Jedni wołają, inni nie wołają

 

"Pod koniec września dwoje Słowaków odpoczywa na wierzchołku Świnicy. Nadchodzi młody mężczyzna. Rzuca ku nim: - Serwus. 

I skacze w przepaść.

Wstrząśnięci Słowacy schodzą ze szczytu, idą na Kasprowy Wierch i telefonicznie zawiadamiają TOPR. Jest godzina 15:00".

Taki jeden z wielu przypadków. O tym wspomina Michał Jagiełło w swym "Wołaniu w górach". Choć nie samobójcom poświęcona jest jego książka... Niezapomniany pan dyrektor Biblioteki Narodowej, także wieloletni pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki, polonista, a przede wszystkim górołaz, miłośnik Tatr i ratownik TOPR - u, z tych przełomowych czasów, ściskający dłonie jeszcze tych pamiętających pionierów całej tej ratowniczej sztuki... Bo to wszystko sztuka, łażenie, wspinanie się, a także ratowanie innych, gdzie każdy gest, krok mają w sobie coś z siły twórczej, w tych górskich uproszczeniach. Tradycje idące naprzeciw nowoczesności, fachowość i romantyzm. O tym napisał w tym "Wołaniu..." Bardziej właśnie o tworzeniu, o budowaniu partnerskich relacji wśród nie lada indywidualności. Więc to wszystko o życiu, nie o odbieraniu tegoż, choć na skałach, na graniach ryzyko większe i guza łatwiej tam znaleźć. Czekają pułapki, pośród zwietrzałych starych skał trwają w letargu kamienie, które raptem, nieopatrznie poruszone, mogą runąć i zabić, czasem rozbijając tym związki. Życie w uproszczeniu, bardziej wyraziste, w surowej postaci, choć jak wszędzie wiele w nim, tu i tam, zależy od szczęścia, pogody... Wystarczy jeden zły krok, by polecieć w przepaść; niepewność gruntu, lód, rak zaczepiony o nogawkę. Najbanalniejsza rzecz unicestwić potrafi najwybitniejszego specjalistę. Bo i wszyscy skazani są na popełnianie błędów, naturalnie jeśli tylko ruszą się z miejsca... Wspaniała większość oczywiście przeżywa, wraca ze szlaków mniej lub bardziej przetartych pełna wrażeń, poczucia mocy, radości, zdobywczości... Bo w góry idzie się po przeżycia, czasem też na jakiś rachunek ze sobą, na pobycie ze sobą z dala od codziennego świata. Góry to wyjście w niecodzienność, niezwykłość, magiczność. Choć czasem się z nich nie wraca. Zwykle jednak ci, co nie wracają z gór, a są znoszeni z nich martwi i zdobni w gałązkę kosodrzewiny, wcale nie planowali takiego zakończenia swej przygody. Niestety zaskoczyła ich natura, obojętne góry, nie dla wszystkich przystępne, nie dla wszystkich szczęśliwe. Ślepy los, który może nie sprzyjać najlepiej wyekwipowanym, a być wielce łaskawy dla lekkomyślnego gościa w trampkach... (Czasem sytuacje bywają groźnie zabawne, bo raz tak się zdarzyło, że ratownik i autor tych wszystkich tatrzańskich wspomnień omal nie poprosił o pomoc ratowanego trampkarza, kiedy raptem znalazł się na krawędzi pomiędzy istnieniem a nieistnieniem... Życie niesie z sobą niebywałe niespodzianki...)

To "Wołanie w górach", ciągle aktualizowane, póki żył pan Michał Jagiełło (brakuje w kulturalnym pejzażu tej jego białej szewelury) to taka wielka opowieść o przygodzie, jaką są góry, od dawnych czasów, literacko udatnie eksploatowanych przez Michała Bałuckiego, od tych czasów, gdy się rodziła masowa kulturka z jej sensacjami... Podróż po Tatrach w czasie, gdzieś tam od Biesiadeckiego zjedzonego przez Czerwone Wierchy (niby taka łagodność, ale ilu ludzi tam śmiertelnie pobłądziło we mgle czy zadymkach) po skoczka ze Świnicy, od śnieżnej tragedii pod Ornakiem w połowie XIX wieku, przez śmierć Mieczysława Karłowicza, po tragedię pod Rysami z początków tego wieku, kiedy to w lawinie zginęła grupa licealistów...

Góry zabierają często młode życie, bo młodość marzy bardziej o szczytach, jest skłonna ryzykować, sprawdzać się... Choć to nie góry zabierają, nie są bowiem żadnymi krwiożerczymi demonami, mimo że potrafią zmasakrować doszczętnie, w opisywaniu czego lubował się kiedyś Mariusz Zaruski - makabryczny szczególarz, który jednak miał w tym swój cel, bo chciał pobudzić wyobraźnię masowego odbiorcy i uczulić go na sprawy rodzącego się właśnie pogotowia... Góry po prostu są. Reszta to nasze fantazje: o pokusach, o wołaniu, o Absolutach, demonizmach... Tu siły duchowe, tam grawitacja bezlitosna...

Góry oplecione poezją, omodlone... Wszystkie westchnienia to jakieś modlitwy. Poeci, wierszokleci, grafomani. Tu jakby zacierają się granice. Nawet wierszydła o górach jakoś wzruszają. Takie modły, do pięknego świata. Góry jakoś zmuszają do wypowiedzi. I jakoś trudno tutaj przykładać kategorie estetyczne. Nie wypada.

Człowiek potrzebuje potwierdzenia. I tak dalece swoje życie afirmuje, że aż chce mu się przekraczać granice. Potwierdzając się, idzie tam, gdzie łatwiej o śmierć. "Człowiek, dysponując wolną wolą, może decydować o sobie tak dalece, że samego siebie może umieścić w centrum wszechświata. Może opowiedzieć się za "fizyką" przeciwko "metafizyce". W górach na jedno i na drugie można znaleźć potwierdzenie. Wszak to my sami dobieramy argumenty do aktualnych potrzeb. Góry to fascynujące laboratorium, w którym człowiek jest podmiotem i przedmiotem badań. To, co biologiczne, styka się tu z tym, co duchowe, wielkość sąsiaduje z małością, życie ze śmiercią. Tu widać "królewskość" rodzaju ludzkiego - w wymiarze duchowym - i zarazem nasz zwierzęcy rodowód".

Ludzie czasem w górach cudownie się zapominają. Zatracają się w pięknie. Jest wśród opowieści taka przeurocza historia o pewnej babci, która na swoje różańce wybrała się w Zachodnie Tatry. Szła sobie, aż ją tam zastała cudowna letnia noc. Spędziła ją w górach, oszołomiona pięknem, a rano dalej, przed siebie... Zapomniała o tych, którzy włosy sobie rwali z głowy, pytając, gdzie to się starsza pani podziała...

Jagiełło jest wyrozumiały. Bo wszyscy popełniamy głupstwa, czasem przez zwykłą nieświadomość, a czasem nas ponosi. A potem widzimy u innych, czym i nasze poczynania mogły się skończyć... Czasem ludzie spełniają swój sen, i przychodzi im płacić wysoką cenę. Ale nie trzeba ich ganić... Czasem mnie śmieszą te uwagi rozmaitych zastyglaków sprzed telewizorów, którzy opowiadają, jak to lekkomyślni turyści narażają na niebezpieczeństwo ratowników. Ratownicy, często zresztą bardzo skryci, myślą o tym inaczej. Wszyscy ryzykujemy. Ryzyko ratowników to też jest ich wybór. Stoją naprzeciw  wyzwania, podejmują twórcze wysiłki, bo w tym jest jakiś artyzm, profesjonalizm, owiane mitami przestrzenie przepaściste, nieustające poczucie piękna i ta satysfakcja, że wydobywają z tarapatów żywych ludzi. A czasem naturalnie milczenie, uroczysta powaga, ciężar zwożonego ciała. Bliżej tu takiego prostego, nagiego życia, które woła do bliźniego, ale i też bliżej śmierci. To może fascynować.

Idzie młode życie, i nagle spada, odrywa się od ściany, uderza go kamień, ślizga się i leci w przepaść. Przechwytuje go siła ciążenia i rozwala na głazach... Dużo tam u Jagiełły młodzików, których odwaga posłała na śmierć. Było, nie ma... Bywa, że myślę o nich - farciarze... A potem mogę mieć pretensje tylko do siebie. Bo kocham góry, ale mało w nich ryzykuję. Wprawdzie miałem dwie sytuacje, gdy omal nie runąłem, ale odruchy zrobiły swoje. Choć przepełniają mnie myśli o śmierci, to jednak w ostateczności czepiam się życia pazurami. Więc do kogo te pretensje?... W górach jest pewna loteryjność. Ale ja za mało gram. W totka też prawie nie gram, więc nie ma się co dziwić, że nie wygrywam... Żeby wygrać, trzeba grać, nawet i o malowniczą śmierć... Chociaż pamiętać trzeba, że grając, wcale nie musi się niczego wygrywać...

A jak przeczytałem o tym skoczku na Świnicy, to zaraz sobie powiedziałem: - No i to to ja rozumiem! To jest to!!... Ostateczny rachunek!... Chociaż ci, co nie wołają, już chyba są martwi, choć w sensie biologicznym jeszcze ich do martwych zaliczać nie sposób... Życie już nie było możliwe, choć ktoś mógłby pomyśleć, że to może całkiem rozwiązywalne głupstwa go popchnęły... Ale co dla nas jest głupstwem, dla innych to już młyński kamień u szyi, z którym nic, tylko skoczyć w nicość... Być może w każdym potrafi obudzić się taka odwaga, gdy nie jest się już żywym prawdziwie...

Bywa, że miast po przeżycia idzie się w piękno po nieżycie. Piękne tereny są magnesem dla samobójców. Norweskie Lofoty, albo nasze Tatry... Ile tam już nastąpiło całkiem upragnionych zniknięć... Skoki, strzały...

Przy tej okazji też z pewną nutą zazdrości pomyślałem o Jadwidze Janczewskiej. Ona akurat nie znalazła się w historiach pana Jagiełły, bo w sumie samobójcy w górach to zupełnie osobny rozdział, w "Wołaniu" tylko tak zasygnalizowany, jako jeden z elementów całego tego człowieczego dramatu na szlakach tatrzańskich... Ta jakby zawołała dopiero zza grobu, czyniąc wcześniej upiorną sytuację... Pewna krucha konstrukcja w objęciach młodego mężczyzny, konstrukcja o samobójczych skłonnościach z artystą, który zmierza w jakieś życiowe nonsensy, nękany depresją; to się zaręcza, to zrywa, uważając, że nie ma czym kochać, w oparach zazdrości zatruwa młodą panienkę - kiedyś jasna, nabrała ciemnych barw. Stanisław Ignacy Witkiewicz - bo o nim mowa - gniewa matkę, która niepokoi się o narzeczoną synka, którą ten urabia na jakąś zniechęconą i rozczarowaną, zgorzkniałą postać. Staś truje pesymizmem, opowiadając, że życie to nędzna farsa, głupota, tak że właściwie każdy człowiek o głębszej duszy, doszedłszy do pełnego pojęcia i zrozumienia życia, powinien skończyć samobójstwem... Śmierć - jedyny, cudowny balsam, lek na wszystko, ucieczka od tego, co tu, na świecie nęka, dławi, dusi, dręczy... I tak to córka mińskiego adwokata, co sobie chciała podleczyć płuca w Zakopanem, największa miłość Stasia Witkiewicza, przyszłego Witkacego, przyjęła balsam na wszystkie bolączki życia... Było to między dwoma uderzeniami halniaka, w pogodowym i emocjonalnym zamęcie. W lutym, dwudziestego pierwszego, minęło 110 lat. Dość tajemnicza sprawa, wyrosła z nieporozumienia (Karol Szymanowski będzie się potem skarżył, że sprawa ta tak ponuro otarła się i o jego życie), ze sceny zazdrości, a może i paniki spowodowanej niepożądaną ciążą (Zosia z "Pożegnania jesieni" taka właśnie w chwili samobójstwa jest ciężarna {co ciekawe, w jednym z prasowych doniesień o tamtej sprawie piszą o Zofii Janczewskiej, nie zaś o Jadwidze}) - Staś lubił wydalać w kobiety, ale płodzenie uważał za zbrodnię - taki rozjazd popędu z namysłem... Panienka z odważnych jak na tamte czasy zdjęć, bo zwykle panny z dobrych domów nie pozowały w nocnych koszulach na podusiach swym narzeczonym, wybrała śmierć. Porwała broń palną, kupiła sobie kwiatki niczym Ofelia, kazała zawieźć się do Doliny Kościeliskiej, i tam, pod Skałą Pisaną, wypaliła do siebie. Trup na miejscu. I taka koszmarna pieczęć na życiu Witkacego... Dla Stasia przeżycie tego faktu było istną męczarnią piekielną. Sam chciał się zabić, potem myślał, że zrobi to może wojna, ta pierwsza, która tego samego 1914 roku wybuchła... Wcześniej jeszcze tropiki z Bronisławem Malinowskim, rozpacz, poczucie winy... W końcu twórczość okazała się usprawiedliwieniem. Żeby ta śmierć nie była czymś, co poszło na marne... Duch Janczewskiej towarzyszył mu już zawsze, w snach, na seansach, przylatując szerszeniem... Był nim dręczony... natręctwa, obsesje. Artysta świadomy swoich fobii usiłował rozmaitymi "magicznymi" zabiegami obłaskawić pojawiającą się, aczkolwiek wyimaginowaną, postać Jadwigi. Jednak bezskutecznie... Na tej fotografii powyżej Witkacy jest w miejscu, w którym Jadwiga popełniła samobójstwo. To lata trzydzieste. "Dobre dwadzieścia lat po tragedii Józef Głogowski udokumentował swoją leicą "rytualny" taniec, jaki wykonał Witkacy w Dolinie Kościeliskiej, w miejscu śmierci narzeczonej, udając ducha naciągnąwszy koszulę na głowę. Duch fałszywy prowokował ducha prawdziwego, który gdzieś tam był. Performens pozornie groteskowy, lecz ze względu na jego miejsce przejmujący"...

Michał Jagiełło w swym "Wołaniu w górach" powiada: "Im jestem starszy, tym więcej we mnie sentymentu dla każdego, kto idzie w góry. Uważam, że każde wyjście w góry jest swego rodzaju wędrówką do siebie, a zatem do swoich myśli, pragnień, do swojego prywatnego obrazu siebie i świata, w którym przyszło mu żyć. Stawiam tezę, że w każdym świadomie podejmowanym bezinteresownym wysiłku przemierzania dolin i przełęczy, wspinania się na szczyty i mozolnym schodzeniu z wysokich grani jest element twórczy już w samym fakcie uzmysławiania sobie opozycji, które zresztą czasem bywają tak bardzo blisko siebie, że wystarcza jeden krok... opozycji typu: góra i dolina, natura i kultura, biologia i duchowość, rzeczywistość materialna i metafizyczna, dzień i noc, mroźny wiatr i ciepły powiew, zimno i gorąco, ziemia i niebo, realne ziemskie życie i niepewność, co jest za jego granią"...

Idzie się więc po przeżycie... A czasem po tę największą przygodę życia, jaką jest śmierć... Jeden krok...

---

No, tak to sobie tu trochę powspominałem rocznicowo, z nutą zazdrości, mrocznie, marzycielsko... O, przygodo, przygodo...

***

cytaty pochodzą z:

Michał Jagiełło, Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach, ISKRY, Warszawa 2006

Kronika życia i twórczości Stanisława Ignacego Witkiewicza, PIW, Warszawa 2017

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce

Klaus Mann. Ucieczka na Północ