Radość schłodzona

 W życia wędrówce, na połowie czasu,

Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi,

W głębi ciemnego znalazłem się lasu...


To naturalnie początek "Boskiej komedii" Dantego... I sobie tak często mówię, teraz, na połowie czasu, gdy się w las zagłębiam, choć zwykle nie tracąc z oczu ścieżek niemylnych, a i w naturze tak poszatkowanej szybko jest się z drugiej strony, na powrót w piekle, tym ziemskim, choć nie mniej wyfantazjowanym przez człowieka... Zwłaszcza że tym razem to ledwie Las Zabierzowski, uroczy, porastający Garb Tenczyński, w Tenczyńskim Parku Krajobrazowym. Las, skałki, Wąwóz Kochanowski, który bardzo lubię... Pewnie, byłoby wspaniale, gdyby nigdy się nie kończył, tak jak sobie to w dalece szczenięcych latach wyobrażałem... Od strony Rudawy lubiłem się gapić na ten wznoszący się nad okolicą las, zapominając, że za nim dalej to samo życie, ruchliwe, gdzie nawet startują i lądują samoloty. Usposabiał mnie marzycielsko... Garb się ciągnie ku zachodowi, dalej też są lasy, z Puszczą Dulowską na czele... Tam, bliżej Krzeszowic, swego czasu inny chłopak marzycielsko myślał o lesie, choć marzenia te były bliższe tęsknot o ostatecznym unicestwieniu przez jakiegoś leśnego demona - ot, marzenie chłopaka, który wiedział już, że życie jest czymś nie na jego nerwy... Chłopakiem ten był Czycz, ktoś coraz mi bliższy, choć wtedy jeszcze nic o nim nie wiedziałem... A teraz wiem i jest wiele przeżyć, o których myśl gryzie aż do kości... Choć to wszystko bez żalu, jednak... O rety, nawet pierwsze nasze erotyczne doświadczenia wypadły tak po sąsiedzku - dzieli je tylko czas i orientacja, choć obie przygody mieszczą się w ramach lat przewidzianych przez dzieje na użytek PRL... W innym też oświetleniu... On pod osłoną ciemności na murawie boiska, a ja w pełnym blasku, co najwyżej w zacienieniu olbrzymiej pierzyny, takiej najprawdziwszej, ogromnej, pękatej jak chmura... On z kobietą, więc na brudno, z wsiowym kurwiszczem, ja z różowiutkim Grzesiem... U niego po ekstatycznej chwili nagły najazd najwyższej odrazy, u mnie zaskakujące szczęście... On pod sobą ujrzał rozbabraną Matkę Naturę, która dalej chciała się miziać i mamlać, ja zaś przyjemność miałem z samym Amorkiem... On się natychmiast zabrał, musiał iść, bo pociąg ucieknie (koćpiergała niesyta wprawdzie zapewniała, że przyjedzie przecież następny, chłopak upierał się jednak, że ten będzie ostatni, jakby po nim już miała nastąpić jedynie Apokalipsa...) On na czas jakiś pielęgnował gorzki uraz, ja się poczułem wreszcie jakoś doceniony i nagrodzony, tak że jak ledwie minęło jedno, chciałem kolejny raz... Ale obok miłych rzeczy były i niemiłe... W tamtych okolicach też po raz pierwszy, jadąc pociągiem, poczułem mocne ukłucie uczucia wstrętu do moich rodziców... Nagła świadomość całkowitego braku oparcia, co było dość upiorne, bo przecież byłem jednocześnie od nich zależny, jak to dzieciak... Pamiętam ten wieczór dobrze, z jakimś takim pijackim zaśpiewem, półzwrotkowym... Siedziałem z boku, wtulony w kąt, w poczuciu jakbym był najzupełniej obcy... Wstyd i samotność, i obrzydzenie... Wesoła rodzinna wycieczka...(Tato - często zapity najsamotniejszy człowiek, jakiego w życiu spotkałem; matka - osobliwy przykład kobiecości, która jawiła się jako stan fizjologiczny pozujący na chorobę, nieuleczalną, domagającą się tylko co rusz jakiegoś paliatywu...) Jednak dla równowagi zadziwiające wspomnienie rozkosznej, słodkiej pustki... Aż się dziwię, jak wiele pustych zupełnie momentów do dziś tkwi w mojej pamięci, z niezmienną wyrazistością, z zapamiętanym każdym detalem. Mogę zamknąć oczy i przeżywać to stale i stale. Nawet teraz w złych momentach się tym ratuję. Po prostu nic. W domu kochanego Grzesia. W mieszczącej się w suterenie kuchni. Idealnie gładkie klepisko; białe kredensy; masło w naczynku z wodą; na stole kraciasta cerata; niebieski zeszyt ówczesnego krakowskiego informatora kulturalnego "Kram", bez sensu przeze mnie kartkowany, bo przeczytany już od deski do deski; obok kamionkowej popielniczki kostka Rubika - Grześ szybko umiał ułożyć wszystkie kolory, mnie to się nigdy nie udało; (Grześ - jak pamiętam -  całą podstawową i średnią edukację przejechał na świadectwach z czerwonym paskiem, ja miałem co najwyżej czerwone pasy na dupie); gorąco, bo to letnie, znieruchomiałe popołudnie, cisza niemal idealna, jedynie jakaś mucha przeleciała brzęcząc; w wielkim dymionie porzeczki szykujące się na wino, co zdradzały bąbelki w rurce fermentacyjnej; i jeszcze wielki słój z niedopałkami po sportach (szaleństwo tamtych czasów, w których istniała marka papierosów bez filtra "Sport") wypalanych przez babkę Grzesia na potęgę - z kiepów - jak mówiła - robiła zupę, co była nawozem dla jakichś tam roślinek w jej ogródku... Jakiś zadziwiająco idealny moment. Nawet nie zrobiłem takiego postanowienia, jak kiedyś Jostein Gaarder, który razu pewnego, w szczenięcych czasach, widząc kobietę wchodzącą na wzgórze, postanowił, że zapamięta ją na całe życie... No, ale ja nie byłem wtedy jeszcze zbyt filozoficznie usposobiony. Mimo to tamten dzień z tymi pustymi, bezczynnymi godzinami, kiedy wszyscy gdzieś poszli, tkwić będzie wyraźnie we mnie do samego końca... Właściwie byłby to świetny obrazek na konanie, z jego spokojem, z przesłaniem, że tak naprawdę nie dzieje się nic... Wobec potęgi takiego niczego na bok gdzieś idą wszystkie obelgi, tragedie, kopniaki życia... Uzbierałem już cały worek bólu, a mimo to tli się gdzieś chłodny dziś płomyk radości...

Mijaliśmy z Frankiem tamten dom ostatnio. Aż mi się gorąco zrobiło, bo nie zmieniło się tam nic. Czas stanął w miejscu, przez co w tym zastygnięciu wszystko wydaje się martwe. Znikła tylko czereśnia, co rosła obok studni, wtedy już bardzo leciwa, sękata i lepka od żywicy, po której strach było się wspinać... Ale reszta... Jedynie po budynku widać trochę działanie zębów czasu. Tak jakby coś tam się nie powiodło... I te dolne drzwi, zawsze wtedy uchylone, takie były i teraz, dziś na jakiś upiorny dla mnie sposób zapraszające... F. się spytał, czy nie kusi mnie, by zajrzeć. Odparłem, że się boję. Lubię wracać do miejsc, ale nigdy nie wracam do ludzi. Jeśli kiedyś pozrywały się nici, wolę, żeby tak zostało. Przywiązuję się i cenię sobie stałość pewnych sytuacji, ale gdy się nawzajem opuszczamy, dla mnie zawsze bezpowrotnie... Jeśli on tam był, to już jako całkowicie obcy mężczyzna na połowie swego czasu... 

W innym domu widać bardziej powodzenie... U drugiej ciotki. Dużo oznak życia, basen w ogródku... Choć sama ciotka już umarła, jak się pokątnie dowiedziałem, z drugiej ręki, przypadkiem... Stało się to półtora roku temu... Zaskoczyło mnie, że w chwili śmierci była już sporo po dziewięćdziesiątce... No tak, ale ostatni raz widziałem ją przeszło trzydzieści lat temu, więc żyje we mnie jako kobieta jeszcze całkiem młoda... Strasznie ją lubiłem. Kochała się śmiać i stale na rozrywkowym biegu malowniczo zdradzała swojego męża z włochatymi facetami, zdradzała męża, który ciągle od niej odchodził wiecznie pakując walizki, żadnej z nich jednak nigdy nawet nie wystawił za próg... 

Tak, jestem już całkiem poza rodziną. Nie spotykamy się nawet na pogrzebach... Ale nie ma we mnie większego żalu. W zasadzie trzymam się w pionie dzięki sile, która nie pozwala mi się z nikim szczególnie mocno porównywać ani też gdybać... Co by było, gdyby... Jakoś by było, z pewnością, wszak natura próżni nie lubi. Wszystko, co się zdarzyło, traktuję jako konieczność. Nic najwyraźniej nie mogło być inaczej. Nie jest łatwo to unieść, ale jak się ma wystarczająco odporne plecy, ujdzie... Więc jest i miejsce na chłodną radość... Nie patrzę w przeszłość, by coś nadmiernie i jałowo roztrząsać, tylko by się uśmiechnąć...

Tak więc miły, cienisty las, w szybkich zazielenieniach, w przedwczesnych rozkwitaniach... A jak zacząłem od lasu, to skończę leśnym poetą z Norwegii, o radości, co jest jak wierny, okaleczony pies...

Hans Børli

"Radość"

Przemarznięta radość życia

szuka cię u brodów,

przy ogniskach, na rozdrożach,

zawsze - 

Nawet w najsmutniejszych dniach,

nawet w dobie najsroższych przeciwności,

także w bezsennych godzin męce

poszukuje cię radość, jak przejęty

wierny pies,

co biegł, kalecząc do krwi łapy,

po ściętej mrozem ziemi

i płynął oszalałymi, kry pełnymi rzekami,

byle tylko odnaleźć swego pana.

     przełożył z norweskiego Kiljan Halldórsson

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce