Urodziny za urodzinami

Od do, od do, tak sobie płynie czas. I jutro by skończył - ile to? - 77 lat, gdyby żył... David Bowie. Najfantastyczniejsza przygrywka do mojego skromnego życia.

Z tej okazji obrazek i muzyka. Wybieram coś z "Earthling", płyty, którą bardzo, bardzo lubię. David, co na swoje pięćdziesiąte urodziny poszedł m. in. w klimaty techno, drum and bass... Mnie się to ogromnie spodobało, lubiłem wtedy takie brzmienia i stukoty, i zresztą dziś nimi nie gardzę.

1997. Ależ to był czas. Sprzed katastrof, sprzed otchłani, na młodą nutę, w romansie z panem w wieku mego taty mniej więcej, o grubo ponad dwadzieścia lat starszym. Norweski romans prowincjonalny. Ani wcześniej, ani potem nikt z aż takim uwielbieniem się do mnie nie odnosił, nigdy wcześniej i nigdy potem nie byłem niczyim ukochanym okruszkiem, w obopólnym obsypaniu najwulgarniejszymi ksywkami. Czasem się zastanawiam, co by się stało, gdyby zostały uczynione jakieś dalsze kroki i padły słowa, które gdzieś między nami wisiały, tam, na tych swoistych wagarach, przynajmniej dla niego... Raptem natura o sobie dała znać, a gdzieś tam żona i dwójka dzieci do wychowania... A tu łódki, przemądrzały okruszek z domku pod lasem, nawet malownicze mordobicia, bo z mojego powodu ucierpiały dwa sprowokowane kinole, ucierpiały od jego pięści... A ja dostałem burę, co było ekscytujące... Jakby skrzywienie dziecka z przemocowej rodziny. Chyba poczułem się wtedy dość kobieco, kiedy tak ten mój opiekun się tłukł w podziemnym przejściu. Lalunie patrzą tak na samców walczących, ekscytują się - kto zwycięży, ten w nagrodę w nią wydali. Krwiożercza sprawa. Nie ma co owijać w bawełnę - kobiety i mężczyźni to ledwie samice i samce tego samego bydlęcia... Wtedy się dowiedziałem, że mnie nawet palcem nie wolno tknąć... Siadywałem wtedy z lubością na tarasie, gapiłem się na całą tę przyrodę skandynawską i w przypływie rozsądku marzyłem, by życie już mieć za sobą... Nigdy nie było lepiej niż w tej krainie moroszki, tyle że to nie mogło trwać - dość, że rozciągnęło się na kilka ładnych lat... Z kolei też z miłosnych powodów wróciłem. Ale bywa tak, że szczęścia łapane są na nasze nieszczęście... Ale gdyby to człowiek mógł wiedzieć... Kiedyś tam wpadło mi w ręce zdjęcie, z dawnych lat, czarno - białe, kiedy byłem jeszcze przedszkolakiem. Jestem w czapeczce z pomponem, kurteczce z misia, w kraciastych spodenkach i butach z cholewką - do licha, z tego wszystkiego pamiętam doskonale tamte buty - były czerwone... To mi jakoś zostało, zaszczepiono we mnie słabość do czerwonego obuwia... W tym zimowym ubranku siedzę na kucyku, na płycie krakowskiego Rynku... Przy tym fotograficznym znalezisku pomyślałem sobie wtedy, że gdyby ten chłopczyk z obrazka wiedział, co go czeka, runąłby trupem z tego słodkiego konika, na tę ówczesną obsraną płytę rynku...

Ja i K. spotkaliśmy się po latach, przypadkiem. Okazało się, że obaj po naszych pięknych momentach osunęliśmy się w podobne straty. Podobne walce się po nas przejechały. Ale jakoś życie się układało, musiało. Tak przez chwilę utrzymywaliśmy kontakt... To pierwsze spotkanie mi utkwiło szczególnie w pamięci. W knajpianych okolicznościach. Z Frankiem dosiedliśmy się do jego towarzystwa. Jakieś panie, jacyś panowie, i ponad tym wszystkim jego spojrzenie... F. potem: - Jezu, on od ciebie wzroku nie odrywał, calutki wieczór... Chociaż ja to nigdy nie wiedziałem, na co on patrzył, bo miał lekkiego zezika, którego uwielbiałem... Żartowałem, że to czujne oczy: patrzą na mnie i wszędzie wokół... Ponoć te oczy nawet się zaszkliły... Raz nachlany się zawieruszyłem - to mi się swego czasu często zdarzało - wóda, a w tamtym wypadku zaskakująco wyborny norweski bimber, potrafiły przemieniać mnie we włóczykija, któremu niekoniecznie potrzebne były od razu drogi czy ścieżki... A tu wokół lasy, urwiska, skałki, a z drugiej strony spore poletko łochyni podmokłe łapczywie, na łosiową, nie na ludzką stopę... Miotał się po okolicy, niepewny czy wybrałem na swój koniec trzęsawisko, czy pociągnęło mnie w dół, ku morzu, co się do nas przeciskało malowniczym, często lustrzanie gładkim jęzorkiem pośród najeżonych iglakami idyllicznych zaciszności. Znalazł mnie siedzącego na głazie i dyndającego nogami, pijacko spłakanego... Potem koleżanka mi opowiedziała: - Przecież on ze łzami w oczach tu od zmysłów odchodził...  - A ja oczywiście potem z uśmieszkiem. - Naprawdę, płakałeś? Jej... - Eee, spierdalaj - usłyszałem w odpowiedzi, co naturalnie wszystko potwierdzało...

Ale się wszystko wnet urwało. Dziś nie wiem, co z nim. Czy jeszcze żyje? Zniknął, namiary nieaktualne... Postanowiliśmy, by jednak coś nas ominęło, by oszczędzić krzywd... A teraz wszystko osunęło się w starość... Aż wierzyć się nie chce. Jeśli żyje, to ma już trochę ponad siedemdziesiąt lat. Nieprawdopodobieństwa. A ja w wieku faceta, ku jakim mnie za młodu ciągnęło... Straszliwe. Ale ciągle nie brak takich osobliwości...

Jakiś się wpisik zrobił, podobny do tych sprzed lat... Tak, tak, wszystko się zmienia, nic się nie zmienia...

I jest David Bowie. Kapsułka z czasem, a w niej i to na przykład... Zatroskany Bowie, przerażony Bowie... Niezły moment w jego karierze. I ten image fajny:

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce