Nic takiego, Timo (5)



 

 W termosie była jeszcze kawa, letnia, o posmaku gumy. Popijał ją z białego kubka, gorzką, drobnymi łykami, znów zadziwiony spokojem i ciszą. Lokatorzy tego domu zdawali się zjawiać w jego pomieszczeniach po to tylko, by za chwilę gdzieś zniknąć. Zupełnie jakby wnikali w deski sękatych ścian lub podłóg albo kryli się we wnętrzach schowanych gdzieś magicznych butelek. Nie chciał jednak przekonywać się doświadczalnie, czy w swych przypuszczeniach dotyczących istot tu egzystujących bliski jest rzeczywistości - ot, tylko założył, że skoro spod łóżka mogą wydostawać się jakieś człekopodobne czarne gryzmoły rodem z rysunku psychicznie katowanego dziecka zachęconego przez terapeutę do twórczej aktywności, to również mieszkańcy przybierający bardziej akceptowalną postać zdolni są do podobnych praktyk. Nie przyzywał więc nikogo - całkiem teraz bez potrzeby by to zresztą było - żeby stać się świadkiem materializacji zjaw, jak w trakcie seansu spirytystycznego. Niech te zjawy - pomyślał - lepiej same decydują, kiedy i w jaki sposób się ukazać, bez ponaglania. Byle tylko żadna z nich nie chciała lizać go po twarzy!

Postać zza okna, choć mogła być pewna spojrzeń Tima, postanowiła tym razem nie wchodzić w pole widzenia i nie wykonywać popisów wchodzących w zakres tak zwanych sportów ekstremalnych. Ciekawe swoją drogą zjawisko - zwykle przepaście wywołują lęk - czyżbyś tedy, człowieku, był skazany na pośmiertne loty? Więc może ten, co latał uporczywie mocą zaświatowej złośliwości zostanie na zawsze przytwierdzony do podłoża, tego, na którym sczeźnie. Marzymy o nagrodach. A tymczasem to, przed czym uciekłeś, wreszcie cię dopadnie, na wieki wieków amen. Strach pomyśleć tylko, co czeka tych, co w życiu postawili na seksualną wstrzemięźliwość! Za wszystko, czego sobie odmówiliśmy, będziemy boleśnie ukarani! Bo z życia trzeba korzystać - sformułowała się kategoryczna myśl.

 Lunęło znów. Tym razem spadł rzęsisty deszcz i znacznie ograniczył widoczność za oknem. Spłakały się szyby. Kiedyś takie spłakania były przyjemne, gdy jeszcze istniały jakieś widoki na przyszłość. Można było usiąść w oknie i oddać się marzeniom. Vernick powiedział, że przestał marzyć, więc nie słucha już za dużo przyłapanej na płytach muzyki. Ta żywa widocznie jest lepsza... A właśnie teraz rozległo się granie, granie nie pianinie. Akurat "Marzenie" Schumanna... Więc się skryły zjawy tam, na mostku, stawiając czoła chmurom, na tym kursie na ostatnią prostą... Jeszcze z końcówką dokładniej przemyślany temat, z lekkimi przestojami... O, tak właśnie nam się śni, tu i teraz... Żywa muzyka ma zawsze jakieś niedokładności, zawsze, mimo najściślejszego nutowego zapisu, tu coś zabrzmi odrobinę dłużej, tam jakiś element się urwie o sekundę wcześniej... Nie trzymamy się kurczowo jednej myśli, dajemy się zaskoczyć, nie planujemy z przesadną skrupulatnością ... Niech w tych zakreślonych ramach los sam sobie podziała, kaprys, drobne codzienne niewytłumaczalności.

 Timo podciągnął nogi i schował głowę między kolanami. Wpatrywał się w dziurawą skarpetę... Czuł zapach stóp, intensywny po przechadzce w starych, przemoczonych trampkach... Własny zwierzęcy odór, w skuleniu wyraźniejszy. Własna smrodliwa przytulność, którą w każdym miejscu można sobie wyczarować. Zapachowy kokon. Przypomniał mu się Trelkovsky, który w chorobie kuli się pod kołdrą w embrionalnej pozycji i w ten rozgorączkowany zaduch, we własny bydlęcy zapach wkomponowuje jeszcze wyduszane z siebie bąki... Z własnych odorów tylko rzygowiny nas odtrącają, jak trucizna... Z kolei w przeczuwanym pochodzie chcących pojawić się przed oczami wyobraźni Tima postaci zjawił się szkolny kolega, który z jakichś powodów zwierzył mu się kiedyś, że onanizując się ma na sobie dla większej podniety tylko skarpetki, nie zmienione po treningu... Dziwne namiętności... Znów szkolni koledzy, czy może bardziej znajomi, którzy na jakimś wyjeździe w górach siedzieli na łóżku w kółeczku, w samych slipkach i skarpetkach. Siedzieli na jego łóżku, choć on w ich grze nie uczestniczył... Być może uznali, że u niego można sobie na to pozwolić. Inni koledzy pewnie by się wściekali, gdyby taką karcianą posiadę chciano zorganizować na którymś z ich łóżek. Timo nie śmiał się stawiać. I brudy można było zostawić u niego, albo przynajmniej nieświeżą atmosferę... Grali w karty i cieszyli się z tego, jak cudownie śmierdzą... Wreszcie Sigge, który cieszy się, że Timo też śmierdzi. Siedzi tam pewnie obok swego brata gwarantującego spokój i bezpieczeństwo, i studiuje mapy, atlasy geograficzne. Ciągle i ciągle znajduje w tych samych miejscach takie czy inne Bergen. Jest i w Ameryce, i w Austrii, w Niemczech, w Australii... Ostatnio i może po raz ostatni - kto to wie - zapewnił go, że w każdym Bergen jest podobny Sigge... Już nie dodawał, że w każdym innym miejscu jest identycznie... Mapa świata jest obsypana makiem znaczków zdradzających ludzkie siedziby. Gdyby w każdej była choćby jedna osoba przestraszona światem, kula ziemska byłaby kosmiczną partaniną. A w każdym z tych miejsc roi się przecież od nich, gdzieś się kryją po kątach... Ponoć co trzy sekundy ktoś na świecie próbuje odebrać sobie życie; co czterdzieści sekund jakaś próba kończy się sukcesem... Tore, ten zapamiętały iberysta pewnie nie raz słyszał, że może przecież oddać Siggego pod opiekę... Przecież to taki dobry i dyktowany troską sposób na radzenie sobie z trudnościami. Zawsze starość i niepełnosprawność można odstawić na bok. Wtedy mógłby wypocząć sobie na Malediwach... Tyle że chyba wtedy właśnie czułby, że żyje bez sensu...Tore jest dobry, a jego dobroć potrzebuje odpowiednich warunków, żeby nie uschła. A poza tym uważa, że jego miejsce jest piękniejsze od Zatoki Neapolitańskiej... Wszędzie w gruncie rzeczy jakieś przejawy strachu... Żeby z nim żyć, trzeba siły i odwagi - taki paradoks. A gdy jeszcze jest jakaś inteligentna wymówka... Kiedyś spotkał go na targach książki w swoim koślawym mieście. Tore ciągle myślał o bracie, którego zostawił  u jakichś przyjaciół, zupełnie jak przewrażliwiony właściciel psa, który to pies przecież nie rozumie niczego i cierpi z powodu rozłąki... Był tam i Vernick. Ale Timo się do niego nie zbliżał. Podobnie jak Tore udawał, że go nie poznaje.  Vernick podpisywał swoje książki, strojąc przy tym miny nieprzyjemne, dając wszystkim do zrozumienia, że jego obecność w całym tym straganiarstwie to jedynie ustępstwo na rzecz paskudnie wymagającego wydawcy. Timo nie miał pojęcia, że stary Timo został wtedy po imprezie na Sviskebakken, i się zadziwiająco długo tam zasiedział... Ale może wtedy gdzieś zaczęła kiełkować myśl o tej podróży, coraz bardziej - jak się dobitniej okazuje - bezsensownej...

 Zjawa w zydwestce nie przyszła. Weszła natomiast Inger, chwilę po tym, jak ucichło pianino. Weszła całkiem po ludzku, drzwiami, niosąc tacę z pustymi filiżankami i talerzykami...

 - Czemu pan do nas nie zajrzał?

 - To pani grała?

 - Trochę wyszłam z wprawy.

 - Bardzo pięknie. Znakomicie było słychać. Nie powiem, żebym oddawał się marzeniom przy spłakanej deszczem szybie, ale oddałem się małym wspominkom, nie zawsze apetycznym. Pomyślałem teraz, jak minąłem się kiedyś z Vernickiem, nie mając pojęcia, że ojciec jest tutaj. Wystarczyło podejść i zapytać. 

 - Odnalazł się ponton. Cały.

 - Doprawdy?... Więc wszystko jeszcze bardziej się gmatwa...

 - Po nich jednak ani śladu.

 Timo chyba właściwie zinterpretował to czarne kłębowisko, tam, w tej obszernej trumnie. Nie zdradzał się z tym jednak. I tak było jasne, że tych dwóch już definitywnie nie ma wśród żywych, i że zabrali ze sobą litościwie nawet swoje ciała. Co za porządni ludzie, schludni... Ojciec Timowi zwiał skrupulatnie... Poruszyła go nagle ciekawość - trzeba zajrzeć do tych zeszytów, tak strzeżonych przez gryzmoł...

 - Długo pani już tu jest?

 - Jakąś chwilę. Vernick powiedział, że zaczął się bać. Wyciągnął mnie niemal na siłę z Oslo. Tyle rzeczy pozostawiłam nieuporządkowanych. Właściwie strąciłam z siebie ciężar o nazwie Ljan. Przehandlowałam trochę, by wysilić się na dobroczynność, którą i Ljan zawsze uprawiał. I tak niewiele zostało, bo lubił rozdawać...

 - Nic mi po ojcu nie zostało, tam, w dole, na południu postarano się, by go wygumkować... Chyba kiedyś przyjaźnił się z Ljanem. Tak sądzę po okładce jego pierwszego koncertu...

 - Kochał go, ale nie była to miłość specjalnie odwzajemniona. Jakieś chwilowe odskocznie. Tak to chyba było, z jakimś lekkim szyderstwem... Pewnie te japońskie wiśnie to był jakiś najszczęśliwszy moment... Świeżo jeszcze pamiętali swoje biedy... Ljan to tak na pamiątkę - dodała, uśmiechając się do siebie -  kiedy z Ljan wędrował codziennie do centrum, na piechotę, dla oszczędności, dla muzyki, jej nauki... Nie chciał nadwyrężać swoich skromnych rodziców. Robił dokładnie to samo, co dużo wcześniej brat Edvarda Muncha. Żelazna zasada - by coś osiągnąć, trzeba iść, pieszo, nawet gdy wieje, sypie śniegiem w oczy bądź siecze po twarzy marznący deszcz... Jednocześnie wiedział, mając na względzie Andreasa Muncha, jak bardzo wszystko może być po nic. Mimo całej pilności, którą mógł karmić swoje marzenia, świeży pan doktor wziął i umarł na te cholerne płuca - straszydło numer jeden w rodzinie Munchów - mając ledwie trzydzieści lat... Sam uznawał, że wszystko być może dzieje się po nic. Więc i niech tak będzie, powiedział, kiedy zdiagnozowano u niego niebezpieczną chorobę. Uznał, że i tak najważniejszą rzeczą jest umrzeć. Po co więc to odwlekać?... Nie myślał o mnie, czego nie mam mu za złe. Ustaliliśmy, że jesteśmy na zachwyty, nie biorąc się na własność... Z rozbrajającą szczerością na odchodnym powiedział, że przecież nie zostawia mnie z pustymi rękami... Gadał tylko z wesołością: - Obiecaj, że będziesz ciągle się mną zajmować... Bądź wdową namiętną, ale i swemu mężowi oddaną, taką nieboszczykową... Wyobrażał sobie, że zasiądę przy biurku i napiszę jakieś malownicze wspomnienia... Ale zorientowałam się, że przecież nic o nim nie wiem... Ten okrutny w słowach człowiek... Oczywiście uważał, że dziecko można mieć tylko z mężczyzną, tyle że - rozumie pan - tu szło o potomstwo, jakie przytrafiło się parze Adrian Leverkühn - Rudi Schwerdtfeger... 

 - Ale chyba nie ma takiej konieczności? By utrwalać te wspomnienia, o ile nie uważa się pani za szczególnie ważną personę. Spodziewam się, że już samo rozmyślanie o tym może być fascynujące... Pewnie śmiał się, albo robi to nadal, że pani dała się trochę nabrać. - Uśmiechnął się nad kubkiem z resztką kawy, co smakowała niezmiennie jak guma.

- Miał tylko siebie. Było nas dwoje, którzy mieli Ljana. Staroświecki układ... Brakło Ljana, zaciągnęłam kotary. Jednak chciałabym coś zrobić... To miało być kiedyś nasze gniazdo, ten dom...

- Bardzo cierpiał? Słyszałem, ze to stąd brały się jego fantazyjne nakrycia głowy.

- Tak, starał się zawsze wspaniale wyglądać, naturalnie mnie powierzając całą praktyczną stronę owych starań. W jakiś dziwny, okrutny sposób bawiło go to tworzenie pozorów, granie, przy całej świadomości, że jest w nim od pewnego czasu nieczystość choroby, potwornej... Starał się w życiu unikać nieczystości, więc nieczystość się zemściła. Tak to sobie objaśniał. Cierpiał tyle, ile mógł. Potem rzecz go zaskoczyła. Nie spodziewał się, że życie potrafi być tak uporczywe w swym trwaniu. On zrezygnował, ciało jakoś nie chciało o tym słyszeć. Więc ostatecznie poddał się medycynie, ale już tej paliatywnej. Trochę miał o to pretensje do życia, że jest takie nieprzejednanie chamskie, takie uparte. On i tak wszystko zdążył przecież... Najbardziej chciał dać oprawę dźwiękową dla niesprawiedliwości i zemsty, dla stale krzywdzonej niewinności... To było to ich dziecko, jego i Vernicka...

- To ciekawe, bo właśnie jak tu siedziałem sam, o czymś podobnym myślałem. Że kiedyś za karę dopadnie nas to, przed czym całe życie staraliśmy się uciec... Takie nasze piekło. Każdemu pisane jakieś inne.

 - A ja mam się nie bać. - Uśmiechnęła się szeroko. - Być może popłynę jeszcze w tamte czasy, jak to Vernick mówi: pisuarowo - parkowo - bibliotecznych namiętności... W myśl Ljanowego poglądu, że dziecko można mieć tylko z mężczyzną... Był naprawdę nieznośny, co mnie niezmiernie bawiło... Vernick obiecał pogonić mnie do roboty... Tylko teraz ten niezrozumiały wypadek wpędził nas w jakieś przymglenie, tak że po omacku wypełniamy czas...

- Sam nie wiem, co o tym myśleć. Boję się nawet nazywać swoje motywacje... Okropne i niedojrzałe. Jak dureń, który ustala coś na przyszłość, liczy, będąc niemal pewnym dobrego losowania w grze... Czy znów brać nogi za pas?

- Nie wiem, co panu poradzić...

- Powinienem chyba jednak coś postanowić... Pozwoli pani, że teraz pójdę trochę odpocząć?

- Naturalnie...

*

 Jakoś strach uleciał. Wręcz zapomniał o kreskowatym straszydle... O, nawet na północnym zachodzie wyjrzało słońce. Posłało ostry promień w okno, na tę ścianę z dziurą po kuli... Nie było straszydła. Pod łóżkiem jedynie trochę wełnistego kurzu. Pościel miała lekko psi zapach, jak poprzednio... Usiadł po turecku, wziąwszy uprzednio z podłogi pod łóżkiem losowo wybrany zeszyt... Starł kurz z czarnej okładki... TUNGLIÐ - taki widniał napis na pierwszej stronie... Coś o księżycu? Ale nic na miarę Málfríður... 

 Potem były narysowane długopisem stokrotki... Stokrotka, stokrotka, stokrotka, po stokroć stokrotka... I jeszcze pocztówka w kopercie wetkniętej między strony przemienione w stokrotkową łąkę, osobliwie czarno - niebieską... Odkrytka była wysłana z Islandii. Na fotografii Dimmuborgir koło Mývatn. Kartkę razem z listem nadano na poczcie w Akureyri kilka lat temu... To od Vernicka dla Tima. Z podróży, jak się można było domyślić - służbowej... Maczkiem napisał pozdrowienia oraz wyraził żal z powodu tego, że Timo nie chciał mu towarzyszyć... A w dołączonym liściku zanotował: Otaczają mnie tu jakieś wełniane kobiety, uśmieszki, chichoty... A ja się tu w pewien sposób w sobie zatapiam. W Dimmuborgir przypatrywałem się sobie, a raczej swojej - jak się tego obawiam - ponurej przyszłości. Kiedyś stary, brodaty Hamsun stał przed starą, nieużywaną stodołą z zapadłym dachem. - Co robisz, tato? - spytała jego córka. - Nic takiego - odparł. - Przypatruję się sobie... Mnie - przynajmniej w tym względzie - bliżej jakoś do tworów natury, ale te tu nawet nieco przypominają twory ludzkich rąk. Tak się przyrodzie w jej wulkanizmach udało uczynić... Surowa, szorstka skała, w niej otwór... Wypadamy na ten świat z potwornego, śliskiego, ohydnego otworu - zwykle idzie to dość łatwo, lecz żeby stąd wypełznąć, otwór nie jest już tak zachęcający do sforsowania go... Inny rodzaj paskudztwa i zapowiedź bólu. Wtedy bolało matkę, teraz zaboli nas... Pomyślałem sobie, że przede mną już tylko takie Dimmuborgir... Martwisz mnie, Timo. Z niezmiennie nieokreślonym uczuciem, acz pozbawionym szczególnej złości, Twój Paul.

 Stokrotki, znów stokrotki, i jeszcze stokrotki... Potem strzałki, do kolejnych, nawet gęściej utrwalonych na papierze w kratkę stokrotek...

cdn

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć