August Strindberg. Samotny (2)

     II

 Tak to stałem się człowiekiem samotnym, ograniczającym się ledwie do powierzchownych kontaktów z innymi, zwykle telefonicznych, do których przymuszała mnie praca. Nie przeczę - na początku było trudno i powstała wokół mnie próżnia domagała się wypełnienia. Zerwawszy z ludźmi, czułem z początku, jakbym utracił znaczną część sił, a jednocześnie moje ja zaczęło niejako gęstnieć, jakby wokół jego jądra zbierało się wszystko to, co dotychczas przeżyłem, by przemienić się w pożywkę. Nadto przywykłem do wykorzystywania wszystkiego, co widziałem i słyszałem w domu, na ulicy, na łonie przyrody, do wykorzystywania w swej pracy, którą właśnie byłem pochłonięty. Czułem wtedy, że wzrasta mój kapitał i studia poczynione w samotności okazały się o wiele bardziej wartościowe od tych poczynionych na ludziach, kiedy jeszcze żyłem wśród nich.

 Miewałem kiedyś własne domy, ale ostatnio wynająłem u pewnej wdowy dwa umeblowane pokoje. Trzeba więc było trochę czasu, żeby oswoić się z obecnymi wokół sprzętami. Najtrudniej było z biurkiem; nieboszczyk radca musiał przy nim cały wiek przesiedzieć nad swoimi protokołami. Pozostały po nim ślady brzydkiego, niebieskiego atramentu, którego nie znoszę; jego prawa ręka starła politurę po prawej stronie, z lewej zaś strony przytwierdził podstawkę z ceraty pod lampę, paskudną, szaro - żółtą. Bardzo mnie to przygnębiało, ale postanowiłem wszystko znieść i niebawem przestałem zwracać uwagę na te estetyczne niedogodności. Łóżko! - tak, tak, moim marzeniem zawsze było wyzionąć ducha we własnej pościeli... Ale - nie, nie, mógłbym, naturalnie - tyle że nie chcę zaczynać nowego kupowania, ponieważ nie posiadać nic to także pewien rodzaj wolności. Nic nie mieć, niczego nie chcieć, znaczy uzbroić się przeciw najgorszym ciosom losu. Ale jednocześnie posiadać dość pieniędzy, mając tę przyjemną świadomość, że można by było mieć wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Niezależność to druga strona wolności.

Ściany w mym obecnym lokum poobwieszane zostały chaotyczną zbieraniną lichych malowideł, litografii i oleodruków. Początkowo budziły we mnie odrazę, ale rychło odkryłem w nich jednak coś interesującego, czego nawet nie przypuszczałem. A mianowicie, kiedy pewnego dnia, w trakcie pracy straciłem natchnienie i znalazłem się w kropce, właśnie wtedy, gdy trzeba było stworzyć decydującą scenę, rzuciłem rozpaczliwe spojrzenie na ścianę. Oko moje spoczęło na ohydnym oleodruku, który jakiś czas temu stanowił dodatek do pewnego ilustrowanego pisma. Przedstawiał chłopa stojącego nad wodą z krową. Jakaś niewidzialna łódź miała go razem ze zwierzęciem przewieźć na drugi brzeg. Samotny człowiek na tle nieba, jego jedyna krowa, jego pełne rozpaczy spojrzenie... Oto miałem scenę.

 W tym samym pokoju znajduje się też mnóstwo drobiazgów, które znośne mogą być jedynie w rodzinnym kółku, mają bowiem woń wspomnień, jako że nie kupiono ich, gdyż zrobiły je przyjacielskie dłonie, zarówno narzutki na oparcia oraz podłokietniki foteli, a także szydełkowe serwetki czy etażerki ze szklanymi i porcelanowymi bibelotami. Wszystkie te rzeczy tchną przyjaźnią, wdzięcznością, może i miłością; po upływie ledwie kilku dni poczułem się swojsko w tych wynajętych pomieszczeniach. Wszystko to, co należało do kogoś innego, odziedziczyłem po zmarłym, którego nigdy nie znałem.

 Moja gospodyni szybko zorientowała się, że nie należę do osób szczególnie rozmownych, tak więc, okazując swój takt i dobre wychowanie, przestrzegała tylko, by pokoje były sprzątnięte jeszcze zanim wrócę z porannego spaceru. Witaliśmy się tylko uprzejmym ukłonem, który wyrażał wszystko, co kto chciał.

 - Jak się pani miewa?

- Dziękuję, dobrze. A pan?

- Doskonale!

- Bardzo mnie to cieszy!

 Po upływie tygodnia nie wytrzymała jednak i musiała się upewnić, czy aby na pewno nie mam jakichś szczególnych wymagań: - Wystarczy tylko powiedzieć...

- Nie, miła pani, niczego więcej nie potrzebuję. Jestem całkowicie zadowolony.

- Hm... Bo myślałam... Wszak wiem, że panowie bywają czasami wybredni.

- Od dawna od tego odwykłem.

 Popatrzyła na mnie zdziwiona, jak gdyby wiedziała o mnie coś całkiem przeciwnego.

- A wikt? Czy smaczny?

- Wikt? Nawet się nie zastanawiałem... Tedy musi być znakomity, jak trzeba.

 I tak było w istocie. Cała usługa od początku była bez zarzutu. Ba - to nie była usługa, a prawdziwa opieka, jakiej nigdy wcześniej nie zaznałem. Życie upływało mi spokojnie, bez zakłóceń, wśród życzliwie usposobionego otoczenia i chociaż od czasu do czasu budziła się we mnie chęć do pogawędki z gospodynią, szczególnie wtedy, gdy dostrzegałem u niej jakąś troskę, oddalałem od siebie pokusę, bo bałem się wchodzić w cudze sprawy i nie chciałem naruszać tajemnic jej życia. Lepszy był nieosobisty stosunek i lepiej było dla mego nastroju, by przeszłość jej pozostała w ciemnym mroku. Jeśli poznałbym jej dzieje, meble natychmiast przybrałyby inny charakter, nie ten, jaki sam im nadałem. Lepiej było, gdy moja własna pajęcza przędza, wysnuta z mej wyobraźni, otulała te wszystkie krzesła, stół, szafę, łóżko, które to sprzęty ogołocone z niej nagle stałyby się rekwizytami w jej dramatach, co mogłyby znów zacząć się rozgrywać.

 Nie, teraz były moją własnością, powleczoną pokostem mego ducha i te dekoracje mogły być użyte  wyłącznie do mojego dramatu. Mojego!

*

 Tanim kosztem stworzyłem sobie bezosobiste towarzystwo. Podczas rannych przechadzek porobiłem trochę nieznaczących znajomości, bez ukłonów, bo nieznani nieznanymi, obcymi pozostali. Jest przede wszystkim major. Zwolniony ze służby ze stopniem majora, toteż ma pełną pensję i zapewne liczy sobie pięćdziesiąt pięć lat. Ubiera się po cywilnemu. Wiem, jak się nazywa, i słyszałem o nim rozmaite opowieści o jego życiu w młodzieńczych latach. To kawaler. Jak wspomniałem - ma pensję i będąc bez zajęcia po prostu czeka na śmierć. Ale śmiało spogląda w przyszłość, wysoki, smukły, dziarski, swobodny, z szeroką piersią, w rozpiętym surducie. Ciemnowłosy, z czarnym wąsem; sprężysty chód, tak sprężysty, że aż się prostuję, gdy go widzę. I sam czuję się młodszy, gdy pomyślę o jego pięćdziesięciu pięciu latach. W jego spojrzeniu nie ma złości. Może mnie nawet lubi? Stał się niejako mym dobrym znajomym, którego miałbym ochotę powitać uprzejmie. Lecz istnieje między nami zasadnicza różnica: on swoje odsłużył, a ja ciągle jeszcze tkwię na polu walki i bezustannie pracuję. Tak więc nie może szukać u mnie sympatii, jak u wspólnika. Nic o tym nie chcę wiedzieć. Nie chcę o tym nawet myśleć. Moje skronie są już pokryte siwizną i chociaż wiem, że mogłoby być inaczej, że znalazłaby się na to rada, nie zależy mi na tym, bo nie mam kobiety, której chciałbym się podobać. Poza tym zdaje mi się, że jego włosy leżą zbyt przylizane, żeby nie budzić podejrzeń, moje zaś są przykładnie nastroszone.

 Spotykam też innego, także mile mi nieznanego. Zdecydowanie ma przeszło sześćdziesiątkę i siwy jest jak gołąbek. Początkowo niektóre jego rysy wydały mi się znajome, takie melancholijne, toteż zbliżałem się do niego z uczuciem pewnej sympatii. Wyobrażałem sobie, że dobrze poznał gorycz życia w jego najzłośliwszej postaci, że stoczył walkę, którą najwyraźniej przegrał i że obecnie żyje w czasie, który przerósł i zostawił daleko za sobą. Nie mógł porzucić swych młodzieńczych ideałów, bo mu były drogie, i był na dodatek przekonany, że to on ma rację... Biedak? Myśli, że on obrał właściwą drogę, inni natomiast poszli na bezdroża... Takie to tragiczne!

 Gdy razu pewnego znów na niego spojrzałem, odkryłem, że mnie nienawidzi, może dlatego, że w mych oczach wyczytał litość, a to przecież boli najbardziej. Gotowało się w nim wszystko, ilekroć mnie widział. Może kiedyś dotknąłem któregoś z jego bliskich? Kto wie? Jakoś niezręcznie wparowałem w jego życie? Może go kiedyś znałem? Nienawidzi mnie i - osobliwe - zdaje mi się, że na to zasługuję, ale nie chcę więcej spotykać się z jego spojrzeniami, bowiem kłują i niepokoją moje sumienie. Być może urodziliśmy się po to, by być dla siebie wrogami: klasa, rasa, ród, pojęcia wzniosły między nami mur,co wyraźnie odczuwamy. Bo doświadczenie nauczyło mnie rozpoznawać, kto wróg, a kto przyjaciel, nawet na ulicy. Są osoby całkiem nieznajome, od których bije nieprzyjazne usposobienie, tak że umykam na druga stronę, by znaleźć się jak najdalej od nich. Ta wrażliwość zaostrza się nawet, gdy się jest samotnym - ledwie mi starczy sam ludzki głos, by się zorientować, kto życzliwy jest, kto zaś obojętny czy niechętny.

 Jest i trzeci. Jeździ konno, a ja kiwam mu głową z chodnika. Znałem go z czasów studenckich, wiem nawet, jak się nazywa, tylko nie umiem tego wymówić. Nie rozmawiałem z nim od lat trzydziestu: pozdrawiam go z oddali, bywa że z uśmiechem dającym do zrozumienia, że go poznaję, a i on się do mnie uśmiecha, dziwnie jakoś. Prawdziwy wąsacz z niego. Nosi mundur, coraz to zdobniejszy. Teraz, gdy go spotkałem po dziesięciu latach, miał tyle pasków, że bałem się, iż mi się w swej dumie może nie odkłonić. On zaś widocznie to zrozumiał, wstrzymał bowiem konia, i zawołał:

 - Dzień dobry. Co to, nie poznajesz mnie?

- Ależ naturalnie, poznaję - odparłem, a potem każdy z nas oddalił się w swoją stronę.

 Odtąd znów się pozdrawiamy. Pewnego poranka zauważyłem podejrzany grymas pod tym jego wielkim wąsem. Nie byłem pewien czy to z mojego powodu. Wyglądał - a może sobie to tylko zmyśliłem - wyglądał, jakby żywił przekonanie, że uważam go za hardego, lub że mnie podejrzewał o to samo. Ja? - Nic nadzwyczajnego, że ludzie mało, za mało się cenią, choć pierś ich przepełnia ten grzech największy a śmiertelny zwany pychą.

 Oprócz tego znam i starszą damę, która spaceruje z dwoma pieskami. Wygląda tak, jakby to one ją wyprowadzały na dwór. Kiedy one przystają, zatrzymuje się i ona. Dzieje się to często, bo zwierzątka zaznaczyć swą obecność muszą pod każdą latarnią, każdym drzewem i na każdym rogu. Zawsze przy spotkaniu z nią przychodzi mi na myśl Swedenborg, odludek, który staje się tak osamotniony, że zmuszony jest szukać towarzystwa zwierząt, i myślę sobie, że karzę ją tym porównaniem. Ona myśli, że jest panią tych brudnych psów, a to właśnie one decydują o tym, jak ma postępować. Nazywam ją w swej kapryśności Królową Ziemi lub Opiekunką Wszechświata, bo tak wygląda z tą swoją w tył odrzuconą głową i patrzącymi w dół oczyma.

 Wreszcie mam kobietę, którą uważam za tajemniczą. Pojawiającą się rzadko, ale przez te wszystkie lata zawsze wtedy, gdy otrzymywałem jakieś większe pieniądze albo wtedy, gdy zbliżało się jakieś niebezpieczeństwo. Nigdy nie byłem zabobonny, nie wierzyłem we wróżebne "spotkania" czy pechowe najścia czarnych kotów... Nie, nigdy nie uciekałem przed starymi babami, ani nie spluwałem przed czarnym kotem, nigdy też nie szturchałem kolanem przyjaciela biorącego się za jakieś przedsięwzięcie o wątpliwym wyniku, ale zawsze klepałem go po ramieniu, życząc mu szczęścia. Właśnie wczoraj zrobiłem tak z przyjacielem, artystą dramatycznym. Rozgniewałem go tym najwyraźniej, bo mi odpalił:

 - Nie gadaj, bo zapeszysz i przepadnę z kretesem!

 Odrzekłem na to:

- Ale życzenia od dobrego przyjaciela nigdy nieszczęścia nie przynoszą, nawet gdy przydarzy się jakieś chwilowe niepowodzenie.

 On jednak się upierał, bo był przesądny, tak jak przesądny jest każdy człowiek niereligijny.

 Tak, niereligijni wierzą we wszystkie zabobony, tylko na opak. Jeśli śnią nocą o czymś dobrym, znaczy to, że czeka ich coś złego; gdy śnią im się dajmy na to robaki, wróży to z kolei pieniądze. Ja zaś do snów wagi nie przywiązuję, gdy jednak jakiś sen wryje mi się w pamięć, tłumaczę go w ten sposób, że przykry sen uważam za ostrzeżenie, a piękny za zachętę, pokrzepienie, co jest, myślę, zupełnie logiczne, zgodne z wiedzą, bo jeżeli czysty jestem wewnątrz, wszystko widzę czystym - i na odwrót. We śnie odbija się moja dusza, dlatego mogę go używać jak lusterka przy goleniu, w które patrzę, by widzieć, co robię i żeby się nie zaciąć. To samo dotyczy pewnych przypadków na jawie - nie wszystkich, rzecz jasna. Leżą na przykład jakieś świstki papieru na ulicy, ale nie wszystkie one przykuwają do siebie moją uwagę. Gdy jednak do tego dojdzie, biorę taki papierek, by się mu bliżej przyjrzeć, a gdy na nim znajdę jakiś napis, jakiś nadruk, który mieć może związek z czymś, o czym myślę najczęściej, uważam to za objaw mojej najgłębszej, niewyrażonej myśli, a w tym względzie mam wszak słuszność, bo gdyby nie istniał most między moim wnętrzem a tą zewnętrzną rzeczą, nigdy nie nastąpiłoby to skojarzenie. Nie wierzę, by ktoś celowo, specjalnie dla mnie rozsypywał po ulicy jakieś papierki, ale są ludzie, którzy wierzą w takie rzeczy - myśl to przecież najbliższa dla tych, co wierzą tylko w czyny i oddziaływanie ludzkie.

 Nazywam swoją staruszkę tajemniczą, bo nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego zjawia się dokładnie wtedy, gdy trzeba. Wygląda ona tak jak przekupki z moich młodzieńczych czasów, jak jedna z kobiet sprzedających pączki z ulicznego straganu. Suknie jej są jakby spopielałe, ale całe i czyste. Nie wie, kim jestem, ale nazywa mnie "patronem", pewnie dlatego, że byłem otyły przed trzema laty, wtedy, gdyśmy spotkali się po raz pierwszy. Płynące od niej dobre życzenia towarzyszą mi kawał drogi, a miło tak przecież słuchać dobrych, łagodnych słów błogosławieństwa, które brzmią zgoła inaczej niż twarde przekleństwo, i zdaje mi się, że potem cały dzień mam udany.

 Gdy pewnego razu, już po roku naszej znajomości, dałem jej papierek, oczekiwałem niedorzecznego, niemal złośliwego wyrazu, w jaki przyozdabia się twarz niektórych żebraków, kiedy da im się zbyt wiele. Wyglądają tak, jakby chcieli dać do zrozumienia, żeś albo zwariował, albo jesteś nazbyt roztargniony, sięgając do portfela. Ulicznik wykrzywi się zawsze, a potem umyka, otrzymawszy sztukę srebra, spodziewa się bowiem, że pognasz za nim, aby srebro zamienić na miedź. Ale moja staruszka chwyciła moją dłoń stanowczo, tak że nie mogłem jej uwolnić z uścisku, i tonem głębokiego znawstwa ludzkiej duszy zapytała, niemal upewniając mnie:

 - Pan patron bez wątpienia był kiedyś ubogi?

- To prawda, byłem ubogi, jak pani. I niewykluczone, że znów nim będę.

 Zrozumiała; mnie zaś przyszło na myśl, że musiała ona znać lepsze czasy, ale nigdy jej o to nie zapytałem.

 I tak to ta czwórka stanowiła niemal całe moje towarzystwo, tam, poza domem, i przez trzy lata miałem ich na oku.

CDN

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce