Duży Książę (28)

 Tak jak Książę zaplanował, na rozchodzenie się sprawy po kościach obrał tyrolski Bad Häring, gdzie towarzyszyła mu lady, ubłagana, by choć na chwilę ustała w swych charytatywnych wysiłkach, bo w końcu jeśli już tak konieczne chcemy być użyteczni, wypadałoby też zatroszczyć się o siebie, by wszelkie nieszczęścia ziemskie miały co eksploatować... - Ach, te dobroci, ci dobrzy ludzie, jakże potrzeba im tragedii, cierpienia, by mogli sobie poharcować po świecie, pobłyszczeć w nędznych zaduchach, potroszczyć się na westchnieniu i z zawilgoconym słono okiem... Co by się z nimi stało, w jaką potworność by się przemienili, gdyby złośliwi bogowie urządzili świat według tęsknot potrzebujących i cierpiących? Trzeba by było biec im z pomocą, tylko gdzie by mogli oni zużywać swoją energię? Strach pomyśleć, jaką dokuczliwością byłby wtedy człowiek o dobrym sercu, szczególnie, gdy się pomyśli, jak dziś wielu nieszczęsnych ludzi na wszelkie przejawy dobroci i pocieszycielskiej serdeczności reaguje ze zniecierpliwieniem, z maskującym wstyd gniewem, gburowatością czy po prostu z milkliwą niechęcią...  - myślał sobie Książę.

Ale póki co, nie zanosi się na polepszenie, tedy dobroć ma wspaniałe pole do popisu. Było więc mnóstwo radości i całkiem sporo grosza, kiedy wystawiono na aukcji książęce prace przedstawiające jego utracone bóstwo... - W innych czasach, jakże z potrzeby mego serca utęsknionych, nakazałbym wszystkim czcić go w całym kraju, kazałbym przy wszystkich drogach budować kapliczki i stawiać posągi dumnie oddające piękno jego cielesnej postaci na każdym miejskim placu, kazałbym rozsnuwać wonne a odurzające dymy w jego świątyniach i zobowiązywał wszystkich do spożywania w nich napojów miłosnych podawanych w złotych czarach, by jeszcze spotęgować czar w blaskach świec i posród syczących tajemniczo pochodni, napojów tyleż skłaniających do cielesnej uciechy, co do hojności... Ale czasy mamy liche, ludzie czczą komediantów, tedy przynajmniej te obrazki, mocą książęcego majestatu jeszcze dowartościowane, majestatu, który dziś także bardziej jest komediancki jednak niż wzniosły i groźny, więc w sumie też będący na miarę epoki, te skromne obrazki niechże wzruszającym pięknem wzbudzą czyjś podziw, czyjąś cześć dla zgasłej niestety już, acz godnej stałego miłowania urody, budząc w nim także ochotę, podobnie jak wyśnione przeze mnie przed chwilą na jawie świątynie pełne narkotycznych oparów oraz napojów mącących rozum i rozbrajających skąpstwo, na chwilowe zapomnienie o ciężarze własnej ręki, mimo że zaoferować możemy tu tylko szampana, o dymach już całkowicie zapominając, bo tkwimy w czasach wszechobecnych zakazów palenia, tym bardziej dotkliwych teraz, gdy chwilę temu w jednej z wystawienniczych sal natknąłem się na przewspaniałe, cechujące się niebywałą elegancją humidory, na widok których w człowieku rodzi się od razu pilna potrzeba sięgnięcia po choćby najmniejszą cygaretkę, tak na starą dobrą klubową modłę... Niech wam, o co was proszę z całym swoim starzejącym się niestety uwodzicielstwem, ręka lekką będzie przy wydatkach dzisiejszego wieczoru. Na pociechę mogę powiedzieć, że żaden bóg tego majątku, jakiego dziś się w swym majestacie spodziewamy (tu Książę zwrócił się w stronę swej małżonki i ucałował jej dłoń), nie przeżre gębami swoich ziemskich przedstawicieli czy urzędników... Grosz tedy nie będzie zmarnowany. Wszystko na potrzebujących, na rozwiązywanie kryzysów... - I ludzie okazali się hojni, obrazy sprzedały się w cenach znacznie przekraczających ich rzeczywistą wartość... Chociaż cóż tu dyskutować. Każdy bierze, ile mu dają. Szczególnie, gdy jest się artystą albo sportowcem czy innym kapłanem... Książę oczywiście ucieszył się tylko cyframi tworzącymi imponującą liczbę opisującą pieniężną wartość przedsięwzięcia, pieniądz przekazując fundacji energicznej lady... Było jeszcze poza tym trochę innych uroczystości, wojskowych stąpań, wizytacji, wręczania nagród: a to pewnej rzeźbiarce, a to zdolnemu początkującemu poecie z pryszczem tak nietaktownie wybierającym sobie na wykwit nie w porę sam czubek nosa, a to grupie młodych skrzeczących aktywistek przejętych losem zdychającej planety (przy tych ostatnich zastanowił się, na ile stępi się w przyszłości ich chrypliwa gorliwość i jak dalece zawęzi się obszar ich trosk, kiedy same zaczną wydalać z siebie nowe pokolenia pracusiowatych szkodników... chyba jednak nie ma nadziei, poza tą, że świat uleczy się sam; tak już zdewastowany, nie odnawiający swych zasobów z szybkością, z jaką odnawia się populacja zajęcy, sprawi, że nie będzie nas po prostu już stać na dzietność i rozwój...) Wreszcie urlop. Urlop, który okazał się jednak męczarnią. Naturalnie uroczo było zwiedzać okolicę, napawać się górskimi urokami, zażywać kąpieli i masażów... Ale nocami zjawiał się demon, zdaje się ten sam, który przyglądał się kiedyś męczarniom potwornie pokaranego Księcia Ryszarda, owego miłośnika Oswalda, któremu do stóp rzucił siebie wraz z całym swym księstwem...

- Co się z tobą dzieje? - zapytała lady przy porannej kawie i rogalikach pewnego słonecznego poranka. - Przecież ani woda, ani te łąki, ani góry nie dają ci wypoczynku. Coraz bardziej ocienione oczy, cera niepokojąca...

- Może to nawet sam Ryszard się pofatygował, aż do Tyrolu go przywiało...

- Kto?

- Rozmawialiśmy o nim, wtedy, w Nasturcjowej Dolinie...

- Ach, książę Ryszard od Oswalda.

- Ten sam. Chociaż może nie. Bo czemu miałby mnie prześladować... Chyba że jako przestroga... Ale nie, to wizja podobna do tych bajań sprzed wieków... To jest może to, co po mnie kiedyś definitywnie przyjdzie, a co teraz badawczo mi się przygląda czy aby na pewno dobrze, właściwie się preparuję... Oto nocą coś wyrywa mnie ze snu i każe patrzeć w górę. W niebieskiej poświacie, przez dziurę w suficie wsuwa się jakiś brodaty pysk. Sypie błyskotkami, iskierkami, ma jakiś zalążek szyderczego uśmieszku. A ja czuję, że muszę wracać... I jeszcze te sny.

- Jakie jeszcze? Zresztą tamto to chyba też sen? Nie chcesz mi powiedzieć chyba, że jesteś przekonany o prawdziwości tego przedzierania się przez sufit. Chwała Bogu, że podziwiamy panoramę z ostatniego piętra, bo gdyby ktoś nad nami jeszcze przebywał, zapewnienie, że przez jego podłogę a sufit twojego pokoju coś usiłuje się przedostać, nie byłoby dlań nazbyt pochlebne...

- Pozaziemski podglądacz... Ile trzeba się nażyć, żeby sobie ulepić świat snów. Chociaż, bogowie, ledwie przecież ten jeden Antinous... Chociaż aura otaczających go ludzi... Tu można chyba doszukiwać się przyczyn... Ale mam talizman. Gdyby Aubrey go miał. Co za pech, co za głupie roztargnienie. Wszystko przez tę niepotrzebną schadzkę na malowniczej stacyjce. Po co takie wybudzenia? A ten sen to czarny islandzki piach i wrak samolotu. Rzecz już oklepana, że aż się wzdrygam, gdy o tym pomyślę. Tylko w nim Aubrey i Howard jak ofiary wypadku. Tak się rzeczywiście kiedyś ucharakteryzowali, tak dla potrzeb zdjęciowej sesji w Sólheimasandur. I tak pędzą na mnie. Howard ze sztyletem... Ostatecznie zahaczony jelcem o palce zwisa z dłoni, jakby chciał mi podać tę rzecz... Ten sztylet jest mi chyba znany. Zdaje się, że pamięta nawet czasy śmiertelnie sparzonego Ryszarda...

- Chcesz już wracać?

- Przecież i ty siedzisz tu jak na szpilkach. I ciągle wydzwaniasz zatroskana o te twoje podopieczne... Ach, te ludzkie losy, mordobicia, małżeństwa, co tak często stają się jedynie materiałem na sążnisty protokół rozbieżności...

Rychło więc spakowali kufry i opuścili uzdrowisko o całe trzy dni wcześniej niż planowali... 

Jakiż spokój wokół śmierci... Jakiż spokój w trupim świetle księżyców... Książę zatapia się w obrazy w swym księżycowym gabinecie. Najukochańszy Sohlberg utrwalający najdziwniejsze chwile nocy i dni. Momenty metafizycznych zdziwień... Nicość tego wszystkiego, co na myśl przychodzi, nie do ubrania w słowa, nic dalej do przekazania, nic, co kto inny mógłby cokolwiek odnośnie nas poświadczyć. Nie sposób niczym się wymienić, poza banalnymi: zachwycające, piękne, wzruszające... Pod tym bezimienność i coś nawet już nie przerażającego, bo nie do pojęcia, poza tą barwną, hipnotyzującą , przyzywającą zasłonką... A tylko uchyl mnie!... Strach jest jeszcze po tej stronie, przynależy do tego całego uwikłania w bolesne ciało, w tę całą  hydraulikę, mechanikę, w te żelazne prawa, w dokuczliwość przymusu, w ciągłe wstawanie... Wolność - gdy nic nie stoi na przeszkodzie temu, co zrobić muszę... Ta wolność wstrzymuje mnie. Tu być, tu się dziwić... Samotnie. Inaczej nie sposób. To nawet rozkoszne. Trwanie. Bezbolesność. Niechże będzie. Mogę stać wieczność. W tym porządku komórek i podskórnych ciekach.. Dojechał i "Wschód księżyca" Masłowskiego. Książę ma od dawna już obsesję na punkcie tego obrazu. Dogasanie kolorów, ulatnia się jesienny dzień, trochę wspomnień o bujnym niegdyś życiu w resztkach topolowych listków, czarne szkielety, nowe światło, nastawione na to, by nie kłócić się z mrokiem, by go nie przepędzać. Księżyc jeszcze przed swoją srebrną strupieszałością... Na chwilę spotyka się z dniem, wieczorową porą, udając nawet trochę słońce, które już poszło sobie świecić gdzie indziej, bo za dnia, gdy zdarzy mu się zajaśnieć na niebie, przypomina wesołego dmuchawca... Tu zaś jest poważną, zimną tarczą, co odbija światło od tej swojej powierzchniowej ostateczności, bo ostatecznie wszystko kiedyś przemieni się w pył. Prostota. Poziome pasemka chmur, horyzont, grobla, powierzchnia wody, na której księżyc maluje swój prosty przekaz... Całkiem słusznie pewien norweski poeta powiada, że księżyc niewiele może dla nas uczynić, jedynie na wodnej tafli narysować grubą linię... Martwy przywołuje, chce, byśmy szli w noc, byśmy zdejmowali odzienie... Trwali w niejasnościach, w cieniach i półcieniach... Oswojeni z mrokiem... Wzdłuż grobli topole. Pnie zatapiają się w ziemi jak stopy prehistorycznych monstrów, pnie, co zdają się być prowadnicami dla tarczy nowego światła, dla całkiem odmiennego teatru, dla innych zdarzeń, dla innych namiętności, dla wszystkiego, co wyłazi z nor. Nasze strachy i zuchwały, samolubny siew... Oczy szerzej się otwierają... Światło. Jakże potrzebne, ale które okazuje się zawsze mało przydatne. Jaskrawe oślepia. Słońce razi albo jest zbyt brutalne. Księżyc świeci, ale nie zdradza zbyt wiele tajemnic. Jest jednak łaskawszy... Lepiej odwraca naszą uwagę... Jest spokój, nie ma nic, żadna ludzka sprawa niczego tu nie zakłóca... Po cóż ruszać się z tej grobli?... Tedy Książę niechętnie się od niej oddalał. Tak że aż Księżna zaczęła się martwić... Ale może lepiej, gdyby jednak w ogóle się nie oddalał. Czasem jednak w swych podziwach robił sobie przerwy, wiedząc jednocześnie, że gdziekolwiek pójdzie i jak długo jego istnienie trwać będzie, nie dowie się niczego więcej, poza tym, co można przeczuć w tych cienistościach nokturnowych...

Przyszedł czas, żeby rozejrzeć się po zakamarkach pałacowych. Książę niekonieczne wędrował po swych przestrzeniach jako turysta. I - o dziwo - nie wszystko zdołał zwiedzić. Howard zawsze do niego przybywał, schodził z wieży gwiaździarza na swą codzienną pałacową służbę. Wierny i beznadziejnie zakochany. Wierność Książę nagradzał. Zakochanie przemilczał, czyniąc może czasem jakieś drażniące tylko gesty. Nieprzyjemna w gruncie rzeczy była to zabawa. Aż wreszcie skutecznie tamten zastawił sidła... 

- Ileż ten Howard musiał się nachodzić! Przecież te wszystkie stopnie zrobiły zeń sportowca - zauważył Książę pnąc się po stromych, wąskich, krętych schodach, idąc tuż za Maxem i mając tuż przed nosem jego kształtne pośladki. - Czy twój strój nie jest aby za obcisły? Słowo daję, mam wrażenie, że jeszcze chwila, a szew puści i moim oczom ukaże się twoja bielizna.

- Niewiele z tej bielizny mogłoby się ukazać. Mam na sobie stringi.

- No nie żartuj sobie... Ufff... Przez sport do kalectwa. Pewnie te schody go wykończyły.

Cóż za widok! Na szczycie wieży ukazało się niewielkie, dwuizbowe mieszkanie załadowane makulaturą oraz rozmaitymi nośnikami: taśmami, kasetami, płytami... Istna powódź pornografii! Wszystkie czasy i upodobania...

- Na miły Bóg - jęknął - gdybyśmy coś tu jeszcze z sobą wnieśli, załamałby się strop i runęlibyśmy w dół z całym tym potwornym utrwalonym seksem! Na co tego tyle?... - Książę rozejrzał się za miejscem do siedzenia. - O, jest fotel. Muszę usiąść i ochłonąć nieco. Wszystko mi wiruje przed oczami... Sięgnął po jakieś czasopismo, leżące najbliżej... Kotłowanina jakaś, sądząc po grymasach być może na mocnym, alarmującym sygnale; wszystko jakby igraszki z szambiarkami na trzy wtyki, tu na tłusto, tu na chudo, raz macierzyńskie krągłości, raz chudość przypominająca o ostatecznym celu wszystkich naszych wysiłków... Taki przegląd, w którym poza drobiazgami wynikającymi z kapryśnych mód, wszędzie praktycznie to samo, z udziałem przedstawicieli najwymyślniejszych tożsamości...

- No i tak sobie mieszkał nasz Howard.

- Dość porażające miejsce. Jakże on musiał być od tego uzależniony... Praktykował, a nadto oglądał, co robią inni... Ale jak by to nazwać?... Hm... Masz coś do palenia?

Max sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i podał księciu złotą papierośnicę...

- Błyskotki... - mruknął z przekąsem. - Dziękuję ci... Jeszcze raz dzięki - dodał, gdy Max przypalił mu papierosa.

- Nie da się ukryć, że po wypełnieniu swych obowiązków był już oddany tylko tej sferze.

- Rozerotyzowany doszczętnie nietoperz... Ale to takie nużące. Próbowałem nie raz obcować z pornografią, ale za każdym razem ledwie na pięć minut. To okropna nuda. I za każdym razem jest właśnie to, czego się człowiek może spodziewać. Nic, tylko przewinąć do finału i machnąć wreszcie ręką na całą rzecz. Aż dziw, że to jednak branża o krociowych zyskach... Nie wiem, ale to jak on tu siedział w tej wieży gwiaździarza i alchemika, to tak jakby poszukiwacz jakiejś nadzwyczajności. By zawołać: Oto jest to!... Nie wiem, lapis philosophorum... Albo jak szukanie Graala... Lecz tu ciągle nic... Ale dalej trzeba brnąć, jak rasowy poszukiwacz... Co by to miało być na końcu?... Myślisz, że trzeba to usunąć? Czy pozostawić tę ponurą pamiątkę?...

- Aktualnie ja tu przebywam.

- Kto ci przydzielił ten porno zakątek?

- Nikt. Tak jakoś wyszło...

- W moim pałacu coś tak po prostu wychodzi...

- Albo wchodzi... Jak wchodziło za czasów Howarda...

- Są i jakieś ozdoby. Wyszukane... - zauważył ironicznie Książę. - Czy w otoczeniu tych pań, na tamtym wiszącym obrazku, to nie jest przypadkiem Matti Nykänen, skoczek, co to już zakończył był swój życiowy bal?

- We własnej osobie - potwierdził Max.

- Jeszcze wtedy piękny, więc i ta pornografia nie dziwi. Nie przypuszczałem, że miał tak pokaźne przyrodzenie...

Książę rozejrzał się uważniej po pokoju. Naprzeciwko ściany z roznegliżowanym skoczkiem narciarskim dostrzegł ukryte tuż obok otwartych drzwi wejściowych malutkie biurko, też - jak wszystko - zawalone sprośnościami, na którym stał także monitor... - Gdybyśmy to odpalili, to pewnie rozległyby się w wieży potępieńcze, infernalne jęki, jeśli przypadkowo byśmy natrafili na jakieś - dajmy na to - chłosty - powiedział Książę. - Jeszcze coś przykuło jego uwagę... - A to?!... Nie do wiary! Tu gdzie przesiadywał, nad biurkiem, miał cały czas tę okropną fotografię? - Doprawdy dziwaczna była to ozdoba, bowiem stanowiło nią zdjęcie zmumifikowanej głowy szwedzkiego króla Karola XII z ogromną dziurą wybitą przez kulę... Prawdziwie imponujący, okrągły otwór, którego ostatni absolutny władca Szwecji dorobił się w 1718 roku pod norweskim Halden, nie wiadomo czy z ręki zamachowca z jego własnych szeregów, czy też z ręki przeciwnika - dość, że ten wojowniczy osobnik, co swój kraj zostawił jako pobojowisko, podobnie jak jakiś czas potem Niemcy pozostawił Hitler, dostał śmiertelny cios w czaszkę, cios, który - tak przynajmniej utrzymywali świadkowie tej nagłej sytuacji - pacnął w jego mózg jak kamień w błoto... Plask! I wreszcie po królu... 

- Osobnik z wybitą dziurą w głowie. Unieszkodliwiony... Że też właśnie to! Co ty o tym sądzisz? Czy to naprawdę zawsze tu wisiało, czy to jakiś ponury żart? Jakaś kpina? - rzucił gniewne pytania Książę.

Max wzruszył ramionami.

 - Zawsze tu było, powiedział

 - No tak, tak, ty byś przecież nie wpadł na myśl... - zawiesił głos Książę. Naturalnie pomyślał o innej dziurze w głowie, tej, której powstanie widział na własne oczy, kiedy to padał od niej na zeschłą trawę Aubrey... I teraz to... I Max z badawczym wzrokiem, w obleśnie obcisłych portkach... Cóż za upodobanie do obnoszenia się z tymi wszystkimi kształtami... No tak, za często nie patrzy mu się przez to w oczy... Książę na tym się przyłapał już wielokrotnie... Zapalił jeszcze jednego papierosa... Wstał, by wyjść na taras...

Miły, choć dość wietrzny dzień. Ogrodnicy - tam w dole - krzątali się wśród różanych krzewów... Zieleniło się już dziadkowe Tokio... Max stanął znów zbyt blisko jego Wysokości, pewny, że nie zostanie odtrącony...

- Dajmy spokój tej głowie. Przecież to niedorzeczne... Tamtego strzału nikt nie zaplanował. Nie mieliśmy takich pomysłów... Ale rzeczywiście jest to nam na rękę... Taki bonus.

- Nam...

Max połaskotał nosem książęcą szyję i ucho, do którego zaraz też powędrował jego język... - Ach, nie rób tak! - Max spojrzał pytająco. - Kiedyś się topiłem. To budzi nieprzyjemne wspomnienia... Choć może byłoby lepiej, gdyby nie zjawił się wtedy żaden ratownik... Ileż nieszczęść jest przez tych wszystkich dobrych ludzi... Do licha... Trochę wieje, skryjmy się w środku...

Max uśmiechnął się. Błysnął rzędem równych, lśniących zębów... Z szuflady biurka Howarda wyjął sztylet... Trzymał go teraz w ten sam sposób jak jego poprzedni właściciel, tam, wtedy, we śnie na islandzkiej plaży... Książę uśmiechnął się na ten widok tajemniczo. Popatrzył w dół, kierując się za wskazaniem ostrza...

- Ciekawy fason ma twe obuwie.

- Ze Szlezwiku...

- Design pamiętający jeszcze czasy wikingów... Dobre i gustowne nosili buty tamci bitnicy... Aż dziw, ile ich zostało. Spadek po Hedeby. Chcesz mi coś tym przekazać? To jakaś informacja dla mnie?

Max zbliżył twarz do twarzy Księcia. Nie można się było oprzeć. Między ich językami znalazło się ostrze sztyletu, które szybko zaczęło ogrzewać się od ciepła ich śliny i oddechów... Pociekło nieco krwi, sztylet był dobrze zaostrzony... Ostro przylgnęli do siebie...

 - Where have all the young men gone - zanucił po chwili Książę na melodię Seegera.

- Gone to graveyard everyone... - donucił Max...

- Taaa... - Książę uniósł lekko brwi i pokiwał głową, po czym zakrył twarz Maxa swoją dłonią i pchnął nią lekko, torując sobie drogę do wyjścia, na kręte, wąskie schody...

---

Księżnę zbudził pewnej nocy jakiś hałas, dziwaczne głosy poniosły się echem po pałacowych korytarzach, ciemnych, skąpanych w łagodnym świetle wczesnego świtania... Ktoś jej kazał wstać, ktoś szepnął, że z Księciem coś nie tak... Zerwała się z łoża i szybko okryła jedwabną materią szlafroka, by natychmiast ruszyć na poszukiwanie źródła tych niepokojących ją wielce dźwięków... Instynktownie skierowała się do księżycowej komnaty, bo tam najczęściej od czasu powrotu z Tyrolu zwykł był przesiadywać Książę... Opowiadał, że pracuje nieco w swej twórczej nudzie, ale nie chciał zdradzać szczegółów na temat swego zajęcia...

Stał tam rzeczywiście. W półmroku. Na jego palcu jaśniał pierścień, ten sam, który omal nie udusił kiedyś Aubreya. Poza tym pierścieniem niczego nie miał na sobie. Księżna brutalnie zapaliła światło. Książę w żaden sposób na ten fakt nie zareagował. Stał nadal wpatrzony w nagie topole i wschodzący księżyc. Zdziwiła się nieco tym, że w tej przesiąkniętej grozą chwili zaczęła zwracać uwagę na rozmaite szczegóły, na wyjątkowo efektowne żyłkowanie marmurowej posadzki czy na bardzo ponętne stopy Jego Wysokości... Aż nią wstrząsnęło, gdy uzmysłowiła sobie, iż do tej pory uszło to jej uwadze, to że ma on takie piękne stopy...

- Na miły Bóg! Aleksandrze, co się z tobą dzieje, co ty wyczyniasz?

Księżna podeszła bliżej niepewnym krokiem, ciągle przestraszona. U jego stóp dostrzegła kilka sporych kropli cieczy, która zdążyła już nabrać przejrzystości...

- Co ty wyprawiasz? Czemu tak tu stoisz? - spytała już bardziej śmiała i nieco zdegustowana widokiem nasienia na podłodze.

- Prawda? Jakie to niecodzienne.

- Można to tak ująć - powiedziała i zdjęła szlafrok, żeby okryć nim męża. Stała tak przez chwilę w koszuli nocnej, podążając za jego wzrokiem... - Ten twój księżyc... To dla niego tak się rozebrałeś?

Książę jakby ciągle odpływał w jakiś sen, na chwilę zaś tylko powracał do rzeczywistości, by zareagować jakoś na dobiegające go niby z wielkiej dali słowa...

- W pewnym sensie, moja droga... To takie jest, jak sama zauważyłaś, niecodzienne...

- Jest chłodno. Cały dygoczesz.

- Tak ta szemrana parka z góry postanowiła - powiedział po długiej pauzie i wskazał palcem na zdobny w sztukaterie sufit. - To się musi dziać. Nie, nie, nikt mnie nie musi szantażować... Ja chcę... - zapewnił energicznie potrząsając głową. - Wszyscy jesteśmy tylko chceniem - takim, nie innym, i w tym "jesteśmy" tkwi wolność, i mus jest tak, a nie inaczej, czy się to komu podoba, czy nie... A w każdej chwili można to naturalnie zakończyć... Jak się zakończył Aubrey...

- Nie mogę tego słuchać. Powinieneś teraz się położyć...

Znów dłuższa pauza.

- Naturalnie, moja droga...

- Co tam leży? - Księżna nadal błądziła wzrokiem w poszukiwaniu interesujących szczegółów.

- Garota - odparł Książę i wzruszył lekceważąco ramionami, jakby jednocześnie lekko przy tym zdziwiony... - A on się zadusił miętowym cukierkiem, pastylką taką. Dasz wiarę?... Chciał mieć świeższy oddech, ale mógł po to, do cholery, sięgnąć wcześniej, i zgryźć, względnie dossać do końca... Przypominam sobie, jak mój brat wpadł do stawu z łabędziami, co jest taki głęboki... Matka mi potem złoiła skórę, bo patrzyłem na całe zajście, nie wzywając nikogo na pomoc. Szczęśliwie dla brata i dynastii ogrodnik był przytomny. Chociaż ja też byłem przytomny. Z całą przytomnością patrzyłem, jak jest między życiem a śmiercią... Ja też się kiedyś topiłem... Ale jednak chcenie moje ma trwać... Zbyt mało zasług...

- Jezus - Maria! Jaka pastylka, kto, co?... O czym ty bredzisz?

- Nic, nic... - uspokoił Księżnę Aleksander. Wykonał potem kilka bezładnych ruchów dłońmi, jakby sennie się od czegoś opędzał, po czym przyłożył do ust swój pierścień, a potem pomachał palcem wskazującym przy uchu, w takim geście, jakby usiłował komuś pogrozić... - Mam jednak pewność co do właściwości...

Księżna pokręciła głową. W końcu zadzwoniła po służbę, by zajęła się niepokojąco dziwacznym tego ranka małżonkiem... Zjawił się naturalnie Max, co zwykle jak cień wędrował za Księciem... Papierową chusteczką starł z posadzki spermę i poprowadził Jego Wysokość w głąb jaśniejącej coraz bardziej amfilady...

---

Tuż przed południem Książę pojawił się znów na tarasie wieży. Zapalił cygaro i wystawił twarz do słońca... Już nadchodzą gorące dni - pomyślał. Spojrzał w dół i gestem dłoni pozdrowił ogrodnika, który właśnie popatrzył w górę, jakby przyciągnięty przezeń wzrokiem. Potem rozejrzał się Książę po swoich ogrodach. Otaczały je wieżowce. Tam, w nich, żyło sobie i pracowało mrówczo stołeczne miasto, w wieżowcach, co sterczały ponad zielenią ogrodów niczym ogromne zęby wielkiej paszczy rozwartej wokół jego posiadłości, co zdawała się być przekąską dla nowoczesnego potwora... Sałatka z lekką wkładką mięsną, anachronizm do pożarcia... Może kiedyś rzeczywiście te zęby nad wszystkim tutaj się zacisną... Promień słońca rozpalił kamień jego pierścienia... W wejściu na taras stanął Max. Książę podał mu swoje niedopalone cygaro i pogładził go po policzku. Zaś mijając go w przejściu, wymownie przytarł się o jego biodro...

---

Książę znowu wędruje do Księżyca... Coraz częściej zdarzają się takie noce... Księżna marszczy brwi... Cudak. Choć na co dzień spełnia wszystkie swoje obowiązki wzorowo. Tylko czasem zmienia się nagle i drepcze tam dziwnie, jak jakiś tabetyk... A świat się kręci. Ludzi bezlik. Nie o wszystkich ktoś się upomina...

                                                                                              PLAUDITE, CIVES

 

 


 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce