August Strindberg. Samotny (3)

     II (cd)

 Ale stworzyłem sobie i towarzystwo w domu. Mieszkam na czwartym piętrze, mam więc, licząc z parterem, cztery rodziny i ich życie pod sobą. Nie znam nikogo z nich, nie wiem, jak wyglądają, zdaje mi się, że nigdy nie spotkałem ich na schodach. Widuję tylko napisy na drzwiach, a z dzienników wetkniętych rano między drzwi wiem, jakich są przekonań. O ścianę, ale w innej kamienicy, mieszka śpiewaczka, która mi bardzo pięknie śpiewa, zaś przyjaciółka, która ją odwiedza, grywa mi Beethovena - to moje najmilsze sąsiedztwo i mam czasami ochotę, by nawiązać z nimi znajomość, żeby podziękować za całe to uprzyjemnianie mi życia. Dałem sobie jednak spokój, w obawie, że cały urok pryśnie, kiedy będziemy zmuszeni do prowadzenia jakichś banalnych pogawędek. Czasami, przez kilka nawet dni, cicho jest u owych przyjaciółek, a wtedy i u mnie robi się nieco mroczniej. Jednak mam też wesołego sąsiada - zdaje mi się, że mieszka na którymś z niższych pięter przyległej kamienicy. I on grywa, tyle że muzykę operetkową, obcą mi, wesołą niezmiernie, naiwnie figlarną, że nieraz, pośród najpoważniejszych nawet rozmyślań, muszę się roześmiać.

 Za przeciwwagę tego wszystkiego mam piętro wyżej właściciela psa. Ogromne to, rude, dzikie bydlę ujadając pędzi po schodach. Jego pan najwyraźniej uważa kamienicę za swoją własność, a nas za włamywaczy, dlatego powierza strzeżenie schodów temu Cerberowi. Gdy czasem wracam późno i po omacku pnę się po schodach, a przypadkiem moja noga otrze się o coś miękkiego i kudłatego, kończy się nocna cisza, a w ciemności widzę dwie fosforycznie iskrzące się perły. Cała kręta klatka schodowa rozbrzmiewa jazgotem, którego bezpośrednim skutkiem jest, że pan jakiś wychodzi i miażdży mnie, zakłócającego nocny spokój, swymi wściekłość wyrażającymi oczami. Nie przepraszam, a jednak czuję się winny, gdyż wobec posiadaczy psów cała ludzkość jest winna.

 Nigdy nie mogłem pojąć, jak człowiek może całe swe przywiązanie i troskliwość przelać na jakieś zwierzę, skoro jest dość bliźnich, którym można złożyć w ofierze uczucia, a tym bardziej zdumiewa mnie przywiązanie do tak niechlujnego stworzenia, jakim jest pies, który istnieje po to, by zanieczyszczać wszystko, do czego się zbliży. Mój sąsiad ma również żonę oraz dorosłą córkę, a uczucia wszystkich skupiają się wokół ich czworonoga. Rodzina urządza sobie psie wieczory, na których zebrani wokół stołu - wyraźnie to słyszę - rozmawiają z potworem. Ten, nie umiejąc mówić, wyje w odpowiedzi, po czym rozlegają się salwy śmiechu, śmiechu całej rodziny, śmiechu pełnego radości i dumy.

 Niekiedy budzi mnie w nocy szczekanie psa. Wyobrażam sobie, jak bardzo zadowoleni są moi sąsiedzi z posiadania tak czujnego stworzenia, które nawet przez ściany i zamknięte okna wyczuwa zagrożenie. Myśl, że właściciela psa może zadręczać świadomość zakłóconej ciszy jest zupełnie bezpodstawna! Nie zna on wartości świętego snu, osiągniętego czasem z wielkim trudem. Obcy jest mu szacunek dla innych. Bywa, że zadaję sobie pytanie, co to jednak za gruboskórni ludzie, którzy w tej ciszy nocnej nie czują, że wytrąceni ze snu lokatorzy rzucają przekleństwa pod ich adresem? Nie czują, jak usprawiedliwiony gniew przenika sufity, podłogi, ściany, wzywając wszelkie zło, aby na nich spadło?

 Raz, dawno temu, odważyłem się w innym miejscu poskarżyć na szczekanie psa w nocy, w domu mieszkalnym. Właściciel w zamian wytknął mi płacz dziecka w moim mieszkaniu! Zestawił brudne zwierzę z cierpiącym dzieckiem! Od tego czasu nigdy się nie skarżę. Aby zapewnić sobie jakąś równowagę duszy i mieć spokój w stosunku do ludzi, usiłowałem wytłumaczyć sobie to przywiązanie do zwierząt, większe od uczucia dla bliźnich, ale nigdy nie udało mi się znaleźć wytłumaczenia. A wszystko, co niejasne, sprawia mi przykrość. Gdybym umiał filozofować metodą Swedenborga, zatrzymałbym się na wyobrażeniu z musu. Niechże więc będzie - są zatem nieszczęśliwi, godni współczucia.

 Mam mieszkanie z balkonem, a z niego widok rozległy na łąki, morze i lasy siniejące na horyzoncie. Ale leżąc na kanapie, mogę widzieć tylko niebo i obłoki. Wtedy wyobrażam sobie, że unoszę się w balonie wysoko nad ziemią. Nagle do mego ucha docierają rozmaite dźwięki: sąsiad z dołu telefonuje; gdzieś jeszcze niżej płacze dziecko; na ulicy pod moim balkonem przystają jacyś ludzie i rozmawiają: teraz słucham, bom poeta w prawie podsłuchiwania, przynajmniej tego, co mówią na ulicy.

 - To się nie mogło udać.

- A więc zamknął budę? Naprawdę? Więc rzeczywiście!

 Zrozumiałem natychmiast, że mowa o sklepie korzennym, który zamknięto z braku klientów.

 - Za dużo ich, i źle zaczynają! - mówił głos. - Pierwszego dnia sprzedali za 30 öre, nazajutrz przyszedł ktoś poszukać czegoś w kalendarzu, trzeciego sprzedali kilka marek! No, bywaj zdrów!

- Do zobaczenia! Idziesz do banku?

- Nie, do portu.

Ostatnie słowa to były słowa o tragedii, której byłem świadkiem w minionych trzech miesiącach, a która rozegrała się w mojej kamienicy. Tak to się działo:

 Po lewej stronie bramy urządzono sklep korzenny. Malowano, pozłacano, lakierowano, bejcowano, a młody właściciel patrzył od czasu do czasu na wszystkie te wspaniałości z chodnika po przeciwnej stronie ulicy. Wyglądał na sprawnego handlowca, swoją postawą zdradzającego energię i pewność siebie, choć z lekką domieszką niefrasobliwości. Minę miał zadowoloną, szczególnie gdy był ze swoją ukochaną.

 Widziałem paki i regały; lada z wagą znalazły się również, a nawet telefon. Zwłaszcza telefon zapamiętałem,bo tak żałośnie śpiewał mi w ścianę, jednak nie chciałem się skarżyć, jestem bowiem na dobrej drodze, by w ogóle nie zgłaszać żadnych skarg. Potem murowali coś w sklepie, stawiali jakieś ścianki i kolumny, co wszystko razem przemieniło wnętrze w jakąś teatralną salę, sprawiającą złudną perspektywę i wrażenie czegoś w wielkim stylu.

 Potem szuflady zaczęły się wypełniać tą nieskończoną liczbą rzeczy o znanych i nieznanych nazwach.

 Trwało to cały miesiąc. Tymczasem na wystawowej szybie wymalowano napis gotyckimi literami; "Jedyny handel delikatesów i towarów kolonialnych na Östermalm".

 Wtedy pomyślałem za Sofoklesem: "Najwspanialszy dar, którego może użyczyć szczęście, to mądrość umysłu..."

 Co za głupota tego młokosa. Wszak Östermalm posiada już dwadzieścia takich sklepów - a ten ogłasza się jedynym takim! Chciał podeptać innych, tych, co sami mieli ochotę pogryźć mu pięty! Zuchwałość, nadużycie, zbyt wielka ufność w swe możliwości!...

 Młody żonkoś otworzył swój sklep. Wystawa była wspaniała, ale ja drżałem o jego dalsze losy - bo jak zaczął: oszczędnościami, spadkiem czy tylko wekslami na trzy miesiące?

 Pierwsze dni przeszły tak, jak opowiadali tamci nieznajomi pod balkonem. Szóstego dnia poszedłem tam na zakupy. Spostrzegłem chłopca, co stał bezczynnie. - Bardzo nierozsądnie - pomyślałem, bo to znak, że wewnątrz brak klienteli, a nadto dobrze, gdy do takiego lokalu można wejść nie napotykając żadnych przeszkód. Zrozumiałem też, że najwyraźniej właściciel wybrał się dokądś ze swą wybranką.

 Gdy wszedłem, zdziwiłem się tym mise en scène, które się mym oczom ukazało i utwierdziło mnie w przypuszczeniu, że właściciel musiał być w teatrze.

 Chłopiec zabrał się do odważania daktyli biorąc je przez bibułkę, co mi się spodobało, bo zapowiadało to wielkie tradycje. Towary były wyborowe i postanowiłem zostać stałym klientem tego sklepu.

 Po kilku dniach wrócił właściciel i sam stanął za ladą. Od razu poznałem, że to umysł nowoczesny, bo nie próbował po staroświecku nawiązać ze mną rozmowy. Lecz oczy jego wyrażały szacunek, zaufanie, rzetelność. Ale nie mógł się oprzeć zagraniu komedii. Wezwano go do telefonu, tedy przeprosił mnie i poszedł niby to się rozmówić. Nieszczęściem dla niego jestem pisarzem dramatycznym i studiowałem zarówno mimikę jak i dialog. Poznałem po jego twarzy, że odpowiada na zmyślone pytania i odkryłem jego komedię.

 - Dobrze, dobrze! Tak! Naturalnie! Natychmiast wyślemy.

 Miało to oznaczać większe jakieś zamówienie. Nie było jednak żadnych przejść, ani modulacji w głosie. Rzecz to właściwie niewinna, ale nie lubię, kiedy ktoś mnie za nos wodzi, ani też nie lubię czekać, więc stałem się nieco krytyczny. Począłem więc odczytywać etykiety i znaki firmowe. Nie będąc znawcą win, pamiętam jeszcze z dawnych czasów, że gdy na butelce widniał napis "Cruse et Fils Frères" - było to prawdziwe francuskie wino. Znalazłem tu taką etykietkę i, zdziwiony, że w takim sklepiku znajduję prawdziwe wino Bordeaux, nabyłem flaszkę, zapłaciwszy słony rachunek.

 Jednak po pewnym czasie zaprzestałem kupowania tam towarów, bo - chociaż bez gniewu - odkryłem za którymś razem, że wyśmienite dotąd daktyle zmieszane teraz były ze starymi, suchymi, a co do wina - bardzo być może, że było od Crusego - może Robinsona Crusoe - bo z pewnością nie Cruse et Fils. 

 Po tym dniu nie widziałem nikogo wchodzącego do sklepu. I oto zaczyna się tragedia. Człowiek w najlepszych swoich latach, silny, pełen zapału, skazany jest na bezczynność, a skutkiem tego na upadek. Nieszczęście zbliżające się z każdą godziną! Opuściła go śmiałość, pojawiła się zaciętość: widywałem przez witrynę jego twarz czyhającą na klienta... Po jakimś czasie wystraszoną. Aż wreszcie coraz głębiej się chował. Przykro było wyobrażać go sobie lękającego się wszystkiego, nawet wchodzącego gościa, gdyż dreszcze go przechodziły na myśl, że może to być ktoś chcący jedynie zajrzeć do kalendarza. Była to dlań najokropniejsza chwila, musiał bowiem okazać się uśmiechniętym i uprzejmym.

 A w pierwszych dniach wyłajał swego chłopaka, kiedy ten z drwiącą miną rzucił na ladę kalendarz jakiemuś eleganckiemu, starszemu panu. Znając ludzi lepiej, pouczył chłopca, że goście zaczynają często od znaczków i kalendarzy, sam jednak nie wiedział, że najlepszą reklamą są nie sztuczki, tylko po prostu dobry towar.

 Nadchodził koniec. Przeszedłem razem z nim wszystkie jego męki; rozmyślałem o jego małżonce, o zbliżających się terminach opłat: weksle, czynsz. W końcu już nie mogłem chodzić obok jego okna i obrałem inną drogę. Nie mogłem pozbyć się myśli o nim, gdyż telefon tak żałośnie śpiewał mi za ścianą, nawet nocami. Słyszałem więc żałobne pienia, długie, bez końca: o życiu przetrąconym w chwili jego rozkwitu; o nadziejach; rozpaczy; o tym, że nie sposób zaczynać od nowa. A pieśń zwykle kończyła się na żonie spodziewającej się...

 Że to jego własna wina - cóż to za pociecha; i gdzież pewność, że to on właśnie winien? Wszystkich sztuczek kupieckich nauczyli go jego chlebodawcy i niczego złego w nich nie widział. Brak rozsądku - oto powód, a nie wina.

 Zadawałem sobie pytanie: - A cóż mnie to obchodzi? Należy brać cudze cierpienia na siebie?... A właśnie trafiają się często wtedy, gdy staramy się unikać ich poprzez osamotnienie.

 Tymczasem dopełnił się los sklepikarza.

 Doznałem pewnej ulgi, kiedy sklep zamknięto. Wreszcie się skończyło. Kiedy jednak znów go otwarto, żeby poopróżniać szuflady, półki i żeby wynieść wszelkie drobiazgi, przeważnie poniszczone, miałem wrażenie, jak gdybym był świadkiem sekcji zwłok. Ponieważ miałem znajomego wśród zajmujących się upadłościową masą, zszedłem do sklepiku, by zobaczyć mały pokój za kolumienkami. Więc tu staczał swą walkę. Aby zabić czas i uniknąć nudy pisał mnóstwo fikcyjnych rachunków. Pozostawił je tu, wystawione między innymi na księcia Hohenlohe, Feliksa Faure'a, a nawet na księcia Walii.

 Znajdował się tu również pakiet ogłoszeń o kawiorze pierwszej klasy i takiejże kawie. Wszystko prima sort. Ogłoszenia te naturalnie nigdy nie poszły w obieg.

 Widziałem go oczyma wyobraźni, jak stał za ladą, zmuszony grać przed chłopcem komedię. Nieborak! Ale życie jest długie i obfituje w zmiany... Może los się do niego jeszcze uśmiechnie?

CDN

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce