August Strindberg. Samotny (5)

      III (cd)

 Muszę się pilnować, gdy idzie o czuwanie i sen. Zbyt dużo snu męczy i rodzi cierpienie. A gdy się śpi za mało, człowiek dochodzi do histerii. Dzień jeszcze ujdzie, lecz wieczór jest nieznośny, gdyż mieć swą inteligencję przytępioną jest tak samo przykre, jak czuć się upadającym duchowo i fizycznie.

 Rano, po trzeźwym wieczorze i dobrze przespanej nocy, istnienie zdać się może czystą rozkoszą. Jakby człowiek powstawał z martwych. Wszystkie zdolności ducha są takie świeże i zdwojone ma się siły dzięki zdrowemu snu. Jestem bliski wiary wtedy, że potrafiłbym zmienić porządek świata, kierować losami narodów, wypowiadać wojny, obalać dynastie.

 Czytam dzienniki i z depesz dowiaduję się o zmianach; jestem ze światem w tej samej chwili. Jestem współczesnym i mam uczucie, że to moje skromne siły wytworzyły całą tę sytuację. Potem wiadomości z kraju i już te najzupełniej lokalne. Od wczoraj sprawy posunęły się naprzód. Znowelizowano ustawy, otwarto nowe handlowe szlaki, obalono władców, zmieniono ustroje. Ludzie się rodzą i umierają, wchodzą w małżeńskie związki.

 Świat się zmienił i ja się czuję odświeżony wraz z nowym słońcem.

 Ogarnia mnie zapał do pracy, ale najpierw muszę wyjść. Nim dojdę do bramy, wiem, w którą udam się stronę. Nie tylko słońce, chmury i temperatura mówią mi to, ale i w uczuciach posiadam barometr i termometr, które mi podpowiadają, w jakim stosunku do świata się znajduję i w jakim on dziś pozostaje względem mnie. A do wyboru mam trzy drogi: rozkoszną do Djurgården albo na zatłoczone wybrzeże i sąsiadujące z nim ulice oraz ustronną "via dolorosa", którą opisałem powyżej. Od razu czuję, w którą stronę mnie ciągnie. Jeśli w mej duszy harmonia, powietrze wydaje się łagodne i ciepłe - wtedy szukam ludzi. Wówczas chodzę ulicami wśród tłumów i mam wrażenie, że ze wszystkimi jestem zaprzyjaźniony. Niekiedy jednak widzę nieprzyjaciół, tak więc pod ostrzałem ich szyderczych spojrzeń muszę zawrócić. Gdy skieruję się w stronę Rosendal, może się zdarzyć, że natura dostroi się do mnie, a wtedy jestem w swoim żywiole. Ten krajobraz stał się moją własnością, zrosłem się z nim i uczyniłem tłem dla własnej osoby. Ale i owo tło ma swoje kaprysy i zdarzają się poranki, kiedy nie możemy się zgodzić. Wtedy wszystko się zmienia. Brzozowa brama tryumfalna staje się rózgą, dąb nad moją głową wyciąga groźnie swoje sękate ramiona i doznaję uczucia, jakby mi na szyję zakładano jarzmo. Ta niezgoda między mną a krajobrazem wywołuje we mnie napięcie - jeszcze chwila, a rozpadnę się na kawałki. I wtedy, gdy obrócę się i spojrzę na południe z całym jego wspaniałym obrazem miasta, czuję się obcy - jak turysta w mało przyjaznym kraju, cudzoziemiec na pierwszej wycieczce, który nie ma w tych murach ani jednego znajomego... Ale potem, gdy już wrócę do domu i siądę przy biurku, czuję że żyję, że siły, których nabyłem na świeżym powietrzu, czy to jako wpływ harmonii czy dysharmonii, służą mi obecnie do rozmaitych celów. Żyję, a życie moje bogate, bo żyję życiem tych wszystkich opisywanych przeze mnie ludzi: raduję się z wesołymi; jestem zły ze złymi, dobry z dobrymi. Wyzbywam się własnej osobowości i przemawiam ustami dzieci, kobiet, starców; jestem królem i nędzarzem, samowładcą na szczytach i najbardziej pogardzanym, ciemiężonym wrogiem samowładcy; wyznaję wszelkie zasady i przyznaję się do wszystkich religii; żyję we wszystkich epokach, sam przestając istnieć. To stan nieopisanego szczęścia.

 A gdy w południe kończę pisać, gdy zamykam zaplanowaną na dany dzień robotę, życie moje przemienia się w mękę i jakby śmierć wyczuwam, jak zbliża się z każdą godziną. Zapada wieczór, co zawsze strasznie jest długi. Inni ludzie po całodziennej pracy szukają zwykle rozrywki w rozmowie, czego ja uczynić nie mogę. Milczenie mnie otacza; próbuję czytać, ale i to mi nie wychodzi. Chodzę więc po pokoju, obserwując zegar. Byle do dziesiątej, która wreszcie nadchodzi.

 Kiedy uwalniam swoje ciało od ubrań ze wszystkimi ich guzikami, tasiemkami i spinkami, czuję jak gdyby i dusza oddychała pełną piersią, swobodniejszą. A gdy po nacieraniach, których nauczyłem się na Południu, wchodzę do łóżka, rozciąga się cała moja istota i ustają wszelkie pożądania, walki, utarczki, zupełnie jakby ogarniał mnie stan zamierania... 

 Ale najpierw przez pół godziny rozmyślam, czyli czytam książki do nabożeństwa, dobierane stosownie do nastroju. Niekiedy biorę modlitewnik katolicki: przynosi mi on powiew apostolskiego, tradycyjnego chrześcijaństwa - to jak gdyby łacina i greka, nasz pierwowzór, wszak od katolicyzmu zaczyna się nasza, moja kultura. W rzymskokatolickim kościele czuję się rzymskim obywatelem, europejskim obywatelem, a wplecione wiersze przypominają mi, że jestem człowiekiem wykształconym. Nie jestem katolikiem i nigdy nim nie byłem, gdyż nie mogę krępować się żadnym wyznaniem. Dlatego innym razem biorę do ręki starą luterańską księgę, gdzie na każdy dzień roku przeznaczony jest odpowiedni ustęp. Księgi tej używam jako bicza. Została napisana w XVII wieku, gdy ludziom źle się działo na ziemi, toteż jest surowa i okrutna; cierpienie jest w niej dobrodziejstwem i darem łaski. Z rzadka trafia się łagodne słowo - ta księga przywieść może do rozpaczy, dlatego też walczę z nią. - Tak nie jest - mówię w duchu. - To tylko wystawianie na próbę własnych sił. Katolicyzm nauczył mnie, że kusiciel występuje w najgorszej swej roli, gdy chce ludzi przywieść do rozpaczy i odebrać im nadzieję. A nadzieja jest cnotą katolika, gdyż przypisywać Bogu samo dobro - to jądro religii; przypisywać Bogu zło - to satanizm.

 Czasem biorę w dłoń dziwną książkę z czasów oświecenia w XVIII stuleciu. To anonimowe dzieło; nie umiem powiedzieć, kto je stworzył: katolik, luteranin, kalwin? Zawiera ogólnochrześcijańską mądrość życiową człowieka, który znał świat i ludzi i który był jednocześnie uczonym i poetą. On to w ogólnych zarysach opowiada mi, co tego dnia i w danej chwili jest mi niezbędne. Rozsądny to gość, który umie patrzeć i w stosownej mierze oddzielić dobro od zła. Przypomina mi on nieco Jakuba Böhme, który uważa, iż wszystko zawiera jednocześnie i "tak", i "nie".

 W ważniejszych wypadkach uciekać się muszę do Biblii. Posiadam kilka egzemplarzy, z różnych czasów, i mam wrażenie, że w żadnej nie ma tego samego, że jakby posiadały one rozmaite siły i w rozmaity sposób oddziaływały. Jedna z nich, oprawna w czarny safian, z XVII wieku, posiada moc niesłychaną. Należała ona do pewnej księżej rodziny, której genealogiczne drzewo znajduje się na wewnętrznej stronie okładki. Zdaje się, jakby wszelka nienawiść i gniew zgromadziły się w tej książce. Ona potrafi jedynie łajać i karać; gdziekolwiek zajrzę, zawsze napotykam przekleństwa Dawida lub Jeremiasza rzucane na nieprzyjaciół, ale nie czytuję ich chętnie, gdyż są dla mnie niechrześcijańskie. Gdy na przykład Jeremiasz się modli: - Spuść więc na dzieci ich głód, niechaj padną od miecza, niechaj żony ich i wdowy staną się bezdzietne, a mężowie ich pobici, itd, itd - to nie jest to po chrześcijańsku. Pojmuję, iż można prosić Boga o ochronę przed nieprzyjacielem, który chce cię zepchnąć w dół, gdy ty dążysz w górę, przed nieprzyjacielem, który przez złość chce ci odjąć chleb od ust. Rozumiem również, że można dziękować Bogu, gdy twój wróg został zwyciężony - wszak wszystkie ludy śpiewały "Te Deum" na znak tryumfu, ale modlić się o szczegółową karę dla przeciwnika, na to bym się nie poważył i śmiało mogę rzec, że co pasowało ongiś Jeremiaszowi i Dawidowi, mnie nie przystoi.

 Mam też drugą Biblię. Oprawną w cielęcą skórkę ze złotymi literami, z XVIII wieku. W niej naturalnie znajduje się to samo, co w tamtej, ale osnowa przedstawia się cokolwiek inaczej. Ta książka ma pozór powieści i zawsze odwraca się na najpiękniejsze strony; nawet papier, na którym została wydrukowana zdaje się jaśniejący, czcionki żywsze, można się z nią spierać, podobnie jak z Jehową, kiedy Mojżesz ośmiela się czynić Mu uwagi, nudne zresztą niekiedy. Na przykład: gdy lud znów począł szemrać, a Mojżeszowi już tego było za wiele, zwrócił się tedy z wyrzutem do Pana Boga: - Albo to ja stworzyłem ten lud, ja go wydałem na świat, abyś Ty mógł rzec: - Weź go na ręce, jak mamka bierze niemowlę? Skąd mam wziąć  tyle mięsa, by cały ten lud nakarmić? Nie mogę utrzymać tego ludu przy życiu, albowiem jest mi za ciężko. A jeśli masz mnie tak gnębić, zabij mnie raczej... Jehowa nie odpowiada z gniewem na te wyrzuty, lecz proponuje, by Mojżesz przybrał sobie do pomocy siedemdziesięciu najstarszych w narodzie. - Tu Bóg nie jest niewzruszonym, mściwym Bogiem Starego Testamentu.

 Nie zastanawiam się dlaczego, wiem jedynie, że są chwile, kiedy Stary Testament jest mi bliższy od Nowego. Że Biblia dla nas, którzy urodziliśmy się chrześcijanami, posiada moc wychowawczą - to pewne - czy to dlatego, że przodkowie nasi w tę księgę włożyli psychiczne władze, równocześnie je otrzymując? - trudno stwierdzić. Relikwie, świątynie i święte księgi posiadają istotnie akumulacyjną siłę, ale tylko wobec wierzących, gdyż wiara jest tą lokalną baterią, bez której niemy pergamin nie przemówi. Wiara jest owym prądem przeciwnym, który wywołuje siłę, wiara jest elektryzującym tarczę szklaną nacieraczem, wiara jest poddaniem się medium, po którym może nastąpić oddziaływanie. Dlatego dla niedowiarków księgi te są nieme. Niewierzący jest bowiem bezpłodny, duch jego jest zubożały do tego stopnia, że nic w nim wzróść nie potrafi: jest on negacją, minusem, powiększeniem w wyobraźni, rewersem, pasożytem, który nie żyje sam przez się, lecz wyrasta z korzeni innych roślin; brak mu samoistnego życia, gdyż aby móc negować, musiałby też posiadać i pozytyw.

 Wreszcie miewam chwile, w których tylko buddyzm potrafi mi pomóc. Przecież tak rzadko otrzymuje się to, czego się pragnie, na cóż więc pragnąć? Nie pragnij niczego, niczego nie żądaj od innych oraz od samego życia, a zawsze będzie ci się zdawało, że otrzymałeś więcej niż mogłeś pragnąć, a z doświadczenia wiem, że skoro otrzymasz to, czegoś pragnął, mniej radości sprawia ci to, czegoś oczekiwał niż właśnie samo ziszczenie się twoich życzeń.

 Niekiedy mój wewnętrzny głos zadaje pytanie: - Czy wierzysz w to wszystko? - Tłumię natychmiast to pytanie, wiedząc, że wiara jest tylko pewnym stanem duszy, nie zaś jakimś myślowym aktem i dalej wiem, że stan ten jest dla mnie korzystny i posiada wpływ wychowawczy.

 Bywa, że nie podobają mi się niedorzeczne próby, nazbyt surowe wymagania i nieludzkie kary, a wówczas odkładam na trochę moje księgi, ale rychło wracam, wzywany głosem sprzed wieków, głosem, który mówi: - Pamiętaj, żeś był niewolnikiem w Egipcie, a Pan, Bóg twój wyswobodził cię z domu niewoli! - Wtedy milknie moja opozycja i czuję się niewdzięcznym i tchórzliwym łachmytą, który chciał się zaprzeć swojego Zbawiciela wobec ludzi.

CDN

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce