August Strindberg. Samotny (8)

     V (cd)

 Wieczory stają się coraz dłuższe, a z doświadczenia wiem, że lepiej nie wychodzić na zewnątrz, bo ulice i parki zapełnione są smutnymi ludźmi, którzy nie mogli wyjechać na wieś. A że zamożni opuścili teraz najwykwintniejsze okolice spacerowe w mieście, to zastąpili ich tam ubodzy ludzie z przedmieść. To nadaje miastu piętno zamieszania i najazdu, a ponieważ piękno towarzyszy zawsze bogactwu, widok tedy nie jest nazbyt malowniczy.

 Pewnego niedzielnego wieczora, kiedy czułem się na jednym poziomie z biednymi, postanowiłem wyrwać się z domu i urządzić sobie przejażdżkę, aby przyjrzeć się znowu ludziom.

 Złapałem dorożkę na Nybron. Woźnica zdawał się być trzeźwym, ale nie miałem co do tego zupełnej pewności, bowiem w jego twarzy było jednak coś podejrzanego. Jechał Strandvägen i zauważyłem, że po lewej stronie snuły się całe roje ludzi, patrzyłem więc w przeciwnym kierunku, na wodę, wyspy, zatoki i wzgórza.

 Nagle nastąpiło coś, co zwróciło moją uwagę, moją i dorożkarza. Wielki kudłaty pies podobny do grubego wilka usiłującego przybrać wygląd owcy, z niskim czołem, złośliwymi ślepiami, a tak brudny, że trudno było odgadnąć jego naturalną barwę; biegł obok przednich kół i od czasu do czasu jakby przymierzał się do skoku, żeby znaleźć się na koźle. W końcu za którymś razem mu się udało, ale dorożkarz szybko go strącił.

 - Co to za pies? - pytałem zdziwiony zarówno sprytem potwora jak i niezwykłością samego zdarzenia.

 Dorożkarz bąknął coś pod nosem, z czego zrozumiałem tylko, iż to nie jego pies, lecz gdy tylko opuścił bat, zwierzę znowu na nas napadło i znów, kiedy byliśmy w pełnym biegu, próbowało wskoczyć a to na kozła, a to na siedzenie obok mnie. Jednocześnie dostrzegłem jakieś poruszenie w tłumie; odwróciwszy się, ujrzałem całe procesje stworzeń podobnych do ludzi, które śledziły z wyraźną sympatią dla psa jego próby dostania się do pojazdu. Zauważyłem, że w większości były to kalekie istoty: kule i laski było widać jedne obok drugich przy krzywych nogach i zgarbionych plecach; były tam karły z plecami olbrzymów czy olbrzymy z dolną częścią karła; były twarze, którym brakowało nosa, stopy pozbawione dużych palców... Słowem było to zbiorowisko wszelkiej nędzy, która ukrywa się przez zimę, a teraz wyległa na słońce, na powietrze. Widziałem tego rodzaju istoty podobne do ludzi na obrazach Ensora i w teatrze, w "Orfeuszu" Glucka; wtedy myślałem, że to jakaś przesada, zmyślenie.

 Nie przestraszyłem się, ponieważ umiałem określić, skąd przybyli i dokąd obecnie zmierzają, ale drżałem na widok tych nędzarzy, defilujących takim szeregiem po najpiękniejszych ulicach miasta. Czułem również, jak zieją ku mnie jadem nienawiści, a pies dawał wyraz ich zbiorowemu uczuciu. Ja byłem im przyjacielem, lecz oni byli moimi wrogami. Dziwne! Dziwne!

 Kiedy wjeżdżaliśmy do Djurgården, spotkała się ta fala z drugą, dążącą w przeciwnym kierunku; fale te przeszły obok siebie, nie widząc się nawzajem, nie krytykując swoich toalet ani twarzy, gdyż wszyscy doskonale wiedzieli, że niczym się od siebie nie różnią. Teraz, jadąc pośród dwóch szeregów, zmuszony byłem patrzeć na jedną z dwóch stron i zrobiło mi się przykro, bo poczułem się opuszczony; tęskniłem do widoku jakiejś bliskiej mi twarzy, byłem pewien, że uspokoiłoby mnie przyjazne lub choćby znajome spojrzenie ludzkie, ale nie spotkałem nikogo.

Kiedy przejeżdżaliśmy przez Hasselbacken, myślą  znalazłem się wewnątrz, w ogrodzie; tam zawsze siedzi ktoś znajomy.

 Zbliżyliśmy się do łąk i nagle przeszło mi przez głowę, że właśnie tu muszę spotkać człowieka, muszę.  - Dlaczego? - Tego nie potrafiłem wyjaśnić, ale łączyło się to ze straszliwą tragedią z czasów mojej młodości, która zgubiła całą rodzinę, a czego skutki odczuły nawet dzieci. W jakiś sposób skojarzyła mi się ta tragedia z błoniami Djurgårdslätten; nie umiem określić, ale przypisuję to myślowe skojarzenie widokowi katarynki z obrazkami, które przedstawiały morderstwo wśród strasznych okoliczności, gdzie zamordowany był niewinny, lecz pozory przemawiały przeciwko niemu...

 Nie pomyliłem się! Ten sam człowiek, a raczej jego syn, teraz całkiem siwy, poważnie prowadzi pod rękę równie siwą matkę. Trzydzieści pięć lat niezasłużonych, ukrytych cierpień z winy kogoś drugiego, nadały ich twarzom trupią bladość. Ale co tych ludzi, poważnych i zamożnych, pchnęło w to otoczenie? Może to powszechna siła ciążenia, która pcha równe do równego, może to było pociechą dla nich, kiedy mogli widzieć innych, co nawet cierpią więcej, a również niezasłużenie. Spodziewałem się ich tu - tak mi mówił tajemny głos, ukryty w głębi duszy.

 Na błoniach ukazała mi się nędza w innej postaci. Spotykałem dzieci na rowerach, dzieci ośmio - lub dziesięcioletnie z zuchwałymi twarzami, przemądrzałe dziewczynki o rysach, które by mogły być przyjemne, ale złość je zeszpeciła. Nawet jeśli twarz była piękna, znalazła się jakaś niedoskonałość: nieodpowiednia odległość jednego rysu od drugiego, za duży nos, zbyt widoczne dziąsła, wyłupiaste oczy, szpecące czoło itd, itd...

 Im głębiej, tym bardziej przerzedzały się tłumy, na trawie widać było rozproszone małe grupki. Uderzyło mnie, że zawsze siedziano we troje: dwóch mężczyzn i jedna kobieta - pierwszy akt idylli, kończącej się tragedią noża.

 Tu zaczął dorożkarz bawić mnie rozmową, sypiąc historię za historią. Nie jego poufałość mnie raziła, bo on nie widział w tym nic złego, ale dokuczało mi to, że przeszkadzał mi myśleć, albo kierował me myśli nie tam, gdzie chciałem, aby były, tak jak wtedy, gdy zaczął opowiadać o pewnych przejeżdżających obok damach, tak więc stał się wreszcie prawdziwą plagą, tedy poprosiłem go, aby odwiózł mnie do domu.

 Zawrócił zatem, bardziej zły niż zmartwiony moim żądaniem; w tej samej chwili minęła nas dorożka, w której siedziały dwie pijane kobiety o podejrzanej reputacji. Woźnica próbował je wyprzedzić, ale mu się to z powodu tłoku nie udało. Musiałem więc wlec się za tym towarzystwem i kiedy tłumy je zatrzymały, i ja musiałem przystanąć, tak że wytworzyło się wrażenie, jakbym podążał ich śladem, co bawiło i te panie, i czeredę ludzi na drodze.

 Tak to przebiegła cała jazda powrotna do miasta, póki nie zatrzymałem się przed bramą swojego domu, gdzie zbudziłem się jakby z nieprzyjemnego snu.

 - Już wolę samotność - powiedziałem do siebie i był to ostatni wieczór tego lata, kiedy opuściłem swoje mieszkanie. Postanowiłem zadowalać się własnym towarzystwem, by trzymać się z dala od złego.

 Przesiaduję zatem w domu i odpoczywam; jakby już wolny od życiowych burz - dobrze by było liczyć sobie jeszcze więcej lat, by odsunąć od siebie pokusy świata - ale tak czy owak to, co najgorsze już, minęło.

 Wtem pewnego poranka, kiedy akurat jadłem śniadanie wchodzi pokojówka i mówi: - Był tu pański syn, ale mu powiedziałam, że pan jeszcze śpi.

- Mój syn?

- Tak, tak się przedstawił.

- To niemożliwe! Jak wyglądał?

- Taki wysoki. Powiedział, że nazywa się X, i że w takim razie przyjdzie później.

- Na ile lat wyglądał?

- Młody chłopak, siedemnaście, może osiemnaście lat.

Przeraziłem się. Służąca wyszła.

 Zatem to jeszcze nie koniec! Oto przeszłość powstała z grobu, który już tak dobrze był przysypany, porosły trawą. Mój syn, który jako dziewięciolatek podążył do Ameryki w stosownym towarzystwie i o którym sądziłem, że pozostaje w dobrych rękach, tam, w wielkim świecie! Co się mogło wydarzyć? Pewnie jakieś nieszczęście, może nawet nie jedno.

 Jakie to będzie spotkanie? Ta przerażająca chwila, kiedy na próżno szukamy w rysach twarzy czegoś znajomego, zapamiętanego z twarzy dziecka, któremu usiłowaliśmy pokazać jedynie naszą piękną stronę, czyniąc przez to na plastycznym dziecięcym obliczu odbicie najlepszej cząsteczki swego ja, które to odbicie kocha się jako nowe, lepsze wydanie samego siebie. A teraz miałem zobaczyć tę twarz zeszpeconą, bo młodzieniec jest brzydki brakiem proporcji rysów, nieprzyjemną mieszaniną nadczłowieka - tej pozostałości dziecka - oraz budzącego się w nastolatku życia bydlęcego ze śladami namiętności i zmysłowego pożądania, lęku przed czymś nieznanym, żalu za tym, czego już zakosztował i tą ciągłą krytyką wszystkiego, nienawiścią ku wszystkiemu, co jest ponad nim i co mu ciąży, a co pochodzi od starszych, których przez to nie znosi, nieufnością do całego życia, które właśnie zmieniło niewinne dziecko w drapieżnego człowieka. Znałem to przecież z własnego doświadczenia i doskonale pamiętam, jakim paskudnym byłem młodzieńcem, kiedy wszystkie moje myśli obracały się tylko wokół żarcia, napitku i niskich rozkoszy.

 Nie pragnąłem tego widoku, bo świetnie wiedziałem, że wszystko będzie zgodne z moimi wyobrażeniami. Wprawdzie winy w tym mojej nie ma, bo to przecież taki porządek rzeczy, najzwyczajniejszy. Będąc rozsądniejszym od moich rodziców, niczego od mego syna nie żądałem, wychowywałem go na wolnego człowieka i od razu pouczyłem go zarówno o jego prawach jak i obowiązkach względem świata, siebie samego oraz bliźnich. Lecz wiedziałem, że on przyjdzie z żądaniami, rozrośniętymi, mimo że prawa jego do mnie upłynęły i zakończyły się z piętnastym rokiem jego życia. A że będzie kpił ze mnie, kiedy poruszę temat jego obowiązków, to również wiedziałem... z własnego doświadczenia.

 Mniejsza o to, gdyby chodziło o pieniądze, ale on będzie stawiać jakieś żądania co do mojej osoby, mimo że pogardzał moim towarzystwem. Będzie domagał się domu, którego nie mam; przyjaciół, których mi brak; stosunków, o których sądzi, że je utrzymuję; będzie też chciał skorzystać z mojego nazwiska, żeby na nie zdobyć sobie kredyt.

 Miałem pewność, że wydam mu się kimś nudnym, jemu, który przywiezie ze sobą poglądy nabyte na obczyźnie, inne zapatrywania na świat, inny sposób bycia, że będzie mnie chciał traktować jak starego jarmarcznego kuglarza, bo nie jestem przecież żadnym inżynierem czy elektrykiem.

 A jak rozwinął się w tych latach jego charakter? Doświadczenie nauczyło mnie, że jakim się człowiek urodzi, takim zostaje przez całe życie. Cały ten rój ludzi, których spotykałem na arenie świata od ich dzieciństwa, byli takimi samymi w pięćdziesiątym roku życia, z bardzo niewielkimi zmianami. Wielu stłumiło w sobie co dziwaczniejsze jakieś właściwości, co nie nadawały się do towarzyskiego życia, niektórzy pochowali je pod cienką warstwą bejcy, ale w gruncie rzeczy pozostali tacy sami. U wyjątków pewne cechy rozrosły się: u jednych w górę, w cnoty; u drugich w dół, w występki. I tak na przykład przypominam sobie kogoś, czyja stałość rozwinęła się w upór; zamiłowanie do porządku, w pedanterię; oszczędność w skąpstwo; miłość do ludzi stała się nienawiścią do odszczepieńców. Pamiętam też jednego, którego świętoszkowatość zmieniła się w pobożność, nienawiść zmieniła się w pobłażliwość; upór w stałość.

 Po tych rozmyślaniach udałem się na codzienną ranną przechadzkę, nie po to, by uwolnić się od dręczących mnie myśli, lecz właśnie po to, by się dobrze przygotować do mających nastąpić wypadków. Rozpatrywałem wszystkie możliwe formy spotkania. A gdy doszedłem do kwestii, co mogło wydarzyć się od chwili, gdyśmy się pożegnali aż dotąd, zadrżałem i nabrałem ochoty na ucieczkę z miasta, a nawet z kraju. Ale życie nauczyło mnie także, iż plecy są najczulszym miejscem, a pierś jest chroniona tarczami z kości, przeznaczonymi do stawiania oporu - postanowiłem więc pozostać na miejscu i przyjąć wszelkie możliwe ciosy. 

 Gdy już tak zahartowałem swoje uczucia i przyswoiłem sobie chłodny sposób patrzenia na zjawiska, właściwy praktycznym światowcom, ułożyłem sobie plan działania.

 Sprawię mu coś na grzbiet, oddam do jakiegoś pensjonatu, pozwolę mu być tym, kim będzie chciał, zaprzęgnę go do pracy, a przede wszystkim będę go traktował jak obcego pana, trzymanego na dystans, bez szans na jakiekolwiek poufałości. Aby zaś uchronić się przed jego natręctwem, słowem nie wspomnę o przeszłości, nie będę też dawał żadnych rad, zostawiając mu pełną swobodę, bo też zapewne i żadnych rad nie będzie chciał słuchać.

 Postanowione zatem, i dajmy już temu spokój.

 Z jasnym umysłem wracałem do domu, ze świadomością, że w mym życiu zaszła gwałtowna zmiana, tak że wszystko wokół nabrało nowego wyglądu. Gdy przystanąłem na moście i spojrzałem na ulicę, mój wzrok zatrzymał się na pewnej młodzieńczej postaci. Nie zapomnę tej chwili! Był to wysoki, szczupły mężczyzna idący niepewnym krokiem, jak ktoś, kto na kogoś czeka lub czegoś poszukuje. Spojrzał na mnie bystro i dostrzegłem, że drgnął w chwili, gdy mnie poznał. Szybko się jednak opanował i, wyprostowawszy się, ruszył w poprzek ulicy, wprost na mnie. Przybrałem obronną postawę i słyszałem się już mówiącego wesołym głosem, całkiem swobodnym: - Witaj, mój chłopcze. - Teraz, kiedy oddzielała nas niewielka przestrzeń, zauważyłem te oznaki zdeklasowania, którego najbardziej się bałem. Kapelusz niezbyt dopasowany, zdjęty jakby z kogoś innego, i spodnie brzydko się fałdowały; całe ubranie wyglądało szalenie ubogo... i jakby już coś o nim mówiło, o wewnętrznym i zewnętrznym upadku - typ: kelner bez posady. Teraz już i twarz mogłem dojrzeć, dziwnie chudą... i te oczy, duże, niebieskie oczy, otoczone błękitnawymi białkami... To on!

 Ten zdemoralizowany, przeżyty młodzieniec był swego czasu aniołkiem, który miał taki rozkoszny uśmiech, że odrzuciłem precz wszystkie teorie opowiadające o naszym pochodzeniu od małp. Strojono go niby księcia i bawił się też z prawdziwą księżniczką w Niemczech... 

 Cały wewnętrzny cynizm życia objawił mi się w tym momencie bez śladu samooskarżenia, bo przecież nie pozostawiłem go bez opieki i środków do życia.

 Dzieliło nas tylko kilka kroków - i nagle wątpliwość! Nie, to nie on! I w tej chili postanowiłem przejść obok niego, jemu pozostawiając uczynienie pierwszego kroku.

 Raz! Dwa! Trzy!

 Przeszedł!

 - Czy on, czy nie on? - pytałem sam siebie, wracając do domu, pewny, że jeszcze przecież się z nim zobaczę. 

 Kiedy znalazłem się na powrót w mieszkaniu, postanowiłem pociągnąć za język służącą. Musiałem ją wybadać bardziej szczegółowo, by dowiedzieć się na pewno, czy to był on, ten, koło którego przeszedłem, w żaden jednak sposób nie mogłem nabyć pewności, tak więc do samego południa pozostałem w pełnym napięcia oczekiwaniu. Już to pragnąłem, aby przyszedł, żeby położyć temu wszystkiemu kres, już to sytuacja zdawała mi się być tak wszechstronnie przemyślaną, iż sprawiała wrażenie już przebytej. Minęło południe, nadeszło popołudnie i nagle zacząłem patrzeć na tę sprawę z nowego punktu widzenia, który wszystko pogorszył. - On zapewne pomyślał, że nie chciałem się z nim przywitać i to go uraziło, tedy zdecydował się wycofać... Teraz chodzi po pustym mieście w obcym kraju, gotów dostać się w jakieś złe towarzystwo, doprowadzony do rozpaczy... I gdzie go teraz szukać? Na policji! 

 I tak dręczyłem się bez przyczyny, bo przecież nie miałem żadnego wpływu na jego losy. Doznawałem uczucia, że jakaś niedobra siła postawiła mnie w fałszywej sytuacji, tak by cała wina spadała na mnie.

 Wreszcie przyszedł wieczór. I przyszła służąca z biletem, na którym było... nazwisko mego bratanka!

 Odetchnąłem z ulgą, gdy znalazłem się sam. Oczekiwane niebezpieczeństwo rozpłynęło się w urojone obrazy, które jednak miały dla mnie doniosłość chwil rzeczywiście przeżytych. Obrazy narzucały mi się z ogromną mocą, tak że musiały mieć jakąś realną podstawę. Może - myślałem sobie - mój syn na obczyźnie jest ofiarą podobnych przywidzeń, może znajduje się w potrzebie, może za mną tęskni? "Widział" mnie na ulicy, podobnie jak ja go "widziałem" i był dręczony identyczną niepewnością...

 Tu przerwałem rozmyślania i odłożyłem ten wypadek do dokumentów innych zdarzeń; nie zarejestrowałem ich jednak pośród wytworów wyobraźni, lecz przechowałem jako drogocenne wspomnienie.

 Wieczór miałem smutny, acz spokojny. Nie pracowałem, tylko chodziłem po pokoju, spoglądając od czasu do czasu na zegar. Wreszcie wybiła dziewiąta i ze zgrozą myślałem o ostatniej długiej godzinie, która mi jeszcze została. Wydawała mi się wiekiem i nie miałem pojęcia, w jaki sposób ją sobie skrócić. Nie wybrałem  samotności, narzucono mi ją, a teraz nienawidziłem jej jako przymusu - pragnąłem muzyki, tej od największych, którzy przeszli cały ból życia - zwłaszcza tęskniłem do Beethovena i począłem przypominać sobie "Sonatę księżycową", będącą dla mnie najwyższym wyrazem ludzkich pragnień, tęsknot za wyzwoleniem, wyrazem, którego żadne słowa wierszy czy pieśni nigdy nie dosięgły. 

 Pociemniało. Okno było otwarte. Tylko kwiaty na stole w pokoju przypominały mi, że ciągle trwało lato, kiedy tak stały w kręgu światła lampy, milczące, nieruchome, pachnące. Nagle usłyszałem wyraźnie, dokładnie, jakby z sąsiedniego pomieszczenia wspaniałe allegretto z "Sonaty księżycowej", rozwijające się jak ogromny fresk. Widziałem i słyszałem jednocześnie, niepewny czy to były halucynacje: czułem drżenie, jakie opanowuje człowieka w obliczu czegoś niewytłumaczalnego. Muzyka dochodziła z sąsiedniego domu, z mieszkania moich nieznajomych dobrodziejek, które bawiły na wsi! Ale mogły wszak przyjechać do miasta w jakiejś sprawie!  Nie ważne jednak: po prostu płynęła muzyka, a ja z wdzięcznością uznałem ten fakt. Czułem, że mam towarzystwo w samotności i pozostawałem w jakimś związku z ludźmi o jednakowym ze mną nastroju i uważałem to za szczególną łaskę, że nie grano niczego innego.

 I w końcu wybiła dziesiąta. Dobry, litościwy sen zakończył dzień, który na długo zapamiętam.

CDN

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce