Rolf Jacobsen. Pejzaż z koparkami

 Wszystko się zmienia. Miasto się wgryza w dawne miłe dzikości. Także w miejsca moich dawnych wagarów...

 Wagary. Jeden z pierwszych nałogów. Nogi za pas. Z wszystkich innych się wyleczyłem z niedorzeczną łatwością, natomiast namiętność do zaszywania się mi pozostała. Dlatego lubię ciągle wybrać się w podróż w pojedynkę. Czasem bliską, czasem daleką, choć z tą dalekością nie przesadzam, bo sięgam góra do Islandii (no, w porywach jeszcze norweski Finnmark) - dalej już mi się nie chce. Poczucie niepotrzebności jakoś specjalnie nigdy mi nie przeszkadzało, choć zwykle ciągle jestem jeszcze komuś potrzebny... Ale to jest tak jak z lenistwem - jestem leniwcem ciągle jednak czymś zajętym. Jedyny plus - nie ulegam przesadzie i wiem, że świat beze mnie doskonale sobie poradzi... Staram się więc być na wagarach jak najwięcej, tak jedną nogą poza wesołym miasteczkiem usystematyzowanego życia z jego powagą, strachem dyktującym rozmaite ubezpieczenia i oczywistymi atrakcjami...

 Naturalnie dawniejsze wagary cechowały się większą malowniczością, bo były takimi pierwszymi samowolkami. Upajałem się zbędnością, korzystając jednak z czasu, bo uciekając ze szkoły, snułem się po muzeach, wystawach albo z ukochanym siedziałem na porankach w kinie - z marszu niemalże zaślubionym, bo przecież nigdy nie mieliśmy się rozstać - ale jak to bywa z wiecznymi miłościami, kończą się szybciej niż przelotny romans... No, z czasem dochodziły też licealne posiady przy koniaku i kawie, w tytoniowych chmurach, w których cudownie można było się wymądrzać (pod szkolnymi tablicami nigdy nie miałem na to chęci)... Ale najlepsze były szczenięce jazdy, samotne, jesienią, zimą, wiosną... Zimy były wspanialsze, można było brnąć w śniegu szerokimi polami, właściwie już był koniec świata... Krótka jazda podmiejskim autobusem, i spotykałem się z lisami, zającami, płoszyłem bażanty, a nadto zwiedzałem z lubością okoliczne wsie; dworki, kościoły, ruinki zameczków... Do dziś pozostało mi w głowie mnóstwo informacji o historii tych wszystkich miejsc, zupełnie bezużytecznych informacji... Ot, coś w osobistej rupieciarni, obok znajomości łaciny, umiejętności koszenia kosą i uprawnień do prowadzenia wózka widłowego (o tych ostatnich zawsze mówię, że to mój as w rękawie)... Miast do szkoły, pakowałem się do któregoś z autobusów uwożących na wieś, rano więc należałem do nielicznych pasażerów, bo większość z tych wszystkich wiosek właśnie jechała do miasta, do pracy, do szkół... Było mi wtedy bardzo miło i coś mnie w środku łaskotało, to poczucie, że wszystko samo się może kręcić, beze mnie, i że w danej chwili nikt nie ma pojęcia, gdzie się znajduję, że o tym wiem tylko ja, że jestem jakby troszkę martwy, jak snujący się duch, niezwiązany za bardzo z doczesnością... To był lek na całe zło. O dziwo, w pojedynkę wszystko wygląda dużo lepiej i dobrze mi wtedy ze sobą. Wtedy właściwie można złapać ze sobą kontakt, bliższy, pogadać na poziomie. Świadkowie zbędni... Ach, gotowy jestem na wieczność chyba!!... Tak sobie teraz myślę, że całe multum szczęśliwych momentów, najdroższych chwil, zalicza się do tych sytuacji, które przeżywałem w pojedynkę... Ważne tylko, by mieć coś, do czego można wracać, by znowu mieć skąd prysnąć na trochę. Dla odmiany oczywiście coś dobrego i wyrozumiałego, coś przerastającego ledwie lokal z wyżywieniem i opierunkiem z zaciśniętym nienawistnie ząbkiem. No bo wagary to jednak pewna chwilowość... A F. się śmieje, że dla mnie najlepszym rodzajem bliskości to jest ta plecy w plecy... A ja odpowiadam: - Ale jak to jest miło, gdy się raptem odwracam frontem, na co zawsze można liczyć. Bo często jest tak, że jak trzeba być frontem, to się ludzie właśnie wtedy plecami odwracają.Więc lepiej na odwrót, i komfortowo tak jest na co dzień, gdy się w cudze przestrzenie nie pcha ryja nazbyt nachalnie...

 Taki więc nawyk z ponurego dzieciństwa (a w końcu dziećmi być nie przestajemy - Boże drogi - ciągle mam w sobie i dziesięcio - i piętnastolatka...), w którym zawsze myślałem: uciec, uciec... A że wtedy nie mogłem daleko, więc pozostawało blisko i choćby na chwilę, byle być trochę poza zasięgiem... Osobliwe, że nikt mnie nigdy nie zaczepił, nie zainteresował się, że się jakiś plącze po okolicy szczeniak w szkolnych godzinach. Ale ja miałem już wtedy tak poważną i zimną mordę... Co poradzić - ledwie wyszedłem z kołyski i już się zestarzałem, z nieudanym małżeństwem na głowie, cudzym wprawdzie, lecz to przecież nie umniejsza udręki... Słowem - poważne dziecko, czyli - nie owijając w bawełnę - człowiek zmaltretowany psychicznie... (Po czymś takim trudno być dziecinnie poważnym dorosłym...)

 Zatem moje ukochane łąki, laski, ruczaje, jakieś mało przetworzone odwieczności... A tu raptem tyle różnych zmian, bo i na te miejsca przyszedł czas... Dawno tam nie byłem i trochę mnie to wszystko zaskoczyło, kiedyśmy się ostatnio wybrali na sentymentalną przejażdżkę... Naraz w oczy rzuciły się sztampowe osiedla, multum budowlanych składowisk, nad uroczą dziką niegdyś pustką potężna estakada, kawałek dalej jakiś wygryziony w ziemi tunel, drogowy węzeł... Betony, bruki, maszyny... Niby wszystko zrozumiałe - miasto potrzebuje obwodnicy, nowi ludzie chcą mieć nowe mieszkania, a wszystko to musi mieć przestrzeń, ale jakiś sprzeciw się budzi wobec tych gwałtów... Jednak nic nie stoi w miejscu. Zacierają się kontury... I tak mi się to splątało z wierszem Norwega Rolfa Jacobsena. Jak znalazł jest po ostatniej wycieczce na me dawne wagarowiska, właśnie tam, gdzie kiedyś kicały te zające...

Rolf Jacobsen

"Pejzaż z koparkami"

Zjadają moje lasy.

Sześć koparek przybyło, by się w nich paść.


Boże, ratuj, co to za stworzenia. Głowy

bezokie, oczy na zadach.


Ich łby zębate na patykach się długich bujają,

z kącików ich ust resztki zwisają mniszka.


Żrą i plują, plują i żrą,

już im brak gardeł, tylko przepastne

mają paszcze i brzuchy burczące.

Czy to jakiś rodzaj piekła?

 

Dla brodzących ptaków. Dla nazbyt przemądrzałych

pelikanów? 


Oślepione, na nogach mają łańcuchy.

Będą pracować przez wieki, na asfalt

przeżują niebieskie dzwonki. Okryją je tłustego wyziewu

chmury, z reflektorów zimne zaświeci słońce.


Bez gardeł, bez głosowych strun, bez skargi.

    przełożył z norweskiego Kiljan Halldórsson

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce