August Strindberg. Samotny (11)

    VII

 Odtąd często przychodziłem do mojego muzyka - z jednej strony dlatego, że w jego mieszkaniu wracała mi moja młodość, a z drugiej dlatego, że pracowaliśmy razem. Choć tak naprawdę grał dla niej, tę muzykę, którą ja, bez troski o nadużycie wykorzystywałem.

 Ta scena w izdebce powtarzała się przez kolejne wieczory. Wszystko mniej więcej było takie samo. Dziecko, serwetka, szklanka z mlekiem, jedynie kwiaty w wazonie wymieniano na świeże - zawsze jednak chryzantemy, zmieniające się w ten sposób, że trzecia miewała rozmaite barwy, a dwie białe stanowiły dla niej tło.

 Kiedy starałem się zbadać sekret czaru tej dziewczyny, doszedłem do przekonania, że polegał bardziej na ruchach niż kształtach, bo jej rytmiczne gesty zdawały się zlewać z jego muzyką. Tak, odniosłem wrażenie, iż komponuje on do jej taktu, do jej rytmicznych kroków, ruchu ramion podobnych do skrzydeł, pochylania karku.

 Nigdy o niej nie mówiliśmy, udawaliśmy, że wcale jej nie dostrzegamy, a jednak żyliśmy jej życiem i pewnego razu zauważyłem, że wprowadziłem ją do swego poematu muzycznego - i nie byłoby na co się uskarżać, gdyby nadawała się do mojego utworu, opartego na smutnych myślach. A na tym, na nich właśnie jej zbywało, bowiem jej dusza uderzała w takt trzy ćwierciowy i zawsze kończyła walcem. Nie chciałem nic mówić, gdyż wiedziałem, że przy pierwszych słowach, jakie byśmy wymienili, prysnąłby czar, a gdyby przyszło mu wybierać między nią a mną, opuściłby mnie bez namysłu.

 Zima upływała łagodnie, bo nie byłem już sam, moje przechadzki nabrały celu, a przy tym doznawałem wrażenia, jakbym żył życiem rodzinnym, interesując się na odległość kobietą i dzieckiem.

 Wiosna przybyła wcześnie, w marcu już. Pewnego wieczora siedziałem w domu i pisałem, gdy niespodziewanie zjawił się mój przyjaciel. W świetle lampy dojrzałem tego drobnego, poważnego zazwyczaj człowieka idącego ku mnie z filuterną miną i czymś w ręku, czymś, co chciał mi wręczyć.

 Była to karta, na której odczytałem dwa nazwiska: męskie i kobiece. Zatem zaręczył się z nią. Ponieważ nie było co mówić, odpowiedziałem na to tylko uściskiem, wyrzekłszy pytającym tonem: - Chryzantemy? - Potwierdził skinieniem głowy.

 Rzecz zupełnie naturalna i jak gdyby znana od dawna. Nic o tym nie rzekliśmy, a tylko porozmawialiśmy o nowej pracy, po czym rozstaliśmy się.

 Nie dręczyła mnie ciekawość, bo sam potrafiłbym udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania, których nie stawiałem. Jak się poznali? W zwyczajny sposób, naturalnie! Kim ona jest? Jego kochanką. Kiedy zamierzają się pobrać? Z pewnością latem.

 Co mnie to zresztą obchodzi? Niebezpieczeństwo dla mnie tkwiło w tym, że to wszystko spowoduje przerwę w naszej pracy, co uznawałem za coś oczywistego, jak i to, że nasze wieczorne spotkania z nim niebawem ustaną. Logiczne następstwo tego wielkiego faktu, chociaż żegnając się, zapewniał, że dla mnie zawsze będzie miał czas wieczorami, do wpół do ósmej: gdybym go nie zastał, wiem, gdzie jest klucz, więc mogę spokojnie wejść i zaczekać.

 Minęły trzy wieczory. Czwartego zaszedłem do niego o wpół do ósmej dla przekonania się, czy będzie w domu. Wszedłszy na schody, zorientowałem się, że - wbrew zwyczajowi - nie popatrzyłem czy świeci się u niego w pokoju. Klucza w drzwiach nie było. Przypomniałem sobie o schowku, gdzie i ja zwykle go zostawiałem. Wziąłem go stamtąd i wszedłem do swojego pokoju, tak jak przed laty.

 Dziwna to była chwila. Nagle przeniosłem się w czasy młodości; czułem dręczący ucisk nieznanej przyszłości - jak gdyby czyhało to tu na mnie - znów to przeżywałem: niemal szał nadziei, wybieganie myślą w przyszłość, pewność zwycięstwa i zaniki odwagi, przecenianie swych sił i niedocenianie własnych zdolności.

 Nie zapalałem lampy, gdyż uliczna latarnia, ta sama, która przyświecała mojej nędzy, rzucała skąpe blaski na pokój i znaczyła krzyż ramy okiennej na pozostającej w cieniu tapecie.

 I oto siedziałem tu, mając wszystko za sobą. Wszystko, wszystko, wszystko! Walkę, zwycięstwo, upadek! Wszystko, co najbardziej gorzkie i najprzyjemniejsze w życiu. A jednak? Czyż jestem znużony, stary? Nie, walka wre, bardziej zawzięcie niż kiedykolwiek, poważniejsza, na większą skalę - dalej, ustawicznie dalej! Lecz jeżeli dawniej miałem wrogów przed sobą, teraz mam ich zarówno przed jak i za sobą. Odpocząłem chwilę, aby zacząć na nowo, a kiedy siedziałem w tym pokoju, na tej kanapie, czułem się równie młody i zdolny do walki, jak przed wiekiem męskim - tylko cel mam nowy, ponieważ dawne słupy milowe pozostawiłem już za sobą. Ci, którzy zatrzymali się i zostali w tyle zapewne lubiliby mnie, ale ja nie mogłem na nich czekać, dlatego musiałem iść sam, sam badać pustynie, szukać nowych dróg i ścieżek, niekiedy złudzony widziadłami zawracać do rozstajnych dróg - i potem znów do przodu.

 Zapomniałem o oknie, a gdy mi ono przyszło na myśl, wstałem i zobaczyłem naprzeciwko to właśnie, co spodziewałem się ujrzeć.

 On siedział przy stole z chryzantemami, ona obok niego, oboje zajęci dzieckiem, które nie należało do żadnego z nich - był to bowiem jej siostrzeniec, jedyny syn wdowy. To że pierwsza miłość skupiła się wokół dziecka, nadawało od początku ich relacji cechę niesamolubną. Uszlachetnione uczucia, spotykające się w niewinnej istocie.

 Przyszło mi na myśl, że w jej rozwiniętym uczuciu względem dziecka ma dla siebie pewne gwarancje. Chwilami zapominali o dziecku, patrzyli na siebie z nieokreślonym wyrazem uszczęśliwienia, które zjawia się u ludzi, gdy dwie samotne osoby spotykają się, nabierając pewności, że odtąd wspólnie pokonają samotność. Zdawali się poza tym nie myśleć ani o przeszłości, ani o przyszłości, lecz żyli teraźniejszością i rozkoszą przebywania blisko ze sobą. "Siedzieć przy stole, patrzeć na siebie, póki życie będzie trwało!"

 Ucieszony tym, że mogę radować się cudzym szczęściem, bez śladu zazdrości, tęsknoty czy wmówionych niepokojów, odszedłem z miejsca, które było świadkiem moich młodzieńczych tortur, i wróciłem do swej samotności, do mojej pracy i do mojej walki.

                                           przełożył Kiljan Halldórsson

 


                                                                            Mal. August Strindberg, Vita Märrn II, 1892

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce