August Strindberg. Samotny (9)

     VI

 Lato doczołgało się do pierwszego sierpnia. Już zaczęto zapalać latarnie, które witam z radością. Jest jesień, więc postąpiliśmy naprzód, a to najważniejsze. Coś ma się za sobą, coś pozostało jeszcze przed nami. Miasto zmienia swe oblicze. Tu i ówdzie znajoma twarz, co uspokaja i dodaje sił. Będę mógł powiedzieć kilka słów, a to dla mnie coś nowego, tak nowego, że głos mój z braku treningu opadł niżej w skali i nabrał głuchego, stłumionego brzmienia, który mnie samemu wydaje się obcy.

 Strzelanie na błoniach już ustało, a mieszkańcy kamienicy wracają ze wsi, pies znów szczeka dniami i nocami, rodzina powróciła do swych wieczorków, kiedy to rzuca pod stół kości, które pies z hałasem łapie i warczy, gdy chcą mu którąś odebrać.

 Telefon dzwoni, słychać grę na fortepianie. Wszystko jest jak dawniej, wszystko wróciło na swoje miejsce, za wyjątkiem majora, o którego śmierci właśnie przeczytałem. Brakuje mi go, wszak należał do mojego kręgu, lecz nie żałuję go, bowiem życie miał smutne, kiedy już zakończył służbę i złożył broń.

 Jesień płynie, a w świecie panuje większy ruch, w miarę jak powietrze staje się chłodniejsze i lżej nim oddychać. Teraz znów wychodzę wieczorami i kryję się w mroku, co czyni mnie niewidzialnym. To mi skraca czas o zmierzchu i sen potem przychodzi twardszy i dłuższy.

 Zwyczaj przerabiania przeżyć na poezję otwiera zawór bezpieczeństwa dla nadmiaru wrażeń i zastępuje poniekąd skłonność do mówienia. W osamotnieniu życiowe wypadki nabierają piętna celowości, a wiele z tego, co się dzieje, zdaje się zaaranżowane tylko i wyłącznie dla mnie. W ten sposób stałem się pewnego wieczora świadkiem pożaru w mieście, a jednocześnie słyszałem zawodzenie wilków spoza szańców. Te dwa końce różnych nici sprzęgły się w mojej wyobraźni, związały się i utworzyły poemat.*

Moje towarzystwo ogranicza się w chwili obecnej do nieosobistych relacji, a mianowicie do książek Balzaca, którego pięćdziesiąt tomów było moją lekturą ostatnich dziesięciu lat. Stał się on moim najlepszym przyjacielem, którym się nigdy nie znudzę. Balzac właściwie nie stworzył niczego, co można by było nazwać dziełem sztuki w dzisiejszym znaczeniu tych słów - dziś bowiem miesza się sztukę z literaturą. U niego nie ma nic sztucznego, nie widać nigdy kompozycji, nigdy nie zwracałem uwagi na jego styl. On nie bawi się wyrazami, nie urządza parad obrazów, które właściwie należą do poezji, ma zaś tak wyrobione poczucie formy, że treść zawsze posiada pożądaną klarowność. Gardzi on wszelkimi ozdobnikami i działa wprost, bezpośrednio, jak narrator w towarzystwie, który już to relacjonuje jakieś zdarzenie, wprowadza osoby albo komentuje i objaśnia. A wszystko dla niego jest historią, historią współczesności; każda, nawet najmniej znacząca osoba ukazuje się w świetle jego współczesności, tu się rodzi i tu trwa okres rozwoju, pod taką a taką formą rządu, co rozszerza horyzont i nadaje tło każdej postaci. Gdy rozważam wszystkie te zagmatwania, które współcześni napisali o Balzacu - dziwię się. Tego wierzącego, dobrodusznego, tolerancyjnego człowieka nazwano w szkolnych podręcznikach z moich studenckich czasów niemiłosiernym fizjologiem, materialistą itp, itd... A jeszcze bardziej paradoksalnym jest to, że fizjolog Zola czcił w Balzacu swego nauczyciela i mistrza. Kto to zdoła ogarnąć? Podobnie ma się rzecz z drugim moim literackim przyjacielem, Goethem, którego w ostatnich czasach używano do wszystkiego możliwego, zwłaszcza do najbardziej niedorzecznego odgrzebywania pogaństwa. Goethe przechodzi w swym życiu kilka stadiów: przez Rousseau, Kanta, Schellinga, Spinozę dochodzi do własnego poglądu, który można by nazwać poglądem filozofa oświecenia. On rozwiązał wszystkie kwestie; wszystko jest tak proste i jasne, zrozumiałe nawet dla dziecka. Lecz nadchodzi czas, kiedy panteistyczne określenie tego, czego określić się nie da, nie wystarcza poecie. Wszystko wydaje się temu siedemdziesięcioletniemu starcowi takie szczególne, nadzwyczajne, niepojęte. Wtedy to występuje naprzód mistyk posługujący się nawet Swedenborgiem. Wszystko jednak na próżno; w drugiej części "Fausta" uchyla czoła przed Wszechmocnym, godzi się z życiem, staje się filantropem, socjalistą niemal, a w jego apoteozie są wszystkie obrzędy kościoła katolickiego, odnoszące się do ostatnich chwil człowieka.

 Faust w części pierwszej, który z walki z Bogiem wychodzi jako tryumfujący Saul, w drugiej staje się pokonanym Pawłem. To jest mój Goethe! A chociaż każdy może znaleźć w nim swojego, nie rozumiem, gdzie kto może doszukiwać się u niego pogaństwa - chyba w paru lekkich piosneczkach, w których godzi w kler albo może w "Prometeuszu", gdzie skuty syn boski równie dobrze może oznaczać Ukrzyżowanego, szydzącego z bezsilności Zeusa, skazanego na upadek.

 Całe życie Goethego oraz wyrastająca z niego jego twórczość są mi niezmiernie miłe. Jeden ze starszych przyjaciół poety dał mi klucz do jego literackiej działalności. - Twoim dążeniem, twoim najistotniejszym zadaniem jest dać poetycki obraz rzeczywistości; inni usiłowali urzeczywistnić tak zwany imaginacyjny pierwiastek poetycki, ale w ten sposób tworzy się jedynie głupoty. - Tak opowiada Goethe gdzieś w "Z mojego życia". W innym miejscu dodaje: - Poszedłem w tym kierunku, z którego nie mogłem zrezygnować, to jest zamieniłem wszystko w poezję, wszystko, co mnie cieszyło albo bolało, albo w jakikolwiek sposób mnie zajmowało. Sam z sobą omawiałem te rzeczy, a to prostując moje pojęcia o realności, a to dając wprowadzić jakiś porządek i spokój do mojej duszy. Właściwości tej nie mógł nikt posiadać w większej mierze ode mnie, którego natura ustawicznie przerzucała z jednej ostateczności w drugą. Wszystko, co wydałem, to po części wyjątki z jednej wielkiej spowiedzi, którą tu dokończyłem, w niniejszej książce. (Aus meinem Leben)

 Czar Goethego płynie z tej niezmiernej lekkości, z jaką podchodzi do wszystkiego. Zdaje się, jakby nie potrafił on brać życia z całą surową powagą, bądź nie wierzył w jego niezmienną rzeczywistość, albo uznawał, że nie jest ono godne naszych łez i zmartwień. W dalszym ciągu imponuje mi jego nieustraszoność, z którą zbliża się do boskich mocy, będących z nim w pokrewieństwie; jego pogarda dla form i konwenansów, brak ustalonych zasad, jego nieustanny rozwój i młodość, sprawiają, że to on zawsze jest najmłodszy, zawsze w awangardzie, zawsze wyprzedzający swój czas. 

 Często stawiano - i dziś jeszcze się to czyni - Goethego jako przeciwieństwo Schillera, jako albo - albo; podobnie rzecz ma się z Rousseau i z Woltairem. Nie umiem wynaleźć przeciwieństwa, lecz znajduję miejsce dla obu, ponieważ nawzajem się uzupełniają; nie umiałbym określić słowami różnicy między nimi, nawet formalnej. Schiller posiada większe poczucie formy, zwłaszcza jeśli idzie o dramat, a skrzydła jego natchnienia niosą go tak wysoko, jak wysoko niosą Goethego. Rozwój ich to praca wspólna - oddziaływali na siebie. Toteż w Weimarze przedstawieni są oni na jednym cokole, a skoro tam podają sobie ręce, nie ma powodu, by ich różnić.

*

A teraz zima; szare niebo, a światło rozchodzi się z dołu, od białego śniegu leżącego na ziemi. Samotność odpowiada letargowi natury, lecz niekiedy staje się nazbyt ciężką do zniesienia.

 Tęsknię do ludzi, tyle że w samotności skóra mi wydelikatniała, jakby moja dusza ostała się bez osłony i tak mnie jakoś popsuło rządzenie się własnymi myślami i uczuciami, że trudno mi już znieść zetknięcie się z innym człowiekiem; każdy obcy, który do mnie się zbliża, działa przytłaczająco swoją duchową atmosferą, niejako wciskająca się w moją.

 Pewnego wieczoru przyszła służąca z biletem wizytowym, akurat w chwili, gdy spragniony byłem towarzystwa, gotów przyjąć kogokolwiek, nawet osobę najmniej sympatyczną. Bilet mnie ucieszył, jednak kiedy przeczytałem nazwisko, radość moja straciła rumieńce - nazwisko było mi zgoła obce. - Mniejsza o to - rzekłem do siebie. - W każdym razie ktoś żywy! Tedy prosić!

 Po chwili wszedł jakiś młody człowiek, niezwykle blady, o nieokreślonej powierzchowności, tak że trudno było mi odgadnąć jego status społeczny, tym bardziej, że odzienie jego nie sprawiało wrażenia szytego na miarę. Ale biła od niego pewność siebie, zachowywał się wyczekująco. Powiedziawszy kilka grzecznościowych zwrotów, na które odpowiedziałem chłodem, przeszedł do sedna - poprosił o pieniężne wsparcie. Odpowiedziałem, że nie zwykłem ot tak wspierać zgoła mi nieznanych ludzi, tym bardziej, że niejednokrotnie moja pomoc okazywała się nieodpowiednio wykorzystana. W tym momencie spostrzegłem na jego czole, nad lewym okiem, nabiegłą krwią bliznę, czym wywarł na mnie przykre wrażenie, a zaraz potem uczułem litość wobec jego głębokiej rozpaczy; wyobraziłem sobie siebie w podobnej sytuacji, bez dachu nad głową w zimową noc i zaraz zmieniłem postanowienie. Dałem mu pieniądze i poprosiłem go, by usiadł.

 Gdy wkładał pieniądze do kieszeni minę miał bardziej zdziwioną niż szczęśliwą - znać było, że wolałby od razu odejść, skoro tak mu się powiodło. Ja natomiast, chcąc zagaić rozmowę, zapytałem, skąd przybywa. Wtedy spojrzał na mnie zdumiony i wycedził: - Sądziłem, że nazwisko będzie panu znane. - Wyrzekł to hardo, co mnie uderzyło, ale gdy przyznałem się do swej niewiedzy, spokojnie i z powagą zabrał głos:

 - Wyszedłem z więzienia...

- Z więzienia? (Naraz wydał mi się interesujący, bo właśnie pisałem o pewnym złoczyńcy.)

- Tak. Przywłaszczyłem sobie dwadzieścia koron. Mój pryncypał przebaczył mi i zapomniał o wszystkim. Ale odszedłem i dostałem się do innego pisma - bo jestem dziennikarzem - w którym napisałem słowo przeciw swobodzie religijnej. Rzucono się na mnie, poczęto badać moje życie, i natrafiono na ową historię, roztrąbiono o niej i zasądzono mi karę.

 Drażliwa sprawa. Spodziewał się, że zajmę jakieś stanowisko, ale nie miałem na to ochoty i powiedziałem tylko:

 - Czy to możliwe, aby w naszych postępowych czasach karany człowiek nie mógł znaleźć zajęcia?

 Ostatnie wyrazy niemal ugrzęzły mi w gardle pod wpływem jego spojrzenia. Chcąc ratować sytuację zaproponowałem, aby przeniósł się do ludowego pisma, którego redaktor za nic ma przesądy i daleki jest od przekonania, że osoba karana nie może pojednać się ze społeczeństwem. Kiedy usłyszał tytuł gazety, jego twarz wykrzywił pogardliwy grymas.

 - Z tym dziennikiem to ja walczę - oznajmił. 

 Wydało mi się to nad wyraz dziwaczne, bo przecież w jego położeniu byłaby to najlepsza droga do rehabilitacji. Rzecz jawiła mi się niejasna, a że nie lubię tracić czasu na objaśnienia, zmieniłem znów kierunek rozmowy, wiedziony czysto ludzkim uczuciem skorzystania z wzajemnej wymiany usług. Tedy możliwie najswobodniej, tonem zwykłej towarzyskiej pogawędki, zapytałem:

- A niech mi pan powie, czy w istocie bardzo dolegliwe jest więzienie? Na czym właściwie polega ta kara?

 Chcąc mu ułatwić sprawę, nie czekałem na odpowiedź, tylko mówiłem dalej:

 - Zapewne na samotności? (Jakbym sobie w kolano strzelił, ale tak to najczęściej bywa.)

 Podjął temat niechętnie i odrzekł:

 - Tak, nie przywykłem do samotności i zawsze uważałem ją jako karę dla złych ludzi. (No i oberwałem za to, żem mu podał rękę! Czułem to, co się czuje, gdy gryzie cię pies, którego pogłaskałeś. Ale on najwyraźniej nie wiedział, że mnie ukąsił.)

 Tu nastąpiła pauza i spostrzegłem, że on dotknął samego siebie bardziej, i dlatego był zły; o mnie nie myślał, wyrażając swój sąd o tych, którzy skazani są na samotność.

 Zabrnęliśmy za daleko i trzeba było pomyśleć o odwrocie. Ponieważ moje położenie było właściwie szczęśliwsze, postanowiłem uwolnić go, zejść do niego i po rozstaniu pozostawić mu wrażenie, że otrzymał ode mnie więcej niż pieniężny datek. Ale nie mogłem go pojąć; podejrzewałem, że czuje się niewinny, uważa za męczennika, ofiarę niegodnego zachowania się redaktora. Sprawiał wrażenie człowieka, który siebie samego rozgrzeszył poprzez przyznanie się, a przestępstwo, jego zdaniem, popełnił ktoś inny, ten, dokładnie ten, co oddał sprawę do sądu. Młodzieniec najwyraźniej czuł, że może liczyć na moje współczucie, i widziałem, że był nieco rozczarowany. Wyobrażał sobie, ze jestem kimś innym. I być może teraz odkrył, że obrał zły kierunek, lecz za późno już było, żeby zawrócić.

 A ja znów zmieniłem temat rozmowy i powiedziałem, co uważałem za godne człowieka rozumnego i wykształconego, wyrażając zdanie, że rozumiem jego upadek ducha i obawę przed ludźmi.

 - Nie wolno się poddawać - rzekłem. - Nasz wiek poszedł naprzód, uważa... odpokutowaną winę (tu znowu jego grymas niezadowolenia) za zmazaną, nieistniejącą. Nie tak dawno temu byłem w hotelu Rydberg między innymi w towarzystwie dawnego kolegi, który dwa lata siedział w Långholmen (umyślnie wymieniłem tę nazwę). A on dopuszczał się wielu oszustw...

 Tu przerwałem, chcąc obserwować spodziewaną ulgę na jego twarzy, tyle że on wyglądał jedynie na urażonego i złego, bo ośmieliłem się zestawić go - niewinnego i pokrzywdzonego - z niegdysiejszym lokatorem Långholmen. Jedynie jakaś ciekawość zabłysła w jego oczach, a gdy nagłym zamilknięciem zmusiłem go niejako do mówienia, zapytał zwięźle:

 - Jak się nazywał?

 - Skoro się pan nie domyśla... Wolę go nie wymieniać z nazwiska. Napisał on i wydał swoje uwagi na temat więziennictwa, nie usiłując bronić wcale swego czynu i dlatego odzyskał i stanowisko, i przyjaciół.

 Potraktował to chyba jako cios - mimo że chciałem go niejako poklepać po ramieniu - bo wstał, co też i ja uczyniłem, gdy nie mieliśmy już o czym mówić. Pożegnał się jak prawdziwy dżentelmen, ale gdy spojrzałem na jego plecy, obwisłe ramiona i powłóczysty chód, zacząłem się o niego bać, należał on bowiem do tych ludzi, którzy zdają się być złożeni z dwóch nieprzystających do siebie części.

----

*) Tu postąpię podobnie jak w przypadku "Ahaswera" i streszczę poemat o wyjących wilkach... Taka to opisana poetycko reakcja żyjących w zoo zwierząt na pożar w mieście... Wyją wilki w Skansenie, na wodzie trzaska lód, łamią się drzewa pod ciężarem pierwszych śniegów. Wyją wilki na zimnie, wtórują  im miejskie psy. Słońce już się chowa i dzień przemienia się w noc. Rozbłyskują latarnie i snopy świateł unoszą się nad czarnymi dachami, niczym polarna zorza. Ten blask bliski północnym światłom pobudza jeszcze zwierzęta. Wyją wilki, wysoko i nisko, szczerzą zęby okryte krwią, tęsknią do dzikich lasów i gór. Ludzie za wolność celibat i nadzór im dali... Miasto pogrąża się w nocnej ciszy. Bije zegar dwunastą, bezgłośnie suną gdzieś sanie, umilkły już dzwonki tramwajów... Gasną już nawet latarnie. Aksamitne czarne niebo gnie się w dal nieskończoności. Miecz Oriona i Wielki Wóz nad przepaścią... W piecach już wygasa. Tylko piekarz za robotę się bierze, by na rano był już ten ludzki powszedni chleb... Z komina unosi się dym. Zrazu biały, nagle jednak zabarwia się na czerwono... Ogień, ogień, ogień. Najpierw jak kula niczym księżyc w pełni wznosi się nad miastem. Ale potem bucha już słoneczna żółć płomieni pożaru. Fałszywy dzień, w blasku którego czernieją sylwetki wież, iglic, słupów... Każdy kabel miedziany rozpala się czerwienią podobny do harfianych strun, niskich basów... Ogień, ogień, ogień!!! Wyją wilki, wściekłe, cieszące się z ludzkiego nieszczęścia, wycie zemsty, złości. Szczerzy zęby ryś, tańczy niedźwiedź, skarżą się foki, krzyczą ptaki, próbując latać na swych podciętych skrzydłach, biegają łosie, chichoczą lisy... U psów tylko jakiś skowyt współczucia dla ludzkich nieszczęść. Zaś okiełznana dzicz wpada w ekstazy, w szały... Wyją syreny, buchają dymy... Wreszcie wraca zwykła noc.Jeszcze jakaś chmura dymu nad miastem, podobna do niesamowitej łapy...

CDN

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce