August Strindberg. Samotny (4)

     III

 I oto nareszcie samotność! Otulić się przędzą własnej duszy, zmienić się w poczwarkę w oczekiwaniu przemiany, która nie sprawi zawodu. Na razie przeżywa się swoje wspomnienia, a drogą telepatii żyje się życiem drugich. Śmierć i zmartwychwstanie! Przyuczanie się do przyjęcia czegoś nowego, nieznanego. Wreszcie jest się panem samego siebie. Niczyje myśli nie kontrolują mnie. Nie zadręczają mnie cudze chimery, cudze kaprysy. Dusza rośnie w świeżo zdobytej wolności, staje się radośniejsza, pogrążona w cichym weselu, pewności siebie i poczuciu odpowiedzialności.

 Gdy myślę o poprzednim, wspólnym życiu, które miało być takie wychowawcze... Okazało się jedynie szkołą wspólnych występków. Dla kogoś, kto posiada zmysł piękna, przyglądanie się szpetocie jest prawdziwą torturą, od której całkiem blisko do traktowania samego siebie jak męczennika. Zamykanie oczu przed niesprawiedliwością zmienia cię w obłudnika. A zatajanie własnego sądu zmienia cię w tchórza. Na koniec, gdy dla świętego spokoju przyjmujesz na siebie winy za rzeczy niepopełnione, stajesz się spodlony do tego stopnia, że zaczynasz wierzyć, iż naprawdę jesteś złym człowiekiem. Brak zachęcających słów pozbawia cię odwagi i poczucia mocy, a znoszenie skutków cudzych błędów czyni cię zawziętym na ludzi i w ogóle na cały porządek świata.

 A najgorsze jest to, że nie jesteś panem swego istnienia, o ile ma się chęć robienia tego, co słuszne. Co mi po tym, że staram się być nieskazitelnym we wszystkim, kiedy mój towarzysz upada w błocko. I tak połowa hańby spadnie na mnie, o ile nie cała, jak to się dzieje najczęściej. Żyjąc wspólnie, żyjesz w nieustannej niepewności, stawiasz większą tarczę przeciw pociskom, narażasz się na śmieszność, jeśli ten drugi gdzieś się ośmieszył, słowem - jesteś zależnym od pełnego kaprysów zachowania się towarzysza. Ci, którzy nie zdołali wetknąć mi ręki za koszulę, kiedy byłem sam, później mogli mi swobodnie wbić nóż w serce, gdy pozwoliłem komuś drugiemu obnosić się z nim po ulicach i placach miasta.

 W samotności mam swobodę w ustalaniu duchowej diety. Nie muszę w swoim domu i przy swoim stole oglądać wrogów, ani w milczeniu słuchać wyszydzania tych, których szanuję; nie jestem zmuszony słuchać muzyki we własnych czterech ścianach, muzyki, której nie cierpię, wolny jestem od patrzenia na porozrzucane gazety pełne karykatur moich przyjaciół i mnie samego; wolny jestem od czytania książek, którymi gardzę i od snucia się po galeriach, by podziwiać obrazy, których znieść nie mogę. Jednym słowem: władam własną duszą, zwłaszcza wtedy, gdy mam prawo decydować przy wyborze sympatii i antypatii. Nigdy nie należałem do tyranów, chciałem tylko usunąć siebie spod tyranii, a tego znieść nie mogą ludzie o usposobieniu satrapy. Przeciwnie, zawsze byłem wrogiem tyranów, czego tyrani nie są w stanie przebaczyć.

 Nieustannie chciałem iść w górę i naprzód, a więc miałem większe prawa od tych, którzy chcieli mnie ciągnąć w dół, i dlatego zostałem sam.

 Pierwsza rzecz, za jaką człowiek się zabiera w samotności to obrachunek z samym sobą i z przeszłością. Żmudna to robota, tak przyuczać się do pokonywania samego siebie, ale z drugiej strony to najwdzięczniejsze studia wiodące do poznania siebie, o ile to naturalnie w pełni możliwe. Trzeba używać zwierciadła, zwłaszcza kątowego, tak by oglądać siebie i z tyłu.

 Obrachunek z sobą rozpocząłem dziesięć lat temu, kiedy zaznajomiłem się z Balzakiem. Czytając jego pięćdziesiąt tomów nie dojrzałem, co wówczas działo się ze mną, wszystko uświadomiłem sobie dopiero, gdym skończył. Wtedy odnalazłem samego siebie i mogłem stworzyć syntezę wszystkich dotąd nierozwiązanych antytez mego życia. A patrząc przez jego szkła na ludzi, nauczyłem się patrzeć na życie dwojgiem oczu - bo przedtem, przez monokl patrzyłem jednym ledwie. Ten wielki czarodziej użyczył mi nie tylko mądrej rezygnacji, poddania się losowi bądź Opatrzności, co chroniło mnie przed bólem przy najstraszniejszych ciosach, ale podstępnie narzucił mi swoistą religię, którą można by nazwać bezwyznaniowym chrześcijaństwem. W swej wędrówce, prowadzony przez Balzaka po jego ludzkiej komedii, w której poznałem cztery tysiące ludzi (pewien Niemiec porachował), wydało mi się, jakbym żył innym życiem, rozleglejszym, bogatszym niż moje własne, tak że finalnie odniosłem wrażenie, że wiodę życie podwójne. Gdy opuściłem jego świat, inaczej patrzyłem na swój własny, a po licznych upadkach i przewrotach w końcu zatrzymałem się na pewnego rodzaju pogodzeniu się z cierpieniem, a jednocześnie odkryłem, że smutek, ból spalają duchowy śmietnik, wydelikacają instynkty i uczucia, dusza zaś oswobodzona od udręczonego ciała zyskuje więcej swobody. Od tego momentu brałem pełną goryczy czarę życia jak lekarstwo i poczytywałem sobie za obowiązek znosić wszystko, wszystko za wyjątkiem poniżenia i niewoli.

 Lecz jednocześnie samotność czyni człowieka bardziej tkliwym, a gdy kiedyś przeciw cierpieniu zbroiłem się w brutalność, stałem się teraz wrażliwy na ból bliźnich, stałem się ofiarą uczuć zewnętrznych, nigdy złych. Te ostanie tylko mnie płoszą i powodują coraz bardziej zdecydowane oddalenie się od świata. Szukam wtedy jak najbardziej ustronnych miejsc, tam, gdzie spotykam ludzi z niższych warstw, którzy nic o mnie nie wiedzą. Mam taką swoją drogę, którą nazywam "via dolorosa" i którą chodzę w chwilach największego smutku. To najdalszy, północny kraniec miasta, aleja z rzędem domów po jednej stronie i lasem po drugiej. Ale chcąc się tam dostać, muszę przejść małą przecznicę, która - nie wiedzieć czemu - szczególnie mnie pociąga. Wąska ulica ocieniona wieżą sporego kościoła - nie on jednak jest atrakcją, bo do kościoła nigdy nie chodzę, bowiem... a tak, tak, prawda, nie wiem przecież, dlaczego tego nie robię! Poniżej, po prawej stronie jest biuro, gdzie raz, dawno już temu, dawałem na zapowiedzi. A w górnej części, na północy, stoi kamienica, w miejscu, gdzie ulica przechodzi w szczere pole. Jest duża, niby pałac i znajduje się w najwyższym punkcie, przez co dysponuje widokiem na morze. Przez wiele lat rozmyślałem o tym domu. Pragnąłem w nim mieszkać, nawet wmówiłem sobie, że żyje tam ktoś, kto ma wpływ na moje losy i że może nadal go jeszcze posiada. Mogę dostrzec tę kamienicę z mojego mieszkania, toteż wpatruję się w nią każdego dnia, gdy tonie w słonecznym blasku lub gdy wieczorem w jej oknach zapalają się światła. Przechodząc koło niej, ogarnia mnie jakaś tkliwość i nie mogę pozbyć się nadziei, że kiedyś będę się mógł tam wprowadzić, co pozwoli mi żyć w prawdziwym, niezmąconym spokoju.

 Potem wędruję aleją z wieloma przecznicami. Każda budzi jakieś wspomnienie. Ponieważ ja znajduję się na wzniesieniu, wszystkie boczne ulice biegną w dół, a wiele z nich faluje najpierw kilkakrotnie. Gdy stoję na chodniku, patrząc na kogoś pnącego się na wzgórek, najpierw dostrzegam jego głowę, potem ramiona i na koniec cały korpus. Trwa to razem nie więcej niż pół minuty, ale działa tajemniczo. Przechodząc, zaglądam w każda przecznicę - wszystkie kończą się widokiem na Stare Miasto, zamek bądź Södermalm. I różne jawią się przypomnienia. Tam, w głębi zakrzywionej rynny, która się nazywa X - gatan, stoi kamienica, do której wchodziłem i z której wychodziłem wiele lat temu, kiedy mój los się rozstrzygał... Na wprost niej jest inny dom, gdzie bywałem dwadzieścia lat później, w podobnych, a jednak gruntownie różnych okolicznościach, podwójnie przykrych. Przy następnej ulicy przeżyłem czas, który w życiu innych ludzi bywa najpiękniejszym. Był nim i dla mnie, choć zarazem był i najgorszym... późniejsze lata zaś nie mogą odświeżyć pięknych wspomnień, bo to, co było w nich bolesne, przykrywa tę odrobinę piękna, jaka się w nich mieściła. Barwy na obrazach blakną i zmieniają się z czasem, nigdy na korzyść. Szczególnie biała farba nie wytrzymuje próby czasu i staje się rychło brudnożółta. Pietyści uważają, że tak być powinno, tak byśmy w momencie ostatecznego rozstania nie odczuwali tęsknoty, tylko mogli swobodnie się udać w dalszą drogę, zadowoleni, że możemy się od wszystkiego odwrócić.

 Potem są wielkie nowe domy, które pod koniec stoją coraz rzadziej. Pokazuje się skalisty grunt, a dalej rozciąga się pole tytoniowe. Stała tam stodoła, którą pamiętam od roku 1859. Bawiłem się w niej. W chałupie, której już nie ma, mieszkała posługaczka, kiedyś niańka moich rodziców. Chodziliśmy do niej zamawiać jakieś większe porządki w domu, szczególnie na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Z dachu tej stodoły spadł ośmioletni synek tej posługaczki i bardzo się potłukł. Lubiłem, lubiłem, by unikać Drottninggatan, chodzić tymi bocznymi ulicami do szkoły, bo tyle tam było do zobaczenia: drzewa, zioła, kwiaty, krowy się pasły, gdakały kury - to była najprawdziwsza wieś! - Teraz, przechodząc, cofałem się do tamtego czasu, do dzieciństwa, kiedy nieznane życie tkwiło gdzieś przede mną i napełniało mnie strachem. Wszystko mnie wtedy niepokoiło, trwożyło! - Wystarczy obrócić się na pięcie, by to wszystko mieć za sobą, i tak też czynię, lecz i jeszcze wtedy widzieć mogę korony lip przy długiej ulicy mego dzieciństwa oraz mglisty kontur sosny na skraju miasta,

 Odwróciłem się od wszystkiego, i teraz, gdy spojrzę w aleję z rannym słońcem ponad siniejącymi nad wybrzeżem wzniesieniami, na sekundę zapominam o wszystkim, co zaszło w moim dzieciństwie, a co tak się splotło z życiem innych, nie moim, w przeciwieństwie do mojego życia, które rozpoczyna się tam, nad morzem.

 Ten kąt przylegający do tytoniowego pola nieco mnie straszy, ale i pociąga, zresztą jak wszystko, co przykre. Zdaje mi się, jakbym patrzył na spętane dzikie zwierzęta, które nie mogą się do mnie zbliżyć. Gdy się odwracam, rozkosz, która mnie ogarnia, jest niezwykle intensywna. Od czasu do czasu pozwalam sobie na nią. W sekundzie zrzucam z siebie trzydzieści trzy lata i cieszę się z bycia tu, gdzie właśnie jestem. W dzieciństwie marzyłem o tym, by być starym. Teraz wierzę, iż wówczas przeczuwałem, co mnie miało spotkać, a co obecnie uważam za nieuniknione i z góry ukartowane. Nic nie mogło być inaczej. Gdy Minerwa i Wenus zjawiły się u rozstajnych dróg mego życia, na nic były wybory... szedłem za obiema, jak czyniliśmy wszyscy i jak może wszyscy powinniśmy byli czynić.

 Idąc w kierunku słońca, trafiłem do świerkowego lasu. Tu, pamiętam, chodziłem przed dwudziestu laty i patrzyłem na miasto pod sobą. Wtedy nie miałem spokoju, nienawidzono mnie, bo dopuszczałem się profanacji, atakowałem świętości, podobnie jak Alcybiades, i potłukłem posągi bogów. Pamiętam, jak bardzo byłem wtedy samotny, bo wiedziałem, że nikt nie jest moim przyjacielem, a całe miasto jest jak armia moich przeciwników; widziałem obozowe ogniska, słyszałem ostrzegawcze dzwony i wiedziałem, że będą chcieli mnie zniszczyć, wziąć głodem. Teraz wiem, że miałem rację, ale to, że doznałem radości na widok płomieni, które rozpaliłem, było moją winą. Gdybym miał choć odrobinę litości dla tych, których uczucia urażałem! Tylko odrobinę! Ale to znaczyło wymagać zbyt wiele od młokosa, który nigdy nie zaznał współczucia drugich!

 Obecnie wspominam czasy moich leśnych przechadzek jako coś wielkiego i uroczystego, a że wtedy nie upadłem, nie przypisuję tego swojej sile, gdyż zupełnie w nią nie wierzę

                                                                              *

 Od trzech tygodni nie zamieniłem słowa z innym człowiekiem, przez co mój głos jest jakby przytłumiony, bezdźwięczny. Kiedy mówiłem coś do służącej, ta nie rozumiała mnie i kilkakrotnie musiałem powtarzać swoje życzenia. Wtedy wpadłem w niepokój i odczułem swą samotność jako klątwę - myślałem sobie, że ludzie nie chcą że mną żyć, bo okazałem im pogardę. Zacząłem więc wychodzić wieczorami. Wsiadałem do tramwaju, by tylko mieć poczucie, że znajduję się z innymi w jednym pomieszczeniu. Usiłowałem wyczytać coś z ich oczu. Czy mnie nienawidzą? Ale odnajdywałem w nich tylko obojętność. Przysłuchiwałem się ich rozmowom, jakbym był częścią towarzystwa i miał prawo brać udział w dyskusji albo być przynajmniej słuchaczem. Gdy było ciaśniej, z przyjemnością ocierałem się o jakąś ludzką istotę.

 Nie czułem nigdy nienawiści do ludzi. Przeciwnie. Lecz bałem się ich zwykle, niemal od urodzenia. Byłem jednak wielce towarzyski - samotność uważałem za ciężką karę. Wypytywałem tych, którym przydarzyła się odsiadka w więzieniu, co im najbardziej dokuczało, i wszyscy zgodnie odpowiadali: - Samotność.

 Szukałem swego czasu samotności, ale zawsze z zastrzeżeniem, że będę miał prawo do odwiedzania znajomych, gdy tylko najdzie mnie ochota. Czemu więc teraz tego nie czynię? Nie mogę. Idąc po schodach, mam uczucie, że jestem żebrakiem i tuż przed naciśnięciem dzwonka cofam rękę. Wróciwszy do domu jestem zadowolony, tym bardziej, gdy w wyobraźni przechodzę to, z czym miałbym do czynienia po przestąpieniu progu odwiedzanego domu. Myśli moje nie wędrują drogami myśli innych ludzi, denerwuje mnie prawie wszystko, co mówią i czasem nawet niewinne słowa wydają mi się szyderstwem.

 Tak, to pewne, tak myślę, że moim przeznaczeniem jest samotność, i że w tym jest mi najlepiej. Muszę tak wierzyć, bo inaczej jakże bym mógł to znieść? Trzeba bacznie się obserwować. Mózg może się przeładować, co grozi eksplozją. Trzeba dbać o równowagę między dowozem i wywozem: muszę codziennie coś napisać, a także coś przeczytać, by dać umysłowi strawę. Jeśli piszę przez cały dzień, wieczorem wpadam w rozpaczliwą próżnię, w stan krańcowego wyczerpania. A gdy czytam cały dzień, jestem tak przepełniony, że omal mi głowa nie pęknie.

CDN

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce