August Strindberg. Samotny (1)

 W 1903 roku Strindberg opublikował "Samotnego"... To oczywiście o nim samym, już po wielu burzach i wszystkich swoich małżeństwach, gdzie mężczyzna w ogóle bywa najsamotniejszy... Okolice pięćdziesiątki. I w tym czasie ja, od dziesięcioleci już zafascynowany Strindbergiem... Wywołałem sobie jego ducha, i posiedziałem trochę nad jego melancholijnym tekstem, z przyjemnością i w poczuciu ogromnej bliskości, bo dziś już taki równolatek ze mnie... "Samotny" to też wycieczka do Sztokholmu, któremu można się dziś przypatrywać na starych fotografiach, bo to i owo się zmieniło, postępująca rozbudowa pogubiła różne perspektywy, a to, co wtedy pachniało nowością, dziś o wiek już z okładem postarzałe... Ta mikropowieść ukazała się u nas szybko, jeszcze w czasach zaborów... A ja postanowiłem po swojemu tę rzecz spolszczyć po stuleciu... Tedy garść moich miłych wieczorów z duchem mojego ulubionego Augusta... Bo ja duchy wywołuję zwykle wieczorami i wcale się ich nie boję...

AUGUST STRINDBERG

Samotny

    I

 Po dziesięciu latach pobytu na prowincji znów znalazłem się w swoim rodzinnym mieście, i siedzę teraz oto z przyjaciółmi przy wspólnym obiedzie. Wszyscy już po czterdziestce, bliżej lub trochę dalej pięćdziesiątki.

 Dziwny to stan. Nie postarzeliśmy się od ostatniego widzenia. Tu i ówdzie pojawił się siwy włos na skroni lub na brodzie, ale są i tacy, którzy wręcz odmłodnieli; ci przyznali, że w czterdziestym roku życia zaszła w nich zupełna zmiana. Czuli się wówczas staro i myśleli, że oto zbliża się koniec, odkrywali w sobie nieistniejące choroby, sztywniały im ramiona i mieli wrażenie, iż nie zdołają samodzielnie odwiesić na wieszak płaszcza.

 Zaczęliśmy biadać, że wszystko jest stare, zużyte, że wciąż powtarza się wszystko, że młode pokolenie gniewnie napiera, bez liczenia się ze starszymi, a najbardziej oburzało nas to, że młodzi dokonywali tych samych odkryć, co my kiedyś, i - co gorsze - obwieszczali te swoje stare nowiny, jak gdyby nigdy wcześniej nikomu się o nich nawet nie śniło.

 I tak, rozprawiając o zdarzeniach z czasów młodości, cofaliśmy się do tych chwil, najdosłowniej przeżywając na nowo to, co minęło, i raptem staliśmy się młodsi o dwadzieścia lat, tak iż jeden z nas wręcz wyraził wątpliwość czy w ogóle istnieje coś takiego jak czas.

 - Już Kant powiadał - odezwał się jeden filozof - że czas nie jest niczym innym, a tylko naszym pojęciem o tym, co jest.

 - Widzicie! Widzicie! To samo sobie pomyślałem, bo ilekroć przypominam sobie drobne okoliczności sprzed czterdziestu pięciu lat, wszystko staje mi w głowie, jak gdyby wydarzyło się wczoraj; to, co przeżyłem w dzieciństwie, pamiętam tak samo wyraźnie, jak to, co zdarzyło się przed rokiem.

 Wszyscy się zgodziliśmy, że tak właśnie jest. A jeden siedemdziesięciolatek, jedyny pośród nas, którego uważaliśmy za starca, powiedział, że też wcale nie czuje się stary (jeszcze niedawno ponownie się ożenił i miał dziecko w kołysce). Wobec tak świetnych wiadomości doznaliśmy wrażenia, jakbyśmy byli chłopcami, tak iż ton naszej pogawędki stał się rzeczywiście w wysokim stopniu młodzieńczy.

 Już podczas pierwszego spotkania zauważyłem, że moi przyjaciele wcale się nie zmienili, co mnie bardzo zdziwiło, jednocześnie jednak spostrzegłem, że nie byli już tak skorzy do śmiechu, jak dawniej i w wyrażeniach swych byli dość oględni. Znali już moc słowa oraz jego wartość. Życie nie złagodziło ich sądu, lecz rozum wykazał im, że wszystkie słowa do nas powracają, i dlatego doszli do przekonania, że pewni ludzie nie lubią całych tonów i należy tedy ostrożnie odwoływać się do półtonów, zwłaszcza gdy chodzi o wyrażenie opinii o innych. Obecnie jednak popuścili sobie cugli; przestano zważać na wyrazy, zrezygnowano z szacunku dla utartych pojęć i puszczono się galopem, tak że niebawem - co było dość zabawne - całkiem zjechano z drogi.

 Potem przyszła pauza, potem jeszcze jedna, a wreszcie zapadła przykra cisza. Ci, co mówili najwięcej, doznali nieprzyjemnego uczucia, jakby powiedzieli za dużo. Poczuli, że w ciągu minionych dziesięciu lat ten i ów nawiązał nowe stosunki; nowe, nieznane interesy stanęły między nimi, oddalając ich od siebie. Ci, co mówili szczerze, wpadali na ukryte rafy, jakby deptali po grządkach, o czym łatwo mogliby się przekonać, gdyby zwrócili uwagę na spojrzenia, które gotowały się do odporu i obrazy, gdyby dostrzegli drganie w kącikach ust, kiedy wargi cofały jakieś niedomówione słowa.

 Gdy wstaliśmy od stołu, mieliśmy świadomość, że świeżo zawiązane węzły porwały się w diabły. Znikła serdeczność, każdy zajął obronną pozycję, zapinał się starannie, a że trzeba było coś mówić, rzucano w przestrzeń frazesy, co się ujawniało w ich oczach, które nie towarzyszyły słowom, i co też kryło się w śmiechu, który nie odpowiadał spojrzeniom.

 Wieczór był nieznośnie długi. Sporadyczne próby odświeżania dawnych wspomnień w szerszym gronie, bądź w rozmowie we dwójkę, mijały bez powodzenia.

 Pytano o rzeczy, o które pytać nie wypadało. Na przykład:

- Jak tam miewa się twój brat, Herman? - pytanie rzucone tak sobie, bez oczekiwania na interesującą odpowiedź.

- Dziękuję. Prawie bez zmian. Nic lepiej.

- Lepiej? Czyżby chorował?

- Tak! A co, nie wiedziałeś?

 Ktoś spieszy z pomocą, by można było darować sobie objaśnienia, iż Herman doznał pomieszania zmysłów.

 Albo:

 - Ach, istotnie, twój chłopak już dorósł! Zdał maturę?

 Była to zmarnowana egzystencja.

 Słowem - utracono poczucie ciągłości relacji i wszystko musiało się rwać. A dodatkowo poznano już powagę i gorycz życia. Nie, zdecydowanie nie było się już chłopcem.

 W bramie już stojąc, tuż przed rozstaniem, każdy uczuł, że najlepszą rzeczą jest wrócić do swojego kąta i do swych zajęć, i zapomnieć o tego rodzaju restauracyjnych posiadach. Bo młodzieńcze wspomnienia nie miały wcale ożywczego wpływu, na co wcześniej tak bardzo liczyli.

 Wszystko, co minęło, to zwiędłe liście, w których jeszcze żyje to, co istnieje teraz, lecz liście owe opadły już i są zwarzone, nie mają już dość soków i toczyć zaczyna je rozkład.

 A jeszcze na dodatek, jak spostrzeżono, wcale nie mówiło się o przyszłości, tylko ciągle w rozmowach powracała przeszłość. Wszak właśnie przecież byli w tej wymarzonej przyszłości i nie można już było śnić o drugiej.

*

 Dwa tygodnie później znów znalazłem się przy tym samym stole, prawie w tym samym towarzystwie. Było dość czasu, by nauczyć się odpowiedzi na wszystkie pytania, które poprzednim razem przez grzeczność pozostawiało się bez odpowiedzi. Wszyscy przyszli uzbrojeni i wszystko szło gładko. Ci, co czuli się zmęczeni, byli leniwi, bądź chcieli tylko dobrze zjeść, dali sobie spokój - nie brali udziału w rozmowie - milczeli; lecz ci wojowniczo usposobieni natarli na siebie. Zaczęło się od tajnego programu, którego nigdy wyraźnie nie ogłoszono i przystąpiono do wzajemnych oskarżeń o odstępstwo.

 - Nie byłem żadnym ateistą - wołał jeden.

 - Doprawdy? Nie byłeś?

 I rozpoczęła się dyskusja, która najlepiej, gdyby potoczyła się dwadzieścia lat temu. Usiłowano teraz uświadomić sobie to, co w szczęsnym czasie rozkwitu kiełkowało bezwiednie. Pamięć jednak płatała figle: zapomniano, co się mówiło i co robiło, cytowano siebie samego i innych błędnie, powstało zamieszanie. Przy pierwszej pauzie ktoś drugi podejmował ten sam temat, i tak rozmowa kręciła się w kółko.

 I znów chwila milczenia, i jeszcze raz to samo.

 Tym razem rozstaliśmy się z przekonaniem, że wszystko dawniejsze minęło bezpowrotnie, że jesteśmy już dorośli, że możemy opuścić już szkółkę i rosnąć swobodnie dla siebie i przez samych siebie, na wolnej przestrzeni, bez ogrodniczych nożyc i etykietek.

 W ten sposób przeważnie człowiek staje się samotnym - i zapewne tak ten proces odbywał się zawsze.

 A jednak tak całkiem przecież jeszcze się nie kończyło; niektórzy, dalecy od chęci zatrzymywania się na tym szczeblu rozwoju, chcący iść naprzód, dokonywać odkryć, zdobywać nowe światy, potworzyli małe kółka, traktując restaurację jako punkt zborny.

 Pierwotnie próbowano urządzać zebrania w domach prywatnych, lecz wkrótce okazywało się, że przyjaciel sprawił sobie podszewkę do surduta, której na imię "moja żona". I szwy zaczęły się pruć. W jej obecności trzeba było mówić o "czymś innym", a gdyś zapomniał, gdzie jesteś i zaczynałeś mówić o tym, co cię zajmuje, następowało zwykle jedno z dwojga: albo pani, zabierając głos, rozstrzygała wszystkie kwestie po dyktatorsku, na co przez grzeczność musiałeś przystać lub też wstawała , by uciec do dziecinnego pokoju i się długo nie pokazywać, tak byś doznał uczucia, że jesteś niczym nicpoń i łachudra, co chce odciągać męża od domu i rodziny, od obowiązków i wierności małżeńskiej.

 To nie mogło trwać, tym bardziej, że przyjaciół dzieliły wzajemne antypatie ich żon. Jedna drugiej zawsze tyle miała do zarzucenia!

 Zostaliśmy więc przy restauracji. Ale - co ciekawe - nie przesiadywało się tam już tak chętnie, co kiedyś. Wmawiano w siebie, że to był grunt neutralny, gdzie nikt nie był gospodarzem ni gościem. Żonaci jednak mieli niespokojne sumienie, że ktoś drugi siedzi tymczasem sam w domu, ktoś, kto - gdyby istotnie był sam na świecie - znalazłby sobie również towarzystwo, ale obecnie jest skazany na samotność w domu. A goście w lokalu byli przeważnie stanu wolnego, więc stanowili jakby gromadę nieprzyjaciół i zdarzało się, że owi nieposiadający domowego ogniska nieprzyjaciele mieli tu pewne przywileje. Zachowywali się jak u siebie, hałasując, śmiejąc się na całe gardło - na żonatych spoglądali jako na niepowołanych - słowem - istniał pewien rozbrat.

 W swojej roli wdowca wyobrażałem sobie, jakbym miał pewne prawa do restauracji, tym bardziej więc, gdy ściągałem tu z sobą małżonków, zasłużyłem sobie na nienawiść ich żon, tak że wkrótce przestano mnie w ogóle zapraszać do siebie. Była w tym może i słuszność, gdyż małżeństwo to pas de deux. A jeżeli panowie ci nawet się zjawiali w restauracji, bywali przeważnie tak pochłonięci domowymi sprawami, że najpierw musiałem wysłuchiwać opowieści o kłopotach ze służącymi, z dziećmi i ich szkołą oraz egzaminami, tedy zostałem tak gruntownie zaznajomiony z rodzinnymi troskami innych, że nie odczuwałem korzyści z uwolnienia się od własnych tego typu obciążeń.

 A gdy wreszcie docieraliśmy do jakiego sedna, najczęściej zdarzało się, że jeden gadał bez przerwy, gdy drugi ze spuszczonymi oczami czekał na swoją kolej, aby potem jakiś czas mówić cokolwiek, coś, co nie było odpowiedzią na poprzednie słowa. Zwykła paplanina. A niekiedy wszyscy mówili jednocześnie - istne pandemonium - nikt nikogo nie rozumiał, nikt nie wiedział, co inny miał na myśli. Wieża Babel, z której ostatecznie rozbrzmiewały same wyrzuty - bo porozumieć się było niepodobieństwem.

 - Przecież ty nic nie rozumiesz - brzmiała zwykle skarga.

  I tak też było: każdy z nas z upływem czasu podłożył inne znaczenia pod wyrazy, nadał dawnym myślom inną wartość, a przy tym nikt nie chciał wyrazić swego najgłębszego przekonania, które pozostało tajemnicą, ani wyjawić myśli o przeczuwanej przyszłości, myśli strzeżonych zazdrośnie.

 Co noc, gdy wracałem do domu z takiego zebrania, czułem całą nicość tych rozpraw, gdzie właściwie każdy chce słyszeć tylko swój własny głos i innym narzucić swoje poglądy. Mój mózg był poszarpany. Jakby mu ktoś oberwał korzenienie i porozrzucał wokół. Jakby w jego miejscu chwasty dzikie wyrosły, które wypadało wypielić, zanim na dobre się przyjmą i zadomowią.

 Gdy wracałem do siebie, to tam i siebie właśnie odnajdywałem, w milczeniu i samotności; opływała mnie znów moja własna duchowa atmosfera, w której było mi dobrze, jak w dobrze skrojonym odzieniu, i po krótkim, cichym rozmyślaniu zapadałem w nicość senną, wolny od życzeń, pragnień, pożądań.

 Z czasem przestałem chodzić do restauracji. Ćwiczyłem się w przebywaniu w pojedynkę, znowu ulegałem pokusie, ale za każdym razem odsuwałem się bardziej uleczony, aż w końcu odczułem prawdziwą rozkosz ciszy, wsłuchując się w nowe głosy, które wtedy zaczęły w niej rozbrzmiewać.

CDN


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce