce nie znajdowałam czasu..." Nigdzie tak długo nie mieszkała, jak właśnie w Norwegii. W tej dawniejszej jeszcze, kiedy to w Stavanger Polaków można było zliczyć na palcach jednej ręki. Tam jej było dobrze, a już całkiem się uspokoiła, kiedy jeden z jej synów też dotarł do Norwegii, uciekając z kraju pokonawszy i groźne, zielone granice... Ale w sumie wszędzie indziej też jej dobrze było: i w Babicy, i w Kłodzku, i w Krakowie, gdzie w Piwnicy pod Baranami śpiewała szlagiery Joséphine Baker i Marleny Dietrich... Była panną z dworku, co konno jeździła, grywała w tenisa i pływała świetnie niczym Otylia, ale była też i sprzątaczką, pomywaczką, robotnicą w zakładach lniarskich, pielęgniarką... W Norwegii też zaczęła od garów i podłóg - i tak siedem lat trwało zanim opanowała język i mogła wreszcie zająć się pracą pielęgniarki. W Norwegii dorobiła się tamtejszego paszportu, wreszcie emerytury. Jako Norweżka mogła tu wracać bez obaw, wracać, wystawiać, bo w krainie fiordów zaczęła robić artystyczne makatki, kolorowe, piękne, które z sukcesem pokazywała od końca lat siedemdziesiątych, zarówno w Polsce jak i w Norwegii... Była nieocenioną pomocnicą. Ile się dało, to słała dary do naszej biednej ojczyzny, gościła piwniczan w swoich stavangerskich progach, Krzysztofowi Litwinowi tak uroczo pomogła zaistnieć w Oslo - pan Krzysztof nigdy nie zabiegał o rozgłos, znaliśmy go doskonale jako aktora, to jedna z charakterystyczniejszych twarzy polskiego kina, ale mało kto wiedział o jego innych talentach, a Krzysztof Litwin cudownie malował, rysował, wytwarzał interesującą biżuterię. W Norwegii bardzo się spodobał, sprzedał tam trochę swoich prac, tak że zdążył dzięki temu spełnić kilka swoich marzeń... A wcześniej, kiedy u nas nastał stan wojenny i trochę się zbiegów więcej pojawiło, zaraz ich zaangażowała w organizacyjną robotę. Norwegowie byli hojni i bardzo się z nami solidaryzowali, tak więc w najbardziej ponurych czasach udawało się ekspediować do kraju całe tiry i nad Wisłę w ten sposób docierały różne dobra, nie tylko te zwykłe zresztą, na codzienne bytowanie, bo Kika też osobiście szmuglowała różne niezbędnostki na potrzeby podziemnego drukarstwa...

I tak Szaszkiewiczowa poszła w pomoce rozmaite i artystycznie we włóczki kolorowe, szydełkiem porządkowane... A Helge został bardzo wybitnym scenografem i projektantem kostiumów, współpracującym z najważniejszymi scenami Norwegii i ze scenami w innych krajach, w tym i z polskimi, i przez lata żył w szczęśliwym związku z amerykańskim artystą Donem Clantonem... Kika po Szaszkiewiczu już się w zamążpójścia nie bawiła...

Na starość postanowiła wrócić. I tak umarła w 2014 roku w Krakowie, tym samym, w którym się na chwilę przed październikową rewolucją urodziła, a Piotr zawsze jej tę przedrewolucyjność przypominał - wszak gdy usłyszał o niej świat, nie była już taką młódką, więc złośliwa młodzież chichotała, że jej na scenie oświetlać nie trzeba, wszak próchno samo umie świecić. No, a zanim umarła, to zdążyła być jeszcze najstarszą polską blogerką...

Tak że od Dymnego skoczyłem przez jego antresolkę w Kiki świat... A w tym świecie Kika udowadniała zawsze, że w każdej porze istnienia można zaczynać nowe życie, nie przejmując się wcale metryką... Że może coś być po otrzymaniu świadectwa z samymi pałami, że może być coś po wojnie i utracie wszystkiego, że może być coś i gdzieś indziej... Przebarwna postać z barwnego, choć nie zawsze łatwego do zniesienia świata... I to "Podwójne życie Szaszkiewiczowej" jest też książką pokazującą kobiecą siłę, zaradność, odporność, odwagę... Bardzo to budująca rzecz, opowiedziana przez pogodną babkę, której życie przecież upływało w czasach dalece niepogodnych...

Można by tak gadać... Dość się Kika nagadała wspomnieniowo... Dodam jeszcze, że była też jedną z pierwszych autostopowiczek. Zjeździła z synami Polskę, a "Przekrój" apelował, żeby kierowcy ciężarówek uprzejmie zatrzymywali się i zabierali podróżniczkę, wszak dla jej gabarytów właśnie transport ciężarowy był najodpowiedniejszy...

Taka to była Kika Szaszkiewiczowa, co podwójny żywot wiodła. Taki zwykły oraz artystyczny, i w Polsce, i w Norwegii...

***

Irena Kika Szaszkiewiczowa, Podwójne życie Szaszkiewiczowej, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011

(Rys. z plakatu Kazimierza Wiśniaka zapowiadającego wystawę prac Szaszkiewiczowej w Krakowie w 1980 roku.)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce