August Strindberg. Samotny (10)

     VI (cd)

 Kiedy już zatrzasnęły się drzwi, pojawiła się myśl: - A może to wszystko kłamstwo? - Jeszcze raz rzuciłem okiem na jego bilet wizytowy, na którym dopisał swój adres. Z najwyższym zdumieniem skonstatowałem, że jego charakter pisma jest podobny do charakteru z pewnego anonimowego listu. Wysunąłem szufladę, w której przechowuję wszystkie listy i wziąłem się do szukania. Ach, nie powinno się tego robić - szukałem listu i spiętrzył się przede mną stos innych, a każdy z nich to ukłucie.

 Szukałem na próżno. Trzy razy. Gdzieś tu przecież był. Ale w końcu dałem spokój, decydując ostatecznie: Nie badaj jego życia. Dawaj bez zastanowienia. Sam dobrze wiesz, dlaczego.

 Mój pokój jakoś się odmienił - coś pozostało w nim przytłaczającego, coś co pozostawił tamten nieznajomy. Musiałem wyjść na moment. To jakiś mocny duch, ciągle manifestujący swą obecność, tak że krzesło, na którym siedział, musiałem przenieść w inne miejsce. Żeby go tam nie widzieć, mimo że już go u mnie nie było. I wyszedłem, otworzywszy okno, nie tyle by przewietrzyć, lecz aby rozwiać wrażenie.

 Istnieją różne ulice - nienastrojowe i nastrojowe, choć dopiero co powstałe. Najnowsza część Riddargatan jest właśnie pełna romantyzmu, a nawet więcej - mistycyzmu. Nie widać ludzi, mury nie są powybijane na sklepy, jest arystokratyczna, zamknięta, pusta, chociaż w dużych kamienicach roi się przecież od ludzi. Nazwy przecznic, zaczerpnięte z wojny trzydziestoletniej, potęgują jeszcze wrażenie historyczności - tu przeszłość swobodnie egzystuje obok teraźniejszości. Skręciwszy w róg Banérgatan widać na zachodzie przy Grev - Magnigatan pagórek, który podnosi się jeszcze na prawo, nadając perspektywie pełne tajemniczości zakończenie, tonące w głębi, gdzie domyślać się można rozmaitych rzeczy.

 Gdy się idzie od zachodu od starej Riddargatan i spojrzy się w dół w Grev - Magnigatan, zdaje się jej narożnik bardzo ostrym, a podobne do pałaców kamienice, ciemno pomalowane z portalami i wykuszami, mówią o życiu większego pokroju: tu mieszkają znaczący ludzie, dyplomaci, którzy wywierają wpływ na dynastie i narody. Ale tuż w pobliżu, w górze Grev - Magnigatan pozostał jeszcze stary dom z początku zeszłego wieku. Lubię mijać ten dom, gdyż mieszkałem w nim w czasach mej burzliwej młodości. Tu układałem plany swej kampanii, którą później zwycięsko prowadziłem; tu napisałem mój pierwszy wartościowy utwór. Moje wspomnienia nie są zbyt jasne, bo nędza, upokorzenia, nieład, kłótnie wszystko oblepiły brudem.

 Tego wieczora, nie wiem czemu, zbudziła się we mnie potrzeba ujrzenia owego domu. Zobaczyłem, że stał jak dawniej, nawet odświeżony, z nowo polakierowanymi oknami. Poznałem długą, wąską sień podobną do tunelu, bramę, otoczoną jakby dwiema rynnami, z żelazną sztabą podtrzymującą jedno skrzydło z ogłoszeniami o prasowaniu, czyszczeniu rękawiczek, reperowaniu butów itd, itp.

 Gdy tak stałem zatopiony w myślach, wyszedł spoza mnie szybkim krokiem jakiś mężczyzna, który, jak stary znajomy, położył mi rękę na ramieniu, i spytał: - Może zajrzysz do siebie?

 Był to młody kompozytor, z którym łączyła mnie jedna praca, stąd znaliśmy się dobrze.

 Długo się nie namyślałem i wszedłem z nim do kamienicy, na drewniane schody, i oto stanęliśmy na drugim piętrze, pod moimi drzwiami.

 Jak weszliśmy do środka i on zapalił świecę, przeniosłem się nagle w czasie o trzydzieści lat wstecz i ujrzałem rzeczywiście swoje własne, kawalerskie lokum z tymi samymi tapetami; jedynie meble były tam inne. Gdy usiedliśmy, miałem wrażenie, jakby to on był gościem u mnie, nie zaś ja u niego.

 Ponieważ w pokoju znajdowało się pianino, rozmowa od razu zeszła na muzykę. Bo też i on, jak większość muzyków, tylko muzyką żył i ani umiał, ani chciał mówić o czymś innym. Tak luźne miał stosunki ze społeczeństwem, że nic o nim nie wiedział; gdy wymieniano przy nim wyrazy: rada państwa, ministerstwo, wojny burskie, strajki lub prawo głosu - milknął, choć nie zdradzał wcale wstydu z powodu swojej nieświadomości ani gniewu z wyboru tematu - to po prostu dla niego nie istniało. A nawet jeśli mówił o muzyce, posługiwał się tylko ogólnikami i nigdy nie upierał się przy  swoich poglądach. Wszystko zmieniał w tony, takt, rytm, słów używając jedynie do wyrażania najniezbędniejszych rzeczy w codziennych relacjach z otoczeniem. Dlatego wystarczyło ledwie pokazać na pianino, aby usiadł i zaczął grać. I od razu, jak tylko pokój wypełniły dźwięki, poczułem się jak w zaczarowanym kręgu, w którym moje obecne ja znikało i zjawiało się w jego miejsce to dawne, z lat siedemdziesiątych minionego już stulecia...

 W myślach widziałem siebie leżącego na kanapie, tu, w miejscu, w którym siedziałem, obok drzwi. I pewna noc mi się przypomniała... Obudziłem się nagle, ponieważ mój sąsiad rzucał się niespokojnie na swoim posłaniu, wzdychając i jęcząc. Byłem wtedy młody, lękliwy i samolubny, starałem się więc jedynie jak najprędzej zasnąć. Może była dwunasta dopiero i myślałem, że sąsiad mój wrócił do domu pijany. Jakąś godzinę później zbudziło mnie wołanie o pomoc, które zdawało mi się moim własnym, bo miałem jakiś przykry sen. U sąsiada było cicho jak makiem zasiał, ale wiało stamtąd czymś przykrym. Jakiś zimny powiew. I poczucie, że jestem obserwowany, jakby ktoś nasłuchiwał albo podglądał mnie przez dziurkę od klucza.

 Wreszcie nadszedł ranek, tedy wstałem i wyszedłem na dwór. Wracając, dowiedziałem się, że sąsiad mój, który był robotnikiem budowlanym, umarł tej nocy. Leżałem więc nocą w pobliżu trupa. (Muzyka wciąż rozbrzmiewała, a ja przypominałem sobie tamtą sytuację.)

 Nazajutrz słyszałem hałasy towarzyszące przygotowaniom do pogrzebu: łoskot, gdy wnoszono trumnę, a także całą tę krzątaninę wokół mycia i ubierania zwłok oraz towarzyszące temu wszystkiemu szepty bab.

 Póki panował jasny dzień, wszystko to zdawało mi się czymś zajmującym i żartowałem sobie nawet w gronie przyjaciół z tej przygody. Ale gdy przyszedł zmrok i zostałem sam, weszło w mój pokój to nieokreślone zimno, jakie promieniuje od trupów, zimno, co nie wynika ze spadku temperatury, zimno, którego nie da się zmierzyć tremometrem.

 Musiałem wyjść z domu i poszedłem do kawiarni, gdzie wyśmiano mój strach przed ciemnością i pozwoliłem sobie wybić z głowy decyzję o spaniu poza domem, do którego wróciłem półprzytomny.

 Trząsłem się ze strachu, ale mimo to położyłem się do łóżka, będąc przez ścianę z nieboszczykiem.

 Nie wiem, jak to się stało, widocznie zmarłe ciało posiadało jeszcze jakieś żywotne siły, które je ze mną połączyły, bo poprzez drzwi przedostał się powiew woni mosiądzu, który nie pozwalał mi zasnąć. Z początku w całym domu panowała cisza właściwa tylko śmierci - sąsiad mój zdawał się mieć więcej władzy nad innymi niż miał jej za życia. Ale powoli poprzez cienkie ściany i podłogi usłyszałem szepty i pomrukiwania ludzi niemogących zasnąć. Potem jednak znów zapanowała cisza. Także z ulicy nie dochodziły żadne głosy, nawet nie dało się słyszeć kroków patrolującego okolicę policjanta.

 Zegar na wieży wybił pierwszą, następnie drugą. Wtedy wyskoczyłem z łóżka, bo zbudził mnie hałas w pokoju zmarłego. Trzy uderzenia! Trzy! Zaraz pomyślałem o letargu i nie chciałem być świadkiem zmartwychwstania. Zgarnąłem swoją pościel i zbiegłem na dół, gdzie mieszkał mój znajomy, który przyjął mnie rozbawiony i pozwolił przespać się na sofie.

 Po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać nad codziennym fenomenem śmierci, który jest tak prosty, a jednak wywiera tajemniczy wpływ nawet na najbardziej lekkomyślnych. (Mój znajomy, który - najwyraźniej w jakiś sposób pozostający pod wpływem moich myśli - grał dotąd same poważne rzeczy, naraz przeszedł do tonów nader wesołych.)

 Brzmienia te jakby wypchnęły mnie z ciasnej izby, uczułem chęć rzucenia się przez podwójne okno w świat. Odwróciłem się i za jego plecami wzrok mój powędrował w stronę okien, a że nie było w nich rolet, spojrzenie moje nie tylko wypadło na ulicę, ale wpadło do jednego z mieszkań w kamienicy po przeciwnej stronie, trochę niższe, tak że stałem się świadkiem wieczerzy w małym rodzinnym kółku.

 Zobaczyłem młodą pannę, ciemną, smukłą, skromnie odzianą, krzątającą się wokół nakrytego stołu, przy którym siedział kilkuletni chłopczyk. Na stole stał wazon z chryzantemami, dwa kwiaty były białe, jeden jaskrawożółty. Wychyliłem się i dojrzałem nakryty stół, przygotowany do spożywania przy nim posiłku. Chłopczyk najwyraźniej miał zaraz jeść, bo młoda kobieta zawiązywała mu na szyi serwetkę, a gdy się, czyniąc to, nad nim pochyliła, mogłem ujrzeć jej kark i zobaczyłem drobną szyję, delikatną jak łodyga kwiatu, a wdzięczna jej głowa z bujnymi włosami, ni to zerwany pączek kwiatu, pochylała się nad dzieckiem, jakby je broniąc i osłaniając. Jednocześnie chłopczyk uczynił ten śliczny podwójny ruch głową, najpierw w tył, aby mu można było założyć serwetkę, a potem naprzód, przytrzymując podbródkiem sztywne płótno, przy czym otwierał usta i można było dojrzeć jego mleczaki.

 Ta kobieta nie mogła być jego matką, zbyt młodzieńczo, wręcz dziewiczo wyglądała, nie była też jego siostrą, za wielka była między nimi różnica wieku, ale w jakiś sposób musiała być z nim spokrewniona.

 Izdebka była uboga, acz schludna: na ścianach i na piecu kaflowym były portrety w ramkach, co dowodziło wielkiego uczucia rodzinnego, na meblach pełno było porozrzucanych robótek ręcznych. Wreszcie usiadła i młoda dziewczyna za stołem, na szczęście nie po to, aby jeść, gdyż brzydki jest widok człowieka jedzącego dla tego, kto sam nie je, lecz dla dotrzymania towarzystwa dziecku i dla dodania mu apetytu. Mały nie był w humorze, ale ciocia (tak ją sobie nazwałem) wkrótce go rozbawiła i zaczął się uśmiechać; poznałem po kącikach ust, że nuciła mu jakieś piosenki. To, że widziałem, tak właśnie, widziałem jej śpiew, kiedy muzyk przygrywał jej, wywarło na mnie osobliwie tajemnicze wrażenie, a przy tym zdawało mi się, że on jej wtórował, a przynajmniej powinien był to robić. Znajdowałem się równocześnie w obu pokojach, ale bardziej przebywałem naprzeciwko, będąc niejako mostem pomiędzy nimi. Trzy chryzantemy także wydawały się być pod wpływem muzyki i przez moment czułem ich zdrowy, leczniczy kamforowy zapach, mieszający się z subtelną wonią irysu, pochodzącego od jej włosów; nad stołem tworzyły one zasłonę, tak że zniknęła mi z oczu zastawa i widziałem jedynie dziecko otwierające usta, jak gdyby pochłaniało zapach i uśmiechało się do swojej pięknej sąsiadki. Biel mleka w szklance na białym obrusie, biała porcelana, białe chryzantemy, biały piec kaflowy i białe twarze - wszystko wewnątrz białe, a macierzyńska troska młodej dziewczyny wobec tego dziecka, którego nie wydała na świat, jaśniała także bielą, szczególnie teraz, gdy odwiązała serwetkę, otarła nią twarz malcowi i pocałowała go...

 W tej sekundzie mój muzyk odwrócił się od pianina i teraz pojąłem, że grał dla niej, że ją widział... przez cały czas wiedział, że ona tam się znajduje.

 Uczułem się zbytecznym i niewygodnym, toteż objawiłem zamiar odejścia. Ale zatrzymał mnie i rozstaliśmy się później, poczyniwszy pewne plany na dalszą współpracę.

CDN

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce