August Strindberg. Samotny (6)

    IV

 Zatem znów wiosna... Po raz ...ty. (Człowiek w pewnym wieku już nie tak ochoczo odwołuje się do liczb.) Tak czy owak zaznacza się ona w odmienny sposób; nie tak jak to było kiedyś. Dawniej przychodziła prawdziwa zmiana, gdy w okolicach Wielkanocy skuwano lód z ulic. Można było patrzeć na te wszystkie zmrożone warstwy jak na zimową geologiczną formację z jej pokładami. Obecnie lód nie może leżeć na jezdniach, i sanie z dzwonkami to rzadkość, co sprawia wrażenie, jakbyśmy mieli jakiś średnioeuropejski klimat, tak jak mamy średnioeuropejski czas. Kiedyś, gdy nie było kolei i pod jesień ustawała żegluga, następowała kwarantanna; zaopatrywano się w solone mięso na zimę, a gdy przychodziła wiosna, budzono się do nowego, świeżego życia. Teraz izbice i koleje żelazne wyrównały pory roku i mamy kwiaty, owoce, jarzyny na okrągło.

 Dawniej zdejmowało się wewnętrzne okna i zaraz słychać było uliczny gwar i jak gdyby wchodziło się przez to znów w stosunki z zewnętrznym światem. Głucha, miękka cisza zamknięcia ustępowała, wracało się do życia, w czym niebagatelny udział miało też i jaskrawe światło. Teraz podwójne okna są przez cały rok; w zamian się je otwiera przez całą zimę, ilekroć przyjdzie ochota. Na skutek tych wyrównań wiosna zjawia się niepostrzeżenie, bez doniosłych zdarzeń... Tak więc i wita się ją bez szczególnego uniesienia.

 Obecną wiosnę przyjąłem jako zwykły fakt nie budzący większych nadziei. - Wiosna, a zaraz potem znowu jesień. - Usiadłem na balkonie i obserwowałem chmury. Po nich można poznać, że to wiosna. Zbijają się w większe gromady, są bardziej gęste, o wyrazistszych konturach, niebo zaś, jeśli się między nimi ukaże, zdaje się niemal czarne, tak jest ciemne. W dali widzę las. Przeważnie świerkowy - najcharakterystyczniejsze wyobrażenie o szwedzkiej naturze. Tak więc - wskazując w jego kierunku - mówię: - Oto Szwecja. Czasem przypomina miasto z całym mnóstwem kominów, wież, wieżyczek i spiczastych dachów. Ale dzisiaj wieje, więc widzę jedynie las, bo choć tego wyraźnie nie dostrzegam, wiem, że z tego powodu cała ta masa smukłych pni się chwieje. Biorę więc lunetę, by lepiej sięgnąć wzrokiem przez te pół mili, i wtedy dopiero rozróżniam kontury świerków poruszających się niczym morskie fale, co sprawia mi ogromną przyjemność, zwłaszcza że wyobrażam sobie, iż dokonuję jakiegoś doniosłego odkrycia. Tęsknota moja podąża w tamtym kierunku, bo wiem, że w głębi znajduje się morze; wiem, że białe i niebieskie zawilce rosną u stóp tych drzew, a większą przyjemność sprawia mi ich widok w wyobraźni niż w rzeczywistości, od dawna bowiem odwykłem od natury: od fauny, flory, od minerałów. Teraz interesuje mnie wyłącznie natura ludzka i ludzkie losy.

 Kiedyś zatapiałem się w widoku kwitnącego sadu, i teraz widzę, jak jest to urocze, ale już nie tak bardzo, nie tak. Tłumaczę to sobie tym, że są doskonalsze pierwowzory tych niedoskonałych naśladownictw. Dlatego nie odczuwam wielkiej tęsknoty za wsią, choć budzi się we mnie niechęć do miasta, ale to tylko z pragnienia pewnej odmiany.

 Spaceruję zatem po ulubionych ulicach, a gdy widzę ludzkie oblicza, pojawiają się wspomnienia, rodzą się myśli. Przechodząc obok sklepowych witryn, widzę mnogość rzeczy przywiezionych z wszystkich krańców ziemi, stworzonych lub udoskonalonych ludzkimi rękami; one to nawiązują stosunki między mną a całą ludzkością, użyczając mi skarbów, tych wszystkich wrażeń w postaci kolorów, form i zbliżonych pojęć.

 Rano ludzie w trakcie sprzątania otwierają okna w swych mieszkaniach; przechodząc, nie przystając nawet, jednym rzutem oka ogarniam wnętrza na parterach, przez co znam spory kawałek dziejów człowieczego życia. Dziś na ten przykład spojrzałem w okno jakiegoś leciwego domu, a potem w głąb, poprzez rodzaj brzydkich japońskich lilii, który nie wznosi kwiatów ku światłu, lecz kładzie je tuż przy korzeniu, na ziemi, na której leżą przypominając wyglądem kawałki mięsa powycinane w kształcie gwiazdek. Wzrok mój dotarł do biurka zarzuconego potrzebnymi, ale i pospolitymi przyborami, i dalej, w kąt, gdzie stał kanciasty, biały piec kaflowy; pochodził on najwyraźniej z dawnych czasów, bo każdy kafel otaczała czarna obwódka na podobieństwo brudnego paznokcia; miał duże drzwiczki i stał w mrocznym miejscu, mrocznym z powodu ciemnych tapet. Najpierw pomyślałem o latach, ale doznałem także oderwanego uczucia przykrości, przypominając sobie ciasne, drobnomieszczańskie stosunki ludzi, którym ciężko na świecie, toteż dręczą się nawzajem. Przypomniał mi się też pewien stary dom, o którym bym nigdy nie pomyślał, gdyby nie to otwarte okno. Za tym przypomnieniem przyplątało się dawno zapomniane życie, ukazując się w nowym, interesującym świetle; tych ludzi dopiero teraz pojąłem; teraz, kiedy pomyślałem o nich po tylu latach, zrozumiałem ich tragedię, którą dawniej odsuwałem od siebie jako przykrą i małostkową. Po powrocie do domu siadłem do napisania dramatu - wszystko przez to jedno otwarte okno.

 A wieczorami, kiedy panuje już mrok i zapalają się światła, miewam liczniejsze znajomości, ponieważ mogę zaglądać i w okna wyższych pięter. Studiuję wtedy umeblowanie, urządzenia i mam gotowe sceny. Ludzie, którzy nie opuszczają rolet widocznie mają skłonność do obnażania się, więc czuję się zwolniony z dyskrecji. Zbieram minutowe obrazki, a potem opracowuję to, co zobaczyłem.

 Pewnego razu przechodziłem tak obok pięknego, narożnego mieszkania o wielkich oknach i widziałem: meble - lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku, firanki z lat siedemdziesiątych, portiery z osiemdziesiątych, a liczne drobiazgi z dziesiątej dekady. W oknie stała alabastrowa urna, od ludzkich oddechów, papierosowego dymu, wyziewów wina zażółcona niczym kość słoniowa, urna bez użytku, którą wreszcie ktoś przeznaczył na pojemnik dla biletów wizytowych. Urna na popioły, którą stawia się na nagrobku z nazwiskami przyjaciół, którzy zjawili się i odeszli, którzy żyli i pomarli, zaręczonych i pożenionych, zmarłych i pogrzebanych. Na ścianach wisiało sporo portretów z różnych czasów: wojowników okutych zbrojami, uczonych w perukach, duchownych w sutannach. W rogu przed kanapą stał stolik karciany; wokół niego siedziały cztery dziwaczne postaci pochłonięte grą. Nikt nic nie mówił - ich usta nie poruszały się. Trzej byli starcami, czwarty w średnim wieku - zapewne pan domu. Na środku pokoju siedziała młoda kobieta odwrócona plecami do grających, pochylona nad robótką. Pracowała bez zapału, tak tylko, by zabić czas - oczko za oczkiem, licząc w ten sposób mijające sekundy. Naraz podniosła robótkę i jej się przyjrzała, jak gdyby według niej orientowała się w czasie, ale to poprzez niego i robotę patrzyła w przyszłość - a wtedy spojrzenie jej wybiegło przez okno, ponad urną z popiołami i w ciemności natknęło się na moje oczy, nie widząc ich. Jakbym ją znał, jakby do mnie przemawiała wzrokiem, nie robiąc tego, naturalnie. Jedna z mumii przy stole coś powiedziała, na co ona odpowiedziała skinieniem głowy, nie odwracając się, i jak gdyby przerwano jej zadumę lub zdradzono myśli, pochyliła głowę niżej i znów skupiła się na swym osobliwym sekundniku. Nigdy wcześniej nie widziałem nudy, zniechęcenia do wszystkiego, zmęczenia życiem tak skondensowanych, jak w tym pokoju.

 Grający mężczyzna, którego twarz ciągle się zmieniała, wydawał się być czymś zaniepokojony, jak to bywa, gdy się czegoś oczekuje; także mumie zdradzały niepokój. Ich spojrzenia od czasu do czasu biegły w stronę ściennego zegara. Długa wskazówka bliska była zamknięcia godziny. Widocznie spodziewali się kogoś, kto rozproszy nudę, zmieni sposób ich życia, wniesie coś nowego... może nawet wszystko wywróci do góry nogami. W napięciu nie oddawano się całkowicie grze, lecz grano tak na pół gwizdka, jakby w każdej chwili mogła nastąpić przerwa - stąd pochodziły te mechaniczne ruchy.

 Nareszcie wydarzyło się, co się miało wydarzyć. - Co za szczęście! - pomyślałem, gdy odgarniając portierę weszła młoda dziewczyna, anonsując kogoś. We wszystkich zbudziło się życie. Młoda kobieta wstając uczyniła pół obrotu. W tej samej chwili odezwał się zegar, tak że słyszałem jego uderzenia z ulicy i ujrzałem, że minutowa wskazówka przesuwa się naprzód o punkt.

 Wtem ktoś mnie potrącił, jakiś przechodzień, tak iż się ocknąłem z zadumy - zostałem jakby wyrzucony z tego pokoju, w którym przebywałem duchem całe długie dwie minuty, żyjąc życiem tych tam ludzi. Zawstydzony udałem się w swoją drogę. Chciałem wprawdzie zawrócić, by obejrzeć ciąg dalszy, jednak rozmyśliłem się. - Przecież wiadomo, jak to się skończy - mruknąłem w duchu. - Przechodziłem przez to kilkakrotnie.

 Wiosna w podobny sposób się zjawia, a jednak trochę inaczej. Dawniej zapowiadał ją skowronek; teraz nie ma już skowronków nad skowronkowym gościńcem; obecnie jej przybycie ogłasza zięba w Humlegården i szpaki na Fågelbacken. Nie zmienił się tylko dzień przeprowadzek. Od zawsze niemiły mi widok mebli i sprzętów domowych na chodniku. Ludzi bezdomnych zmusza się w ten sposób do wystawiania na widok publiczny swoich wnętrzności, których oni się wstydzą; toteż nigdy nie widać właścicieli, by czuwali nad swoim dobytkiem. Wolą raczej, by obcy się tym zajęli, niż tak do końca ujawniać światu swój niedostatek. Ta kanapa ze stołem jeszcze by uszły w słabym oświetleniu, w słońcu jednak widać plamy i rysy, a że jedna noga była oderwana, w domu nic to nie szkodziło, lecz na dworze całkiem odpadła. Jeśli ujrzysz jakąś twarz przy wozie z meblami, będzie na pewno zmartwiona, rozpalona, pełna rozpaczy. Ale tak to już jest, taki mus, aby się przenosić, zdzierać wszystko, burzyć, przewracać. Ja, który niczego innego nie robiłem, tylko wędrowałem i przenosiłem się, przypomniałem sobie w tej chwili wrażenia z mojego ruchliwego życia. Te wspomnienia wyraziły się potem wierszem o tytule "Ahaswer".*

----

*) Ten wiersz - czy właściwie poemat - Strindberg włączył do swej powieści, czyniąc go integralną częścią tejże. Pozwolę go sobie tu tylko w pewien sposób streścić, nie wikłając się w rymowania... Ahaswer to ktoś przeklęty, skazany na wieczną tułaczkę. Opowieść o nim bardzo się rozpowszechniła i jeszcze chyba ze dwa wieki temu byli tacy, co by sobie dali rękę obciąć, zapewniając, że Żyda - wiecznego tułacza, owego Ahaswera, co znieważył był idącego na Golgotę Chrystusa, widzieli na własne oczy... Ahaswerze, podnieś się i w drogę, bierz plecak swój i kij, nie znaczone tobie, co innym, nie czeka nigdzie ciebie grób. Owszem, początek miałeś swój, lecz na koniec widoków ty nie masz. W smutku będziesz ciągle szedł, butów całą zedrzesz moc. Na Mesjasza liczysz? Ominął cię twój czas. Na uwolnienie oczekujesz? Że łaski udzieli ktoś? A może, niczym Eliasz, chcesz żywym ulecieć w niebiosa? Ruszaj, ruszaj już, w drogę, daleko od ciepłych izb. Twój dom w ruinę idzie, jak przeklęte Kafarnaum. Żonę, dzieci żegnać czas...---- Pędzisz na pociąg, nie oglądasz się, dobytek twój to plecak i kij, wyrzeczenia to twój fach. Ni krewnych, ni przyjaciół, nikogo, kto by dobrze życzyć mógł. Tym lepiej jednak, gdy się idzie w świata chłód. Rusza pociąg, szarpie się... Mija świat, poczty, magazyny, zajazdów rząd, gęste zasłony w sypialniach... Pędzi, choć nie płynie czas, to mija świat... Nadzieja, że może jednak tak rumakiem ognistym ulecieć się da wzwyż... Ale tylko kończy się ląd. Porzuć więc wszystko, Ahaswerze, co cię z życiem wiąże. Za horyzontem jest twój cel. Morze, a nad nim chmury ciężkie. To wznosi się, to opada, oparcie to żadne dla stóp, na odpoczynek widoków brak. Nie śpi dniem, nie śpi nocą. Gdzie góra, a gdzie dół? Pływająca sala tortur. Tylko ryk, szum, trzask pękających lin, śrub i strzelających nitów. Żeby choć spokoju trochę, nadzieja na zbawienny ląd. Kapitan boi się jednak raf i dziób kieruje prosto na otwartą wodną pustać. Rufą odwraca się do zacisznych wysp. Fałszywe jest morze, zdradziecki jest ląd... --- Morze - jak zielone pole - orze je okręt, a siew prowadzi deszczowa chmura, tyle że w śladach pługa nie wyrośnie nic, a pod niebiańskim sklepieniem nie mieszka nikt. Dziś szary namiot przypomina - ale nie po to on, by przed deszczem dawać nam schronienie, on po to jest, by niebo chronić przed wyziewami z ziemi, przed pyłem, brudem, przed oczami niegodziwców i bezbożników. ---- Ahaswer stoi na dziobie okrętu. Patrzy w szarość. Stępiony ma wzrok, zaciśniętą pięść, zwężone usta w posiwiałej brodzie. Nie ma nic. Zniknęły wspomnienia, pierzchła nadzieja. Jest tylko teraźniejszość, to co teraz, w męce, bez poczucia sensu, bez celu, i bez odpowiedzi wszystko, jak durne pytanie. W szarą nicość wpatrzony wędrowiec wieczny, czujący się tak, jakby utonął zapakowany w szary wór.

CDN

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce