August Strindberg. Samotny (7)

     V

 Zima wracała jeszcze kilka razy, aż wreszcie wiosna się ustaliła i pewnego ranka pączki na lipowych gałązkach poczęły się rozwijać. To było jak święto, a ja odczuwałem uroczysty nastrój, gdy tak przechadzałem się w zielonkawym blasku, jakże kojącym dla oczu. Powietrze takie spokojne, łagodne, nogi stąpają po suchym, drobnym piasku, sprawiającym wrażenie niezmiernej czystości. Nowa trawa skryła zeszłoroczne liście, a także śmieci i błoto, tak samo litościwie jak czyni to jesienią pierwszy śnieg. Szkielety drzew na powrót oblekają się w ciało i wreszcie staje wysokie tło liściastego lasu, niczym zielony mur nad brzegiem zatoki. Przedtem przeganiały mnie stamtąd zimno i wiatr, teraz przechadzam się niespiesznie, przysiadając niekiedy na ławeczce. Na wybrzeżu, w cieniu wiązów umieszczono bowiem ławki - tu siada też czasem żółty człowiek, mój nieznajomy przyjaciel, który, rozpiąwszy surdut, czyta gazetę. Dziś właśnie po jego dzienniku poznałem, ze jest wrogiem. A kiedy spojrzał na mnie znad niego, sprawiał wrażenie, jakby właśnie przeczytał coś na mój temat, coś, co sprawiło mu przyjemność i sądził, że albo przełknąłem już truciznę, albo stanie się to wkrótce. Mylił się jednak, bo nigdy nie sięgam po ten dziennik.

 Major stracił na wadze i zdawał się jakiś zatroskany. Zapewne jest mu obojętne, dokąd pojedzie, ale wyjechać z miasta musi, żeby już zupełnie nie pogrążyć się w samotności i nie czuć się proletariuszem. Dziś stanął na skraju cypla i wydawał się liczyć drobne fale, co uderzały o kamienie, aby zaś coś robić, wymachiwał swoją laseczką. Z drugiego brzegu zatoki nadleciał dźwięk rogu. Wzdrygnął się. Na polu, zza wzgórza wyłaniał się szwadron kawalerii - najpierw hełmy, potem końskie łby. A potem ziemia wręcz zadrżała - wśród hałasów i krzyków cała ta zwarta masa w ordynku przemknęła niczym burza. Major odżył: po jego krzywych nogach poznałem, że był kawalerzystą... I może to był właśnie jego pułk? A teraz był dla nich kimś obcym, wycofanym już z użytku... Ha, takie to jest życie!

 Moja tajemnicza staruszka jest taka sama latem co i zimą, lecz ta ostania dała jej się we znaki i musiała dla wsparcia sprawić sobie laskę; zresztą pojawia się ona tylko raz w miesiącu, ale należy do mojego towarzystwa, podobnie jak wszechkrólowa ze swoimi psami.

 Razem ze słońcem, z wiosną dołączyli do naszego grona nowi spacerowicze, spacerowicze nie należący do ustalonego już towarzystwa.

 Pojęcie posiadania rozrasta się ze swobodą, tedy i mnie się zdaje, iż ta moja poranna przechadzka, w tym otoczeniu, była wyłączną moją własnością, patrzę zatem niechętnie, jeśli w ogóle zwracam na nich uwagę, gdyż w moim nastroju, skierowanym ku wnętrzu, nie chcę wymieniać spojrzeń z innymi. A ludzie dopominają się tego rodzaju poufałości i z niechęcią powiadają o "kimś, kto nie patrzy ludziom w oczy". Imaginują sobie, że posiadają prawo, by wpatrywać się w tych, których spotykają, nie mogłem jednak nigdy pojąć, skąd w nich całe to przekonanie o wspomnianym prawie. Dla mnie jest to jak włamanie, jak napad... Istny najazd natrętów. Za młodu czyniłem stanowczą różnicę między ludźmi, którzy na mnie patrzyli a tymi, co tego się wystrzegali. Teraz wyobrażam sobie, że wymiana spojrzeń z kimś nieznajomym na ulicy znaczyć ma: bądźmy przyjaciółmi, bezwzględnie! Ale bywają ludzie, co mają w sobie coś wyzywającego, wobec których nie mogę zgodzić się na tę fraternistyczną propozycję. Chcę trwać w neutralnych relacjach, albo - w ostateczności - pozostawać w nieprzyjaźni. Przyjaciel bowiem zawsze wywiera na mnie jakiś wpływ, a tego właśnie sobie nie życzę.

 To narzucanie się na szczęście jest ograniczone tylko do wiosny, bo w lecie ci obcy wyjeżdżają na wieś, a wtedy są miejsca przechadzek tak samo osamotnione jak zimą.

 Wreszcie przyszło wyczekiwane lato. Stało się faktem, dość jednak obojętnym, bo żyję swoją pracą i przyszłością, a niekiedy odwołuję się do przeszłości, do wspomnień, których mogę użyć jako podwalin do budowy. Nie ma rzeczy, w którą nie umiałbym ich zamienić; jedno wspomnienie może być użyte do wszystkiego możliwego w budowli fantastycznej, może odwracać się rozmaicie zabarwionymi stronami, a ponieważ liczba zestawień jest nieskończona, tedy i gra ta daje wrażenie nieskończoności.

 Nie tęsknię za wsią, ale czasem wydaje mi się, jakbym zaniedbywał swe obowiązki, nie bywając w lesie i nie zażywając morskich kąpieli. I przy tym czuję jakby wstyd, że pozostałem w mieście, wszak wyjazd na letnie wakacje uważa się za przywilej tej klasy społecznej, do której mnie zaliczają - sam bowiem uważam siebie za stojącego poza społeczeństwem. Czuję przy tym lekki smutek i mam wrażenie opuszczenia, wiedząc, że wszyscy moi przyjaciele wyjechali z miasta. Wprawdzie gdy byli na miejscu, wcale ich nie odwiedzałem, lecz miałem świadomość, że gdzieś tu są i mogłem ich sobie wyobrażać tu czy tam, teraz zaś straciłem ich ślad.

 Siedząc przy biurku, mogę  poprzez firanki patrzeć na bałtycką zatokę i na jej drugi brzeg z ciemnoszarymi, zaokrąglonymi skałami i na wyrastający nad nimi ciemny bór. Czasem budzą się we mnie tęsknoty za tym wszystkim, a wówczas sięgam po lunetę, by się do tamtych stron zbliżyć, nie ruszając się z domu. Chodzę po nadbrzeżnych kamykach, przypatruję się żółtym jaskrom i czerwonym dzwonkom pośród traw i kępek iw, i pod olchami. W szczelinie skały wielkie paprocie przyduszają drobną słodyczkę wijącą się po ziemi jak bluszcz, a kilka jałowców jakby posłano na brzeg na zwiady... Przede wszystkim jednak wpatruję się w szpilkowy las, zwłaszcza wieczorem, przy niskim słońcu. Widzę wtedy jasnozielone sklepienie, miękkie mchy i poszycie z osiki i brzózek.

 Czasem widać tam jakieś życie. Wrona udaje, że coś skubie. Myśli, że nikt obcy na nią nie patrzy. Z całą pewnością kokietuje tego lub owego ze swojego gatunku.

 Powoli płynie jakaś łódka: ktoś wiosłuje, pasażerką jest jakaś kobieta. Łódź sunie tak pięknie, a mnie się zdaje, że słyszę plusk wody, taki kojący - plusk, to coś, co bezustannie mamy za sobą, a przecież wciąż także i przed sobą, to coś, co jest tajemnym urokiem żeglugi, obok samego sterowania, walki z burzami, wichrem.

 Pewnego razu w lunecie ukazała mi się cała scena. Jeszcze w tym optycznym urządzeniu żaden śmiertelnik nie wkroczył tak stanowczo w moją - jak uznałem - własność, w moją posiadłość, moją letnią rezydencję. Raptem łódeczka, nadpływająca z prawej strony, łódeczka, a w niej dziesięcioletnia może dziewczynka w jasnej sukience i w czerwonej tenisowej czapce. W pierwszej chwili mimo woli zapytałem: - Czego ty tu szukasz? - Ale niestosowność tego pytania zaraz mi się objawiła. - Dziewczynka przybiła do brzegu, przyciągnęła nań łódkę, po czym weszła na nią na powrót i wyniosła z niej coś, co u jednego końca błyszczało w słońcu. Byłem ciekaw, co to za przedmiot, wysunąłem więc bardziej lunetę, a wówczas dojrzałem, że była to mała, lekka siekiera... Siekiera w ręku dziecka! Nie mogłem tych zjawisk pogodzić ze sobą, dlatego działały na mnie w tajemniczy sposób, niemal straszliwie. Dziewczynka poszła najpierw wzdłuż brzegu, szukając czegoś, jak zwykło się szukać, gdy się idzie brzegiem; szuka się czegokolwiek, czegoś niespodziewanego, z nadzieją, że tajemnicze morze wyrzuciło na ląd jakąś szczególną rzecz. - Teraz będzie puszczała kaczki - powiedziałem w duchu. - Dzieci nie mogą się powstrzymać od puszczania kaczek, kiedy tak patrzą na kamienie i wodę. Dlaczego? Ha! I tu zapewne tkwią jakieś przyczyny... Naturalnie! Zabrała się do puszczania kaczek. A potem zaczęła się piąć po skale. - Teraz z pewnością przegryzie lukrecję, bo przecież jest ze Sztokholmu i uczęszcza tu do szkoły. Dzieci wiejskie nie jadają słodyczki, którą miejskie dzieci nazywają korzonkiem lukrecji. - Ale nie, przeszła obok paproci, może więc pochodzi jednak ze wsi. Podeszła do jałowca. Zaczynałem rozumieć: zapewne natnie jałowca, bo dziś sobota... Lecz i to nie! Istotnie, zbliżyła się do jednego krzaka  i ułamała gałązkę, ale poszła dalej. - Może natnie trochę gałęzi i ugotuje kawę? Najpewniej! A jednak też nie! Pnie się dalej, aż na sam skraj lasu. Tu przystanęła i zdawała się oceniać najniższe gałęzie, bardzo gęste i zielone... W tejże chwili poruszyła głową, po czym powiodła wzrokiem za czymś w powietrzu... Pewnie był to jakiś ptak, sądząc po jej ruchach; gdy podleciał w górę, ona poruszyła szyją w tym samym staccato, jak pliszka, kiedy lata, której lot wydaje się być okresowym rzucaniem się w dół. 

 Wreszcie zaczęła zdradzać się ze swymi zamiarami: lewą ręką ujęła gałąź i powoli ją odrąbywała. Ale czemu gałęzie świerkowe? Przecież używa się ich tylko przy okazji pogrzebów, a dziecko nie jest przecież w żałobie. No tak, wszak nie musi należeć do rodziny osoby zmarłej! - Całkiem słusznie! - Gałązki są za małe na miotły czy do wysłania sieni, zaś na podłogę kładzie się u nas jałowiec. A może ona pochodzi z Dalarny, gdzie zamiast jałowca rzeczywiście używają świerczyny?... Ach, wszystko jedno! - Teraz dzieje się coś nowego. Około metra od dziewczynki spod gałęzi sporego drzewa wyłania się potężny łeb - to krowa wyciąga szyję - widzę to po otwartym pysku i odchylonym karku. Dziewczynka stanęła, unosząc siekierę i całe jej ciało zdrętwiało ze strachu, paraliżującego, uniemożliwiającego ucieczkę. Nagle jednak czyni kilka kroków naprzód - jakby przestrach przemienił się w niej w odwagę. Z uniesioną siekierą podeszła do zwierzęcia, które, po namyśle, zmartwione, że źle przyjęto jego przyjacielskie zamiary, odeszło w swoją stronę.

 W przestrachu i ja uczyniłem mimowolny ruch, tak jakbym chciał bronić dziecka, lecz niebezpieczeństwo minęło i odłożyłem lunetę, przekonując się raz jeszcze, jak to trudno jest mieć święty spokój. - To niesłychane, by w zacisznym swym domu być wciągniętym w tak dalece rozwijające się dramaty! I jeszcze dręczyć się przypuszczeniami, do czego to miały służyć te świerkowe gałęzie!

 Wszyscy lokatorzy wyjechali na wieś, a ja czuję, że ich mieszkania stoją puste i mam wrażenie, że skończyło się jakieś napięcie. Te mocujące się siły, co istnieją w każdej rodzinie w postaci męża, żony, dzieci i służby, ta mieszanka woli przestała istnieć w mieszkaniach i kamienica, którą zawsze uważałem za elektryczną stację dostarczającą mi prąd, przestała zaopatrywać mnie w energię. Osłabłem. Jakbym stracił wszelką łączność z ludzkością. Wszystkie te światła w mieszkaniach złościły mnie, a teraz czuję, że mi ich brak; nawet pies, który mnie wybudzał do nocnych rozmyślań albo wywoływał we mnie zdrowy gniew, pozostawił po sobie próżnię. Umilkły też śpiewy, nie słyszę Beethovena. I nie dzwoni telefon. A kiedy idę po schodach, słyszę, jak moje kroki odbijają się echem w pustych pokojach. Przez cały tydzień panuje cisza iście niedzielna i zaczyna mi osobliwie dzwonić w uszach. Moje myśli zdają się być wypowiedzianymi głośno słowami i mam wrażenie, jakbym pozostawał w telepatycznym związku z nieobecnymi krewnymi, przyjaciółmi oraz wrogami; prowadzę z nimi wszystkimi długie rozmowy, całkiem poważne, albo powtarzam dawne przemyślenia, które wypowiadałem w towarzystwie czy gdzieś po kawiarniach; zwalczam ich opinie, bronię swojego sądu i jestem o wiele wymowniejszy niż w obecności słuchaczy. W ten sposób życie wydaje mi się bogatsze i łatwiejsze, mniej dokuczliwe; nie męczy mnie tak i nie wprawia w rozgoryczenie.

 Czasem taki stan się przeciąga, dopóki nie znajdę się w sporze z całym narodem; czuję jak odzyskuję moje ostatnie dzieło, które znajduje się jeszcze w  rękopisie; słyszę, jak zwalczają mnie dalecy i bliscy, wiem, że to ja mam rację i nie mogę pojąć, dlaczego inni nie potrafią tego zrozumieć. Ogłaszam dopiero co odkryty fakt, to zaprzeczają mu lub krytykują moje źródło, podają w wątpliwość autorytet, chociaż sami umieją się w innym miejscu na niego powoływać. Wciąż czuję wokół siebie nieprzychylność, wrogość, chęć do walki ze mną. Widocznie wszyscy jesteśmy wrogami, a tylko wtedy zawieramy przyjaźnie, gdy mamy wspólnie walczyć. I tak już chyba musi pozostać!

 Jakkolwiek to życie wewnętrzne jest pełne ruchu, niekiedy brakuje mi rzeczywistości, ponieważ moje bezczynne zmysły domagają się zastosowania. Muszę słyszeć, a przede wszystkim widzieć, inaczej zmysły zaczną dawnym zwyczajem działać na własną rękę.

 Jeszcze nawet nie sformułowałem porządnie tego życzenia, a już się spełniło, bowiem łąkę pod moimi oknami zalały oddziały wojska. Najpierw piechota, a więc ludzie zbrojni w metalowe rury zawierające materiał wybuchowy, który po zapaleniu go, wyrzuca z siebie kawałki ołowiu. Wyglądają jak linie rozszczepione na dole. Potem ukazują się ruchome kombinacje ludzi i koni - to kawaleria. Gdy jakiś jeździec galopuje, koń porusza się jak łódź na falach, a człowiek ma tu rolę wioślarza. Cała kolumna jednak silne wywołuje wrażenie. Ale już największe sprawia artyleria, szczególnie gdy urządza wyścigi; ziemia drży, tak że aż wisząca lampa się kołysze, a gdy zagrzmi salwa, cichnie dzwonienie w moich uszach. Zanim do tego przywykłem, uważałem to za rodzaj gwałtu na mojej osobie, jednak po kilkudniowym strzelaniu uznałem owe huki za całkiem zdrowe, ponieważ nie pozwalają mi na przysypianie, a z odpowiedniej odległości, w jakiej odbywa się ta zabawa w wojnę, wydaje mi się ona sztuką graną dla mojej uciechy.

CDN

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce