O zmarłych...

podobno nie mówi się źle. I może to nawet lepiej. Jak się ma mówić źle, to najrozsądniej w ogóle nie mówić, bo też i licho już wzięło, więc można machnąć ręką... Nie brak w końcu tych, których można wspomnieć z pogodą w sercu - gadać o nich, słuchać ich, czytać, rozglądać się wśród pozostawionych pamiątek...

Dzisiaj dzień cmentarny, ale ja się z tego święta już jakiś czas temu wyłączyłem. Nie jest dla mnie zrozumiałe; gesty symboliczne i ich próżność mnie jakoś nie podniecają. Niepotrzebne mi są groby. A braki, nieobecności i wszelkie niedokończenia ciągle są ze mną - po to na cmentarz chodzić nie muszę, zanosząc tam jeszcze przy okazji kilogramy śmieci... I te biedne chryzantemy - takie piękne, a tak skrzywdzone u nas tym cmentarnym przeznaczeniem... A tam tylko przecież martwe resztki, odpad... Skoro tak chcemy wierzyć w duszę, po co świecić nad zgnilizną grobu?

Nie chodzę już na groby. Kawał świata i tak mi się na przestrzeni lat zmienił w cmentarzysko... Mnóstwo miejsc i adresów, które już nic nie znaczą, pod którymi nie ma już czego szukać... Czasem i całe domy czas zabrał... Robię tylko jeden wyjątek. Mogiła byłego partnera, którą jednak odwiedzam tylko ze względu na jego siostrę. Sam tam nigdy nie byłem. Na coś takiego brak mi sił. Ale to załatwiamy jeszcze przed zgiełkiem. Ze smutną refleksją, że tamto pogrąża się w coraz większym mroku, że tamten świat właściwie zerwał łańcuch i odpłynął. Tu tylko nędzna kotwica sterczy w mule... Jego mama też już umarła, co takim była dobrym duchem dla nas, w przeciwieństwie do mojej, która wszystko tylko z błotem umiała mieszać... Z ową siostrą, siłą rzeczy, też coraz rzadziej się widuję... My jeszcze tu, coraz mocniej dorośli, jej córka, dla której kiedyś nawet trochę bawiłem się w takiego tatę, to już młoda kobieta... A wydaje się, że ledwie wczoraj robiliśmy staroświeckie zielniki... Trochę szkoda, że dzieci dorastają, przemieniając się w te wszystkie wulgarne kobiety i brutalnych, cynicznych mężczyzn... Na nic udawanie, że ten świat taki bajkowy... Tak się tylko oszukujemy... Czy jak to pisał Strindberg, w dzieciach chcemy się dopatrywać naszych dobrych stron i chcemy, by zapanowało wokół nich, przy nich to, co w życiu codziennym, tam, na zewnątrz, musieliśmy pogrzebać w tej bitwie o co lepsze kąski, w której zawsze przychodzi nam być jakąś tam świnią... Klapki jednak szybko opadają z oczu.

A zatem zmarli i wszyscy święci. Taki lżejszy kłopot, bo zmarły leży, nie rusza się i troska o niego niezbyt czasochłonna. Można nawet przy okazji pokusić się o pewną wystawność, gdy ktoś uspokoić sumienie umie pieniędzmi, które można przemienić na różne świecidła... I wtedy nieboszczyk zaopiekowany, przytłoczony nawet po kamieniarsku ciężarem opieki, a przy okazji żywi widzą i wiedzą, o co chodzi...

Najlepiej zmarłym pozwolić po prostu być. Póki my jesteśmy, to i oni jakoś tam się plączą. Swobodne przypomnienia, czasem nawet w postaci napadów głupawki, albo jakiś flashback, wywołujący gorące emocje, nawet wściekłość... Takie żywe nieobecności... No i jeszcze do tego całe ocalone światy zachowane w książkach, na płytach, filmach...

I tak też i ten mijający już powoli rok zabrał mnóstwo ciekawych ludzi... Dziś tu wspomnę jednego...

Ryuichi Sakamoto. Zmarł w marcu tego roku. Muzyk, trochę też aktor. Znakomita postać, która chyba najbardziej wryła się w powszechną pamięć swoją rolą w filmie Nagisy Oshimy "Merry Christmas Mr Lawrence". Rolą, a także muzyką przezeń skomponowaną na potrzeby tamtego obrazu... 

 Ryuichi i naturalnie David Bowie, czyli kapitan jenieckiego obozu na Jawie Yonoi i major Celliers. Dwa światy, dwie kultury, które nie bardzo potrafią się zrozumieć i które, z lichym rezultatem, stara się połączyć mostem tytułowy empatyczny pułkownik Lawrence; relacja oprawca i jeniec; brutalność wojny i norm, i tych wojennych i tych pokojowych. A jednak coś ich łączy, bo w tym wszystkim są ludźmi, obaj, z różnych powodów, o nieczystych sumieniach, obaj uwikłani, mimo wszelkich różnic, w rzeczywistości surowych, sadystycznych zasad jakby stworzonych przez demona, któremu niemiłe człowieczeństwo. Można by pomyśleć, że obaj z mocnego kruszcu, ale napór uczuć radzić sobie umie z każdym materiałem. Yonoi coraz bardziej fascynuje się uwięzionym oficerem. Nie tylko jego charakter przykuwa uwagę, ale też po prostu uroda. Homoseksualne zauroczenie, groźne w takiej sytuacji (o ileż prostszy byłby świat, gdyby umiał po prostu zaakceptować fakt, że od padania sobie w ramiona, w jakichkolwiek płciowych układach, nic złego stać się nie może). Uczucie robi się tak silne, że w zawiłych okolicznościach nie od rzeczy jest myśl, by tę miłość zabić, zanim całkiem nad człowiekiem zapanuje. Ale to nie takie proste. I nic, tylko w Brytyjczyku nie chcącym się pojedynkować duch jakiś mocarny zamieszkał, co powalczyć usiłuje z duchem dyscypliny, prządku i nieludzkich obyczajów... W obliczu stracenia ten pierwszy duch zwyciężył, choć ciałom się nie upiekło. Obiekt w brutalnie wyrafinowany sposób został zgładzony, zauroczenie brutala nie wygasło...

Ryuichi i David. Czterdzieści lat temu, na filmowym planie. Młodzi i piękni... W pewnym sensie podobni do siebie. Obaj muzycy, aktorzy, zawsze dbający o wizerunek, zjawiskowi i utalentowani... To spotkanie było interesującym wydarzeniem. Ryuichi tylko miał żal, że jakoś potem ich drogi się rozeszły. Bardzo chciał jeszcze coś ciekawego z Bowiem zrobić. Ale szlaki się już nie skrzyżowały. Uznał to nawet po śmierci Davida za swoją największą porażkę, za największe artystyczne niespełnienie, życiowy niedosyt, bo przecież często bywali gdzieś blisko siebie, po sąsiedzku. Może gdyby David Bowie trochę dłużej pożył, coś by się udało jeszcze zrobić, tym bardziej, że odtwórca roli Celliersa potrafił znienacka odświeżać dawne znajomości - przydarzało mu się to aż do ostatnich dni...Jednak teraz już to wszystko przeszłość. Davida nie ma  już prawie osiem lat, a w tym roku odszedł japoński artysta...

Słynny temat z filmu "Merry Christmas Mr Lawrence". Chyba najbardziej rozpoznawalna melodia jaka wyszła spod ręki Sakamoto. Znalazła się ona również w piosence, którą zaśpiewał David Sylvian... "My love wears forbidden colours..."

Powspominajmy zatem. Ryuichi Sakamoto:

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce