Pin Ups

Wkrótce, bo dziewiętnastego tego miesiąca będzie to już lat pięćdziesiąt, pół wieku tej ciągłej świeżości, zadziwiającej...

Miejsce - podparyskie studio Château d'Hérouville, posiadłość (od niedawna, po pewnej przerwie, znów otwarta dla nagrywających grajków) malowana kiedyś przez van Gogha, gdzie był Chopin i George Sand, i gdzie różni wielcy potem nagrywali, m. in. Bee Gees czy Elton John ("Honky Château" choćby...) Miejsce o dziwnej ponoć energii... Bowie nagrywał tam dwukrotnie: w 1973 ową płytkę, którą tu dziś wspominam, "Pin Ups", a potem, w 1976, częściowo tworzył materiał na eksperymentalny album "Low"... Visconti wspominał, że David wyczuwał tam coś niezwykłego a straszliwego... W jednej z pałacowych sypialni panował jakiś dziwny nastrój, był w niej bowiem mroczny kąt, który zdawał się pochłaniać, zasysać światło - David miał zerknąć i powiedzieć: - O nie, ja tutaj nie śpię...

"Pin Ups" to pożegnalne nagrania The Spiders. Choć grupa jest już lekko zdekompletowana, bo z innym bębniarzem... Niemniej, jak na trochę konfliktową już sytuację, rzecz cała jest zrobiona z pasją, starannością i wielu uważa, całkiem - sądzę - słusznie, że jest to jedna z najlepiej zagranych i zaśpiewanych płyt Davida Bowie... "Pin  Ups" to takie wytchnienie. Prezencik, klejnocik dla fanów, gdzie będący wówczas na absolutnym szczycie artysta prezentuje siebie i swe możliwości w utworach swych ulubionych grup, grających w latach sześćdziesiątych melodyjki, co mu wpadły w ucho... Tak więc jest tam na tym albumie z coverami coś od zespołów: Pink Floyd, Yardbirds, The Merseys, The Who, The Kinks, The Easybeats...

Bowie z pewną czułością wspominał tamte nagraniowe sesje, wspaniałe posiady przy winie, błyszczące oczy w blasku świec, uroczy goście (wśród nich Nico), wyprawy limuzyną do Paryża, by się na trochę zakochać tanecznie w mieście, no i przede wszystkim nagrywanie, nocami, aż po świt...

Niektórzy wybrzydzali, że oryginały lepsze... Ja natomiast nie wybrzydzałem. Bo raz - nie znałem wtedy oryginalnych wykonań - poza "See Emily Play" od Pink Floydów - a dwa, byłem tak już zakochany w Davidzie, że padałem na kolana przed wszystkim, co kiedykolwiek puścił w obieg między ludzi... Z czasem poznałem naturalnie pierwotne wersje piosenek, ale już zawsze je porównuję z tymi pierwej zasłyszanymi, tedy Bowie musi zwyciężać, bo do jego wersji jestem emocjonalnie bardzo przywiązany... Tak czy owak płyta była oczywiście wielkim sukcesem, trafiła na szczyty notowań, no i przebojem prawdziwym stała się przeurocza piosenka "Sorrow" z repertuaru The Merseys....

"Pin Ups". Fajna rzecz. Z ikoniczną okładką (razem z Davidem Twiggy - jedna z czołowych supermodelek tamtych czasów). Udane artystyczne, dające do dziś mnóstwo frajdy pożegnanie z niektórymi kolegami, przy garści ulubionych kawałków ze szczenięcych czasów... W malowniczy sposób rozchodziły się drogi... Chłodny Bowie gotowy już do następnych skoków, już nie dający się strącać z wyżyn...

No to jeszcze raz. "Friday on My Mind". Tym razem od Davida... Jeden z moich najulubieńszych kawałków na tej płycie:

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć