Żmii minięcie

nastąpiło. Bo wszystko mija, nawet najdłuższa żmija, jak zauważa mądrze Stanisław Jerzy Lec. Ta polityczna żmija, którą na mocy jakiejś najosobliwszej niefrasobliwości kiedyś wpuściliśmy sobie do ogródka, wreszcie odeszła. Choć to mijanie żmii odbywało się pod koniec już z poważnymi oporami, w bezwstydnych wiciach się, jakby to w jakiś sposób mogło pozwolić czasowi płynąć mniej wartko. Czas się jednak dłużył od tego symbolicznego dnia 15 października, od tego Jagodna, gdzie ludzie, wiedząc już o rozstrzygnięciach wyborczych, stali mimo to w ogonku, by jednak dołożyć swoje: a kysz, a sio owej żmii szkaradnej, plugawej, co na lata obudziła jakąś okropną lumpiarnię wyhodowaną gdzieś po mrocznych kątach... Żmija jednak się ociągała i postanowiła poddać się czasowi w jego konstytucyjnym wymiarze. Nawet chciała nas arogancko mamić, udawać jakiś inny gatunek żmii, żmii przyjaznej, radosnej, tak więc w tym celu zafundowała sobie nawet (za nasze pieniądze, naturalnie) wylinkę, by okazać się w połyskliwej gładkości... O, mówiła, o, nawet zrezygnowałam z zębów jadowych... To już nawet nie żmija, żaden wąż, nic gadziego, to prawie że poczciwa dżdżownica, mała, skromna, co to tylko ziemię... (No, ziemię to ona nawet umiała pochłaniać wielohektarowo, Pinokio nasz to na potęgę, z takim przebiciem, że aż zadławień pieniężnych można dostać)... No ale minęła. Niektórzy mówią, że złośliwie pozwoliła sobie na odpełzanie aż do 13 grudnia. No bo wiadomo, kojarzy się ponuro, przynajmniej tym starszym pokoleniom - takim dziadom jak ja, na przykład. Ale jest okazja, by ten dzień odczarować, jak najbardziej nawiązać do Łucji, nazwać nowym przełomem, dniem odpędzenia żmija złego a plugawego i nadziei na światło... Ta data zresztą na początku obecnego stulecia trochę już została odczarowana, bowiem kopenhaskie negocjacje zakończyły się właśnie 13 grudnia, co nam w pełni otworzyło wtedy unijne bramy, przez które weszliśmy po zapobiegliwie rozpisanym na dwa dni referendum... (O, nas to tak czasem trzeba solidnie kopnąć w tyłek, żebyśmy się zebrali na raz...)

Tusk to nie tak całkiem moja bajka, ale ten człowiek jednak potrafi się uczyć i zmieniać. I w obecnej sytuacji był jedynym liderem umiejącym prawdziwie jednoczyć, wzbudzać, gromadzić przy sobie ludzi, zjednywać sympatyków - słowem: on ma to coś. Trzeba więc to było zaakceptować, tę jego pracowitość i siłę. To była jedyna deska ratunku. No i straszny cios dla małego nihilisty z Żoliborza, który ani wygrać, ani przegrać nie potrafi. Bo jak przegrywa, to to stare dziecię Rosemary w bek: be, be łe, łe - a on to agent niemiecki, ja to wiem, bebe, łełe... A jak wygra, no to Midas z niego à rebours... I w gównie zaczęliśmy się już topić, w sensie politycznym, ekonomicznym i obyczajowym (Genialny Strateg w swych maskowanych pogardą zalęknieniach uważa siebie i swoich towarzyszy za wyższą półkę, rozprawia o kulturze i cywilizacji, ale jako żywo, gdy patrzę na nich wszystkich, mam wrażenie, że oni ani koło kultury, ani koło cywilizacji nawet nie leżeli... Ciągle to pokazują...)

Uwielbiam prostotę i dla mnie pewien prosty obrazek jest najdoskonalszym podsumowaniem ostatnich ośmiu lat (O, te osiem lat - bogowie, cała ośmiolatka jak psu w dupę... No ale można teraz tamtym: Przez ostatnich osiem lat... Bo nastąpiła zmiana, i teraz szpak bociana...), a ten obrazek to jarmarczny piknik pisowski z końca kampanii, kiedy to czołg wbił się lufą w przednią szybę wozu strażackiego... To, w połączeniu jeszcze ze smaczkami typu: cięcie drutów śmigłowcem nad głowami gminnej dziatwy tudzież walenie z granatnika w gabinecie ręką komendanta głównego policji, to obraz znakomity, lepszy od jakichkolwiek słów... Oczywiście po drodze są jeszcze inne ponure i smutno - śmieszne historie, o których dobrze pamiętamy.

Ja nazywam czasy tej minionej już żmii latami kryminalnej bezczelności i pornograficznego bezwstydu... Właściwie wszystkie instytucje, wszystkie niemal urzędy zostały albo głęboko ośmieszone, albo sponiewierane. Kiedy trwała obłudna wylinka, żmija uruchamiała jeszcze betoniary, by betonować co się da, rozwierała gardziel, by jeszcze coś sobie w brzuszek łakomie wpakować, i wypinała odwłok, by tu i ówdzie jeszcze dorobić w zapaprane... Naturalnie nie współczuję nowej władzy; ci, co po nią sięgnęli, chcieli jej, ale ogrom zadań przed nimi jest niesamowity, przytłaczający. Bo to będzie sprzątanie zdemolowanego państwa, sprzątanie kraju, który osiem lat temu napadł sam na siebie. (Jaka to ulga powszechna, kiedy się okazało, że umiemy się w porę zreflektować, gdy jeszcze kamień na kamieniu... Ale jednak to osobliwe - swoją drogą - niecałą dekadę temu gadało się, że młodzi zadziwiają, bo tęsknią za jakimś dyktatem, a teraz - hurra! - kobiety i młodzi poszli, bo im satrapie żadne nie w smak. Tak się to przemienia, jak w rewolucyjnym kalejdoskopie Witkacowskich "Szewców"... My to musimy mieć rollercoaster... Bez tego ani rusz... Tu jakieś ambicje, europejskie tęsknoty, roztęczowienia, a nagle potem regres, wykopywanie truchła dziewiętnastowiecznego, by później iść w radosne powroty, z determinacją...) Będzie sprzątanie, bo wszędzie jest przecież zrobiona kupa, czasem już tak przyschnięta do podłoża, że trzeba ją będzie oskardami odbijać, a potem łopaty, taczki... A zabagnień ile... Pootwieranych konfliktów mocą jakichś głupkowatych wzdęć godnościowych... Tak że łatwo nie będzie. A jeszcze pozostaje PAD - pamiątka po naszym karnawale głupoty, która się nie zmieni, która pozostanie partyjnym funkcjonariuszem, tak jak jest nim do teraz, bo przecież spowalnianie żmii to jego zasługa, choć z wiadomego polecenia to wszystko... Ja PADa nazywam Fizdejką... Jak to Witkacy wiele umiał przewidzieć dla nas... Już tu o Fizdejce pisałem. No, teraz Fizdejko w specyficznej sytuacji, bo mu się zaplecze sypnęło w opozycyjność. Będzie więc takim królem na pchli sposób dokuczliwym zapewne, bo i opozycja nie będzie spoczywać na laurach i ruszy w dokuczliwości, kąśliwość, czym już się zresztą popisuje, choć szczęśliwie nikt tym prowokacyjkom nie ulega. No ale będzie przez pewien jeszcze czas trudno pośród urzędniczych zabetonowań... Tak więc będzie dokuczliwy król, bo się Fizdejce tak właśnie roi w głowie na monarchistyczną modłę. Bo jemu się pośród groteskowych min i w przemowach banalnych pełnych pauz, które mają nam sugerować, że pod Fizdejkową czaszką toczy się jakiś proces intelektualny, wydaje, że jest jak monarcha, który, podpisując coś na giętym mebelku, tak oto uzdatnia wszystko. I wydaje mu się, że żadne przepisy go nie krępują, że z łapanki może kogoś mianować, że może w szacowne mury i na szacowne stanowiska kierować przebierańców, że może łaski akt mylić z inhibicyjnym listem...

Będą to jeszcze zapasy z głupotami, z dziecinadą. Ale ta dziecinada zacznie się chyba sypać... Ta żmija, w tej postaci, chyba już nie wróci, co jest oczywiście dobrą wiadomością... I jest tu jakiś taki przewrót na przekór niepokojącym trendom. 

Żmija minęła w stylu najżałośniejszym z możliwych... Musiała odejść, chociaż, kto wie, może w głowie wariatuńciów były jakieś tęsknoty za postraszeniem jakimś czołgiem... Tyle że czołg by w to nie pojechał, jestem o tym przekonany. W nich on by walnął, tak jak w ten strażacki wóz... Tylko że już nie byłoby śmiesznie. Dla nich.

Z polityki zrobiło się ciekawe widowisko. Jeszcze chyba tak nie było, żeby ludzie szli do kina pooglądać obrady Sejmu. Widać w ludziach tę niesłabnącą potrzebę, żeby pewne rzeczy przełomowe, doniosłe przeżywać w klimatach wspólnotowych. Bardzo to ciekawe zjawisko z tym Sejmem w kinie... Nie chcemy żmii, chcemy, żeby żmija już sobie popełzła w opozycyjną cholerę, i my sobie na to popatrzymy, zażerając się styropianem z kukurydzy zapijanym colą...

Ależ to boli żmiję, że ludzie chcą oglądać. Bo przecież im się marzył spokój cmentarzyska. Żeby nikt nic nie wiedział, co się po nocach dzieje i jak przebiega legislacyjna sraczka, żeby była tylko jarmarczna propaganda i rzeczy podane do wierzenia... Już tak się zaczynało, już były zakusy, by nas nieco oślepić i ogłuszyć, już oślepły organy ścigania, bo przecież donoszenie o kolejnych aferach było równoznaczne z pisaniem na Berdyczów... Teraz więc czas otworzyć oczy. I musimy je mieć stale otwarte, by patrzeć na ręce tej władzy, by też popatrzeć wnikliwie na to, co robiła stara władza, by patrzeć, czy przestępcom nie zapewnia się bezkarności...

Nadzieje są. Trzeba zaufać. Mam w sobie trochę wiary, mam nadzieję, że powaga powróci na swoje miejsce... I jeszcze takie skromne życzenie. Tęsknię ogromnie za rzeczywistością wolną już szczęśliwie od tego całego fizjoloideolo. Żeby już ten seksik i te ciąże przestały być tematem, bo to żaden temat. Niech to wszystko będzie w sferze prywatnych rozstrzygnięć, jakkolwiek paskudne mogą się komuś wydawać rzeczy z tego obszaru. Niech po prostu śmiertelne życie idzie swoim torem, w pełni swoich praw, i niech pewne intymne rzeczy rozwiązują się w indywidualnych sumieniach, co najwyżej konsultowane, gdy trzeba, z medykiem, prawnikiem, księdzem czy kim tam jeszcze, w swojej przestrzeni, od której inni niech się trzymają na stosowny dystans, o ile nie zostaną do niej dopuszczeni...

Na dziś ważne, że zdanie Leca o żmii całkowicie się w naszym życiu potwierdziło...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce