Nic takiego, Timo (1)

 W chwili lekkiego znużenia przypominam sobie jeszcze jedną zaimprowizowaną kiedyś rzecz. Pewnie z dziesięć lat temu to było. Uleciało tamto beztrosko, beztrosko zaimprowizuję znów, czyniąc podobnie jak z "Dużym Księciem"...

Zatem: trzy, dwa, jeden...


 

 Nie wyglądał zbyt groźnie, mimo że skradał się niczym wybrakowany pająk, używając ledwie czterech kończyn, dwiema opierając się o podłogę, a pozostałymi przytrzymując się oparć mijanych siedzeń. Musiał się trzymać, bo autobus raz po raz przechylał się na ostrych zakrętach, grożąc staruszkowi upadkiem i groźnymi w jego wieku złamaniami. Szedł ostrożnie na tyły autobusu, gdzie ulokował się na zawsze już chyba właśnie do tyłów przypisany Timo... O tak, Timo zawsze z tyłu, zawsze na końcu, nieustannie z najgorszą lokatą, swego czasu też wybierany do drużyny piłkarskiej jako ostatni...No tak, tak, chociaż kiedyś - w czasie przymusowych wcieleń do rozmaitych drużyn - akurat na autobusowy ostatni rząd nie miał co liczyć, bowiem w tamtych warunkach były to miejscówki przewidziane dla szczytu łańcucha pokarmowego, który on musiał mieć nieodwołalnie za plecami, wedle surowych, brutalnych prawideł młodości. Zawsze ostatni, choć naturalnie do podeptania zawsze pierwszy. I to właśnie do niego skradał się teraz staruszek, co w jakimś wysoce niekomfortowym uśmiechu szczerzył się doń niczym spacerujące między siedzeniami rozpędzonego autobusu memento mori. Czaszka powleczona plamistą skórą i zęby, które jednak zakłócały całą tę pajęczą grozę, jako że protetyk w swej robocie okazał się był być fachowcem - mówiąc najdelikatniej - o dość roztargnionej naturze. Owszem, klawiatura cechowała się nienaganną równością, za nic w świecie jednak nie chciała przylegać do podniebienia i latała sobie z dużą swobodą po wnętrzu gębowego otworu staruszka, który, gdyby chciał pożreć swoją ofiarę wpędzoną w sam kąt w tyle autobusu, znalazłby się w nie lada kłopocie, bo przecież z tak wykonaną sztuczną szczęką ledwie sobie musiał radzić nawet ze skórką od chleba i zapewne nigdy nie wpiłby się nią w miąższ jabłka, a co dopiero w tętnice czy surowe mięso ... Jednak człowiek ten nie miał ochoty na kanibalistyczną przekąskę, a jedynie chciał pogawędzić, szczęśliwy, że wreszcie ktoś się zlitował i wsiadł do tego smutnego autobusu, zdającego się kursować tylko tak na wszelki wypadek, bowiem ani nikt na odludziach go nie oczekiwał, ani nie wzbudzał żadnego zainteresowania na terenach zamieszkałych. Ale gdyby jednak... Timo właśnie zapragnął przejażdżki. Wsiadł, minął siedzącego tuż za kierowcą dziadunia, i poszedł na sam koniec. Więc teraz dziadunio, spragniony towarzystwa, sam musiał się pofatygować.

- Piękny czas - wykłapał wysuszony, sękaty starzec, pokazując rozedrganą ręką na okno.

Istotnie, słońce rozkosznie przypiekało, w jego promieniach lśniła zieleń migających za oknem iglaków, krzewów i wszelkiego rodzaju chwastów, wśród których szczególnie wyróżniały się urokliwe, rozkwitłe purpurą wierzbówki.

- Daleko pan jedzie?

- Sam nie wiem. Staram się przypomnieć sobie to i owo. Długo już jadę. A to pociągiem, a to autem, a teraz autobusem. Chyba dobrze jadę, do czegoś, czego nie ma na mapie, a zwie się Sviskebakken?... Tak mnie w każdym razie zapewniali.

- Tak, tak, jest pan na właściwym tropie. Trzeba tylko zasygnalizować kierowcy, by się zatrzymał. Powiem panu, kiedy. - Timo słuchał objaśnień staruszka, co szło mu z pewnym wysiłkiem, bo nie dość że paplaninę jego zniekształcała ta nieszczęsna szczęka, to jeszcze nie był aż tak dobrze osłuchany z mową swych przodków. A tu jeszcze jakaś dialektalna melodyjka... Ileż to się Bóg natrudził w mieszaniu ludziom języków, i jaki z niego detalista. - To takie szczególne miejsce. Nieszczęśliwe, powiem panu.

- Ach tak?

 Rzeczywiście. Kiedyś tam żyła sobie kobieta, co przypominała zasuszony owoc. Zniszczona, zmartwiona, którą mąż odumarł. Została sama z przychówkiem i nie umiała sobie poradzić. Znalazła proste rozwiązanie. Ogień. Puściła wszystko z dymem: dom, a razem z nim siebie i dzieci... Taka ponura opowiastka o życiu, którą można było postraszyć małoletnich, bo przecież po czymś takim w okolicznych lasach musiało coś straszyć. Jednak byli ludzie, którzy nie zlękli się tego przeklętego miejsca i pobudowali tam sobie domy. 

- Są dwa - objaśnił staruszek. - Ale wieści stamtąd złe napływały i napływają. Jeden to wyrzutek, drugi to artysta... Nie dalej jak tydzień temu zaginęło dwóch mężczyzn. Niby piękna pogoda, a porwało ich morze i dotąd nie zwróciło. Pewnie nigdy nie zwróci... To złe miejsce... Ale czemu pan tam jedzie?

 Tak się złożyło, że rodzinne tajemnice tam miały jakiś supeł... Jego ojciec, starszy Timo, tu jakby właśnie zapadł się pod ziemię. Nagle postanowiono, że ma przestać istnieć... Powrócił do swych stron, a w każdym razie w ich sąsiedztwo, bo wystarczyło kilka kilometrów wcześniej odbić na wschód na rozwidleniu, by pomknąć hen, w podmokłe lasy, w bagniska, w świat malin i łochyni. Timo pamiętał z dzieciństwa, jak utonęła tam lekkomyślna jałówka, która poszła w bagnisty las za łoszakiem i klępą. Wtedy pierwszy i ostatni raz słyszał głos swojej babki. Babka była osobliwą kobietą, inną niż wszystkie, bo wszystkie zwykle paplają, a ta nie paplała nigdy. Wtedy tylko zrugała dziadka, że krowy nie upilnował. Poza tym była straszna, z oczami jak mewie jaja... To właśnie z jej powodu wybrał się chwilę wcześniej nad Tyin, by coś przemyśleć o jej naturze. W co mogła się przemienić babka pochodząca ponoć spod Jotunheimen? Zapewne teraz tkwi gdzieś tam przeminiona w kamień, bo trudno było uwierzyć, że tak po prostu umarła i została pochowana na cmentarzu. Już wtedy, w jego dzieciństwie, przypominała szary nieforemny głaz porośnięty mchem. Nie sposób było coś o niej pomyśleć, chyba tylko jakieś fantazje mogły się roić, rodem z bajek o trollach. Niemniej jednak dziadek zdołał jakoś spłodzić z nią trzech synów. Jeden musiał zniknąć, drugi i trzeci, ten najmłodszy, zamieszkali w Bergen. Sigge - najmłodszy, pojawił się na świecie już tylko jako żywy lęk. Odważny dziadek na początku, na końcu tylko strach oraz Timo skazany na ostatnią lokatę... Dziadek był dzielny i w czasie wojny pomagał rozmaitym zbiegom przedostawać się przez granicę do Szwecji. Ileż to dziwaków wtedy spotkał! Zimy były ciężkie, śniegi po pas, a tu niejedno chuchro przybywało na uchodźczą rajzę w paltociku i w lakierkach. Skaranie boskie! Ale prowadził, bohatersko ocalając cudze życia. Inne nastawienie do ówczesnej rzeczywistości miały dziewczęta, które na najeźdźczych chłopców patrzyły pożądliwym okiem. Zbójca okazywał się atrakcyjniejszy, wytworniej się noszący od miejscowych chłystków. Nie bardzo im się chciało przed nim umykać. - Kurwy! - wrzeszczał ponoć dziadek... - Nie da się upilnować świata, no nie da się! - Ale co poradzić. Proste dziewczęta proste miały tęsknoty, jeno prąciem zajęte, politycznie niewyrobione, szły za głosem natury, rasowo nadto bez zarzutu, by oddawać się ochoczo niemieckim blondynom. Bez zbędnych przemyśleń wykonywały jednak dobrą dywersyjną robotę, zajmując się uległym wobec niewieścich wdzięków napastnikiem i odwracając jego uwagę od różnych przemytniczych działań... Świetliki jebane - wedle oceny dziadka. Gdy już nastawały zmierzchy, po światełkach można ich było zlokalizować. Dużo się wtedy paliło, więc po nocach rozbłyskiwały a to ostrzegawczo, a to uwodzicielsko - wszystko w zależności od obserwatora - czerwone papierosowe żarki. Rozjarzały się i przygasały... Z tych topornych i mało romantycznych zalotów wynikały oczywiście ciąże... Wojny wybuchają, a potem ciągną się i ciągną, jeszcze długo po tym, jak cichną ostatnie armatnie salwy... Najeźdźca musiał się wycofać, kochankowie leśno - stodołowi powrócili gdzieś nad Ren, zaś samotne zaszczute matki poszły ze swymi bękartami śladem wcześniejszych zbiegów, tych w paltocikach i lakierkach. Jedyna różnica, że nie musiały uciekać aż tak bardzo chyłkiem - mogły skorzystać z sieci dróg, nie zaś leśnych ścieżek... Dziadek razem ze swym ojcem straszył też kiedyś mieszkańców wiosek kinem... Jako chłystek towarzyszył swemu ojcu w pokazach niemych ruchomych obrazków, aż w końcu wyklęli ich gdzieś za te bezwstydne diabelstwa, kiedy jedną z dziur pozbawili krzeseł, tak że przez jakiś czas przejęta ludność, a przy okazji tak niefortunna i lękliwa wczesna publiczność kinowa, nie miała na czym siedzieć. W jakiejś stodole, na białej płachcie wyczarowana została ogromna parowa lokomotywa, która w szaleńczym pędzie jechała prosto na zgromadzonych i siedzących na przytarganych z domów krzesłach ludzi. Nikt nie miał wtedy zamiaru przekonywać się, co się stanie, gdy ta oszalała lokomotywa wtargnie do stodoły. Już, już, była niemalże nad nimi, a wtedy: Chodu! Wszyscy wzięli nogi za pas, chociaż zanim zebrały się na dobre do biegu, wplątały się w nogi krzeseł. Sińców i stłuczeń był bezlik, po krzesłach zostały tylko drzazgi... A więc mieli rację. Ten parowóz rzeczywiście prosto z prześcieradła wpadł do ciemnej stodoły, bo w przeciwnym razie nie byłoby przecież tych wszystkich obrażeń... Dziadek czasem o tym opowiadał... A tato przypominał i chciał nawet, żeby zająć się starym gospodarstwem, co matka zawsze mu wybijała z głowy... Nie chciała nawet myśleć o życiu na odludziu... Przypomniał sobie teraz, jak szukał z ojcem tej młodej krowy, która zawarła w lesie niewłaściwe znajomości... Nie miała odpowiednich kopytek i za przyjaźń ze smutnookim łoszakiem zapłaciła cenę najwyższą... Miłość często wiedzie na manowce.

- Jak pan koniecznie tam musi iść, to za trzecim zakrętem...  - poinformował staruszek. - Pan z daleka chyba?

- Dobrze się pan domyślił.

- Tamto miejsce próbowało ożyć. Ale ono skazane, skazane...

- Nie pociesza mnie pan.

Staruszek spojrzał Timowi głęboko w oczy.

- Jest w panu coś, co każe mi się o pana martwić. Wiem, że to brzmi niedorzecznie...

- Ale chyba na nic nie ma rady...

- Pan nie wie, co dalej...

- Na miły Bóg! Niech pan przestanie zgadywać.

- Bo trafiam.

- Nie inaczej. Szybko można stać się dobrymi znajomymi.

 Staruszek wyszczerzył źle dopasowaną sztuczną szczękę...

 Timo poszedł poprosić kierowcę, by ten się zatrzymał na wzgórzu. Chłopak o bałkańskiej urodzie uśmiechnął się i w żądanym miejscu przystanął, by wypuścić Tima. Staruszek skinął doń na pożegnanie, a Timo posłał mu nieznaczny uśmiech. Autobus ruszył pozostawiając go na niewielkim przydrożnym parkingu... Nic się tu nie zmieniło. Tak, to to miejsce. Droga, pusta, tak samo jak wtedy, ginęła za ostrym zakrętem, biegnąc otoczoną skałami serpentyną w dół, ku małej nadmorskiej osadzie, która żyje sobie w zaniepokojonej ciszy, bo od zawsze jej wróżono, że spadnie na nią pewnego dnia cała góra... 

 Usiadł na ławie przy stoliku dla podróżnych. Na tej samej siedział kiedyś ze wzburzoną matką. Była przerażona i wściekła. Timo czuł, że zła była też na niego. Sprawiała wrażenie, jakby nie była specjalnie zadowolona, że musi go wlec ze sobą. A jednak trzeba mu było się w biegu odziewać i nie wolno mu było o nic pytać... Ach, te sprawy dorosłych, tak dziecinnie poważne. Jest co naśladować po przedszkolach... Autobus wtedy nie przyjechał, tylko beczkowóz, który zbierał mleko z okolicznych gospodarstw. Uprzejmy szofer zabrał ich z tego miejsca...

 Wygrzebał z plecaka torebkę z tytoniem i pudełeczko z bibułkami. Skręcił, zapalił. Z rozkoszą wciągnął w płuca lekko gryzący dym... 

Fotografię ojca kupił w Bergen, w sklepie z płytami. Z ciekawości zajrzał, by rzucić okiem na to i owo. Siłą rzeczy, zbliżając się do celu, nie mógł nie myśleć o Ljanie... Jego pierwszy koncert fortepianowy. Ljan specjalnie porwał jego ojca do Japonii, by mogli sobie zrobić zdjęcie na Ścieżce Filozofów w Kioto. O nietypowej jednak porze, bo wiśnie wtedy akurat nie kwitły... Dwa łobuzerskie uśmiechy... Timo pamiętał, że w domu była jakaś awantura o tę wycieczkę, bo nie dość, że ten Ljan, to jeszcze z jej powodu wyparowały z domu wszystkie oszczędności... A ojciec wcale nie lubił podróżować. Natomiast zawsze chyba myślał, by wyjechać, raz a dobrze... Wyjechać nie wyjechał za bardzo. Po prostu nie wrócił. Teraz ich nie ma. Żyją na różnych biegunach, we mgłach... Z matką zerwał wszelkie kontakty... A po ojcu nie miał nawet porządnego zdjęcia. Poza jednym, z jakiejś legitymacji. Tylko w pamięci go tedy przechowywał. Chętnie więc kupił płytę, którą wyjął teraz z plecaka, kupił, by mieć jeszcze i ten wizerunek, utrwalony przed laty w Japonii... Trzyczęściowa rzecz, która gdzieś tam wybrzdąkiwana, przeczuwana była w rozlatującej się dziupli przy torowisku we wschodnim Oslo, w czasach malowniczego biedowania, w młodości, która nic sobie nie robi z niedostatków... Trzy części o tytułach: "Uczucia", "Radość", "Piękno"... Ljan często powtarzał w żartach, że to są właśnie jego wymagania od życia... Potrzebuję w życiu uczuć, radości, piękna, nie zaś kobiet... Tych jednak zawsze był spory wianuszek wokół niego...

Matka nie znosiła Ljana. Ale matka nie znosiła wszystkich, którym się wiodło...

Zanim ruszył w głąb  lasu, wypalił jeszcze jednego skręta i pokrzepił się puszką piwa... Tak, wtedy prysło kółeczko o bardzo napiętym brzeżku, i uwiózł nas mlekowóz... Tore, troskliwy brat Siggego, miał mu za złe, że się o swej matce mało pochlebnie wyraził. Tyle że sam Tore też raczej wolał, żeby matka Tima nie plątała mu się w życiu, bo był taki czas, że miała na to ochotę z jakichś tam sobie znanych powodów. Tore to stateczność i opiekuńczość. Poświęcenie, bo życie wypełnił mu Sigge. Na więcej kłopotów nie miał ochoty i dobrze wiedział, że ona jest jak trucizna. No i miał swoje absorbujące zajęcie, jakim była sztuka translatorska... Niezmiennie przy swoim biurku, przy tłumaczeniu czegoś hiszpańskiego albo portugalskiego. W tych samych okolicznościach go zastał, gdy znów zajrzał do niego na Nedre Stølen... Przytulne pudełeczko. Sigge się uporczywie nie starzał. Ciągle zajęty wertowaniem geograficznych atlasów i map, dyndający jak chłopiec nogami, gdy siedział na wysokim stołku... Wiecznie młody strach. I ciągle ta sama radość, kiedy Timo zapewnił go znów, że jemu też po całym dniu śmierdzą nogi...

Chciał z Torem pogadać, ale on uciekł od rodziny najdalej, jak się dało. Wystarczająco trudzi się za cudze wybryki... O ojcu nic nie usłyszał. Stara gospodarka zlicytowana. Dziadek umarł w domu starców. Tak że kawałek likwidatorskiej roboty został odwalony. O swoim ojcu też chyba Tore niewiele dobrego mógłby powiedzieć. Sigge ledwo uszedł z życiem... Jakże często dla swoich potrafimy być potworami, będąc jednocześnie złotem dla obcych. Po latach wychodzi to i owo... Szczęśliwie Tore dla swoich potrafi być skarbem, a przynajmniej dla bezbronnego Siggego... Sigge wszystko potrafi, tyle że nie może być sam poza  swoją domową przestrzenią, do której po trudach przywykł, bo każda zmiana wprawia go w krzyk i obłęd.

 Człowieka ogarniają ponure myśli, mówi Tore. Bierzesz kogoś pod skrzydła i chcesz dla niego jak najlepiej. A tu płynie nieubłaganie czas. Mamy taki rytuał - rano zakładam Siggemu podkolanówki i całuję go na dzień dobry w czoło. Sigge to bardzo lubi, uśmiecha się i jest spokojny. Wie, że tak będzie zawsze. A ja myślę, co się stanie, gdy któregoś dna szlag mnie trafi. Robię śniadanie, jemy razem. A potem, zanim wezmę się za robotę, przez pół godziny płaczę w łazience.

Sigge prawie nikomu nie umie zaufać. Z innych jedynie Timo, nawet dłużej nie widziany, potrafi wzbudzić w nim prawdziwy entuzjazm... Zawsze się zastanawiał, dlaczego ciągle lgnęły do niego jakieś bezbronne istoty, do niego, syna kobiety, od której wszystko, co żywe wcześniej czy później wolało trzymać się z daleka... Szczeniaki, dzieci, kaleki... A w nim przecież niewiele mniej strachu, co w Siggem... Czy to nie on go tu przywiał? Dłużej już nie może. Spieniężył, co się dało...

Szczeniaki, dzieci, kaleki... Ulica kolorowych domków, koślawych, fasady jak rządki powieszonych na sznurku gaci. Mieszka przy niej półżywy Timo, mieszka też kawałek dalej beznogi Rainer o wiecznie przetłuszczonych, polepionych w strąki włosach. Rainer zdecydował, że Timo będzie jego przyjacielem... Obiecał Rainerowi, że wyśle mu widokówkę. Ciągle tego nie zrobił. Trzeba wreszcie o tym pomyśleć. Tymczasem zgniótł puszkę po piwie i wrzucił do kosza na śmieci. Wziął plecak i jednoosobowy namiocik, przestudiował tablicę informującą o lokalnych atrakcjach, a potem spojrzał na drewniany drogowskaz z nakreślonym czarną farbą napisem Bakken... Wkrótce otoczył go głęboki cień świerkowego lasu...

cdn

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce