Nic takiego, Timo (6)

 


 

 

Kiedy zamknął oczy, leżąc na wznak, miał wrażenie, jakby trwał w alkoholowym upojeniu. Czuł, że łóżko pod nim się porusza, faluje, wykonuje obroty. Opanował jednak lęk. Leżał, nie odmykając oczu. Pozwalał straszydłu, kimkolwiek było, brać się za ten szpitalny iście mebel i czynić z nim, co mu się żywnie podoba... Tak, tak, nasza zuchwała obojętność zdaje się onieśmielać upiory. One najwyraźniej są jak drapieżniki, które zdobywają się na pogoń za czymś, co wobec nich objawia obawy i stara salwować się ucieczką... Timo uśmiechnął się, gdy jego niewzruszona postawa zniechęciła zaświatowego przybysza, który, nie napotykając u ofiary panicznych podskoków ani okrzyków przerażenia, ustąpił, zaszywając się w Bóg raczy wiedzieć jaki kąt... Doprawdy, straszydło zachowało się jak on sam kiedyś tam, gdy był jeszcze małym uczniakiem spragnionym pewnych specyficznych czułości i dotyków. Razu pewnego, w sylwestrową noc, jedyną na jaką mocą jakiegoś dziwacznego kaprysu został zaproszony do domu kolegi, w chwili odpalania petard w ogrodzie usiłował zbliżyć się do upatrzonego chłopca, dotykając go niby przypadkiem tu i ówdzie. Chłopiec, dobrany zresztą do tych niewinnych igraszek już wtedy z siłą małej wybredności, szybko się w poczynaniach Tima zorientował i zareagował na nie w zupełnie nieoczekiwany sposób, stanął bowiem frontem do niego w wyczekującej pozie, co małego lubieżnika natychmiast speszyło. Udawał, że istotnie wszystko było jedynie dziełem przypadku, a w niebo zbawiennie poszły z hukiem kolorowe światełka... Timo mógł otworzyć oczy pewny, że intruz zupełnie stracił pewność siebie. Był osobliwie przekonany, że do następnego dnia będzie już miał spokój z psotnymi duchami...

Słońce wędrowało nad północnym horyzontem i świeciło prosto w okno. Akurat na noc musiało się wypogodzić... A Timo zawsze był słotną istotą. Kiedyś nawet fantazjował, że spadł po prostu z deszczem, że się tylko tak przytrafił, nieproszony... Deszczu się czasem pragnie, ale najlepiej, żeby nie przynosił ze sobą niespodzianek. Te jednak czasem się przytrafiają. Takie jak Timo... Naturalnie nie ma pojęcia, jakie wywołał w pierwszej chwili reakcje, ale późniejsze odnoszenie się do jego osoby zdradzało niechęć, jaką okazuje się wszelkim przeszkodom i obrzydliwościom. Z całą pewnością zawitał w progach niegościnnych, mając za podstawowe zadanie odpokutować cudze grzechy, a te zawsze ciążą bardziej i wycenione są nieprawdopodobnie wysoko... Każdy ma prawo jednak do słabości oraz do tego, by mógł zmieniać zdanie. Zawsze możemy się przecież rozmyślić, albo czegoś żałować, gdy klamka zapadła... Tak jak zazwyczaj nie da się odzyskać wydanych pieniędzy, tak też nie da się odwrócić życia... Stało się, i jest. Jak zakup, którego się żałuje... Najchętniej rzecz by się wyrzuciło, by ukryć ślady swej pochopności. Timo zawsze był rzeczą o jakimś popsutym mechanizmie i nie miał specjalnie pretensji o to, że tak był traktowany... Dość taktowną jednak okazał się zabawką, bo sam się któregoś dnia wyrzucił poza nawias, w bylejakość, aby tylko przepędzić czas, licho wie, jak szczodrze mu odmierzony... Wystarczyło wynieść się na sąsiednią ulicę. Nawet małe miasta dają dość przestrzeni, by się nawzajem unikać. Timo nie miał z tym zbyt wiele kłopotów, bo też i robienie uników dotyczyło jedynie jego matki... Poza tym nikt nie chciał go znać - robił wszak dość, by zniechęcać ludzi do siebie... Pusty, pozbawiony empatii, słowny, ale tylko w wąskich zawodowych ramach, dla spokoju i zysku, zawsze lichego, bo i wszystko zawsze u niego siłą klątwy (albo jak kto woli - nieżyczliwości) na lichość było skazane... Wspomnienia zwykle blakną po czasie. Timo w życiu matki był dostatecznie długo wspomnieniem niewyblakłym, trzeba więc było już nieco usunąć się w cień, biorąc wszelkie winy na siebie, co nie nastręczało zbyt wiele kłopotów - wiara w końcu czyni cuda i gdyby ktoś go podpiął do nie dającego się łatwo oszukać wykrywacza kłamstw, mógłby dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy na temat roli Tima w najodleglejszych nawet czasowo i geograficznie katastrofach, co o tyle by było zaskakujące, że przecież te rewelacje dotyczyłyby człowieka najgłębiej przekonanego - dzięki między innymi sumiennym staraniom jego własnej rodzicielki -  o swej ostatecznej bezwartościowości; z jednej strony niemal kompletna nieprzydatność dla świata, a z drugiej taka kpiąca sobie  z czasu i przestrzeni wszechpotęga... Jakże szczególne było jednak to wnętrze: surowe deski, starodawna skrzynia malowana w róże, zawleczona tu nie z przyczyn dekoracyjnych, tylko całkowicie pragmatycznych. Minimalizm. Ten sam, który można było odnaleźć w jego mieszkaniu z sękatą podłogą, gołą, bardziej może zużytą, bo wcześniej przedreptało po niej całe mrowie jakiejś biedoty... Garść najniezbędniejszych, mocno wyeksploatowanych sprzętów, które już zastał... Ledwie mieszkalna obrzydliwość - ale grunt, że kąt, osobny... Timo nie lubił niczego kupować. Jego ojciec, jak się okazało, też niezbyt przykładał się do tej sfery życia. Ledwie garść identycznych łachów, a otoczenie stworzone przez kogoś innego... Pewien rodzaj wygodnictwa, bo też i tak można traktować wyrzeczenie... Dość klasztorny sposób na przetrwanie... Szumi las, skały nic nie wzrusza. Chociaż posądzają ją o pewną niestabilność. Ale jak runie, to też z obojętnością. Zmiażdży nygusów i pracusiów, jednocześnie... Taka to sprawiedliwość.

Timo zerwał się z łóżka. Podszedł do skrzyni stojącej obok rozsłonecznionego okna. Wahał się przez moment, bo nie był pewien czy nie skryła się tam teraz jakaś niespodzianka. Ale nie - z ulgą skonstatował, że jej zawartość od ostatniego zerknięcia w jej wnętrze przedstawiała ten sam widok... Sięgnął  po czarną bluzę. Usiłował wychwycić w niej choćby ślady woni ludzkiego ciała, jednak poczuł tylko zapach jakiegoś proszku lub płynu do prania. Spodnie też były czyste, a niektóre pary były nawet nienoszone, o czym świadczyły nieodczepione metki... - Czy będzie nietaktem, jeśli z tego skorzystam? Czy ci się powiodło, staruszku? - rzucił w nicość drewnianą pytanie, zatapiając nos w zwiniętych w kulkę skarpetkach ojca, też - jak się przekonał - upranych. - Co mu się mogło przydarzyć?... No tak, tak, utonięcie. Razem - można przypuszczać -  z kolegą... Vernick mógłby zauważyć, że i tu wreszcie minęła druga wojna światowa. A może nawet już to zauważył, bo chyba nikt nie może mieć wątpliwości, że te dwa życia można swobodnie odfajkować... Jednak co było przyczyną? Kto ich wybrał z pontonu? Co, z wody wyłonił się jakiś nykur, by ich wybawić z kłopotów? - Wyobraził sobie, jak nagle wystrzeliwuje z wody ogromny koń i wykręconymi tył do przodu kopytami wygarnia ich z pływadła, by jednego i drugiego zawlec w pełne chimer głębie mrocznego fiordu.

Ktoś, mimo późnej pory, tu się jeszcze pofatygował. Przed dom zajechała furgonetka, z Oslo, sądząc po blachach. Vernick wyszedł powitać przybyszów Przyjechali z jakimiś pakunkami. Znów cichy dom zatętnił życiem. Głosy, śmiechy, tupania... Goście z Oslo nie zabawili zbyt długo...

*

To za Inger skapywały tu rozmaite rzeczy. Tym razem były to jakieś drobiazgi i jedna większa rzecz - obraz, który Vernick wieszał waśnie na ścianie nad pianinem, asekurowany przez Inger. Właściwie już wszystko było gotowe. Wypadało tylko złożyć teraz aluminiową drabinkę i oddalić się od dzieła o kilka kroków, by się jego widokiem nasycić... 

- Znakomicie się komponuje z wnętrzem - zauważył wchodzący właśnie do biblioteki Timo, mijając się w drzwiach z Inger wynoszącą drabinkę. - Vernick spojrzał na niego. Zatrzymał wzrok na jego niezapiętym rozporku. 

- Twój ojciec był jednak bardziej staranny - zaśmiał się, gdy Timo zasuwał zamek u ojcowskich spodni, przebrał się bowiem w jego rzeczy. - Muszę przyznać, że lekko się wzdrygnąłem, widząc cię w tym ubiorze.

- Chyba głupio zrobiłem.

- Sam nie wiem... Popatrz. Oto on. Obsesja Ljana. - zmienił temat Vernick.

- Chciał, żeby wisiał dokładnie w tym miejscu - dodała Inger, która wróciła właśnie do pokoju.

- Andreas Munch. Zaczytany. Sama pilność i krótkowieczna żywotność... Ljan się go uczepił, jak jakieś uparte medium. Przejął go ten los pełen wysiłków po nic, bo wszystko urwała przedwczesna śmierć. Pracowity student medycyny. Jego słynny potem brat, Edvard, uwieczniał go na tych swoich niby to nie wykończonych pracach. Tu jawi się przy regale z książkami w domu, w którym bracia wtedy, gdzieś tam w okolicach 1883, mieszkali na Grünerløkka...

- Widać go tu jakby przez nierówne szkło - zauważył Timo.

- Tak, masz rację - odparł Vernick.

Inger zaproponowała kieliszek czegoś mocniejszego. Paul zaś zauważył, że choć późno, nie zaszkodziłoby odkorkować butelkę z szampanem. W końcu taki gość... Chociaż zawędrował w tym portrecie bliżej stron, za którymi za życia nie przepadał...

- Poszedł w ślady ojca, by tak jak on praktykować jako lekarz. Zdobył dyplom, marząc o dalekich krajach, o tropikach. Ale nigdy w te tropiki się nie udał. Miał kłopot ze stałą posadą. Dopiero możliwości otworzyły się na północy kraju, na Vesterålen. Długo się tam jednak nie nabył. Wkrótce zabiło go ciężkie zapalenie płuc. Rozwiał się świeżo upieczony doktor, zniknął sen o ciepłych krajach, bo ten zastąpiony został przez sen wieczny, który - jak mniemam - nie obfituje w wizje... Ale mimo tego ledwie trzydziestoletniego życia z całego rodzeństwa tylko on wykazał się rozrodczą siłą. Wszedł w związek małżeński, spłodził córkę, co przyszła na świat już jako pogrobowiec, a podobno jeszcze wcześniej zrobił dziecko służącej, którą cioteczka dbająca o rodzinną reputację oczywiście zaraz precz przepędziła... Córy patriarchatu potrafią być brutalne - są właściwie od czarnej roboty i doskonale wiedzą, że winna zawsze jest kobieta, tedy zasługuje w pełni na to, by być z bękartem pod sercem wygnaną w siną dal... Wszystko może trafić szlag, byleby tylko chłopiec nie miał niepotrzebnych kłopotów... To właściwie przez twojego ojca...

- Co takiego?

Strzelił szampan. Inger rozlała perlący się płyn do szerokich kieliszków... 

- Znakomity na znakomitą okazję - zauważył Vernick.

- W istocie, doskonały - pochwalił Timo.

- Wspominam właśnie, że ta Ljanowa obsesja to właściwie ma źródło w osobie Tymoteusza seniora... Kiedyś czekali razem w Ljan na pociąg, na tej przyjemnej stacji. Ponoć nad Oslofjordem niebo okryło się "krzykowymi" kolorami... To w końcu ten pejzaż. I tak jakoś się o nim zgadali. Andreas już wtedy przylgnął doń na dobre. I od tamtej pory nie trwonił pieniędzy na dojazdy do centrum, tylko o każdej porze i przy każdej pogodzie szedł piechotą... Chodził Ljan z Ljan...

- Ciekawe, czemu przyczepiają się do nas czasem zmarli...

- Żywi też. Mnie się to nawet przydarzyło. Niechcący do tego czy owego się przyczepiłem.  Jakieś dokonania, szczegóły biografii...

- A może też przyciągająca moc niepowodzenia. To akurat jest znane, bo pamięć przetrwała o nim za sprawą światowej sławy brata. Bez tego kto by pamiętał o jakimś tam zwykłym lekarzu z dziewiętnastego wieku. Nawet ci, których wyleczył i tak już dawno gryzą ziemię...

- Tak, może tak - mruknął Vernick. - Chociaż czy to jest niepowodzenie? Chłopak był na dobrej drodze i każdego dnia zakładał z pewnością, że umrze, ale jeszcze nie jutro. To że ktoś umiera to żadna porażka. Oczywiście sam fakt śmiertelności jest wiedzą okropną, ale jakoś zwykle coś nam podszeptuje, że nas to może wcale nie dotyczy. Bo kto to wie?... Po prostu umarł. A żywi jojczą, mimo upływu lat, że coś tam, jakieś plany, jakieś marzenia się nie ziściły... A nasze się ziszczają, i też guzik z tego...

Timo się zaśmiał.

- Co cię tak rozbawiło?

- O tych nicościach tak mówimy... Pamiętam pewną wystawę... Kiedyś w Kopenhadze widziałem dziwaczną zbieraninę przedmiotów, które były czymś w rodzaju mebli całkiem nie do użytku, choć oczywiście dałoby się w nich poukrywać mnóstwo szpargałów. Wszędzie bezlik szufladek, o najprzeróżniejszej wielkości. Dziwnie to wciągało widzów, a właściwie uczestników tego artystycznego zdarzenia, albowiem wszystkiego można było dotykać i raptem wszyscy zaczęli bawić się jak pełne odkrywczego zapału dzieci. Tyle że tam nic nie było. Bardzo mi to pasowało... Zawsze lubiłem bawić się w nic, co sprawiało, że byłem samowystarczalny.

- W nic?

- W czekanie.

- A.

-Tak się bawiłem kolejką. Jakieś dziadostwo z odzysku rzucone mi od niechcenia. Nawet nie było się czym chwalić. Ale dla mnie w sam raz. Czekałem z okiem przy miniaturowym torze w oczekiwaniu na pociąg. Zwykle miał duże opóźnienie. Wreszcie, bywało, pozwalałem mu przyjechać, a potem odjechać. Niewiele to zmieniało...

- Pusto jak w tych szufladkach?

- I wkrótce po tych szufladkach uległem namowom przyjaciela. Powiedzmy - przyjaciela.

- Chyba się domyślam...

- Tak. Dość to szkaradne. Specjalnie nigdy nie szukałem przyjemności. Chyba że to czekanie... A Rainer potrzebował tej najbardziej podstawowej. Może niespecjalnie mnie to ucieszyło. Ale w zasadzie wszystko jest takie jak te szufladki. Wyciąganie ich jest takie zabawne i nawet specjalnie nie rozczarowuje nas to, że nic nie zawierają. Więc i niech Rainer ma przyjemność... Gdybym opowiedział z jakimi jeszcze ludźmi miewam te osobliwe przyjemności, wzbudziłoby to w niejednym wstręt albo wręcz myśl o powiadomieniu policji... To chyba Söderberg napisał, że człowiek chce w innych wywoływać jakieś emocje: jeśli nie uwielbienie, to przynajmniej nienawiść, a już w ostateczności nawet wstręt... Zatem gdybym chciał, no to to ostatnie mogłoby zaistnieć... Nie mogę być wybredny, tak to jest postanowione, więc poświęcam uwagę szumowinom, beznamiętnie. Może czasem z pustym rozbawieniem. Ludzie miewają tak ponure potrzeby i marzenia; pragną krzywdzić, krzywdzić i jeszcze raz krzywdzić. A jak nie to, to przynajmniej mocno nabrudzić pośród akrobacji...

- A szufladka pusta.

- Zadaje się, że każda.

- Ten z obrazu tak czy owak zostawiłby w końcu głuchą ciszę. Także on...

- To kopia, prawda?...

- Tak, naturalnie. Wiele lat temu zrobił ją na moje zamówienie mój dobry przyjaciel. Oczywiście nie za darmo. Bo kogo jak kogo, ale przyjaciół nie wolno na nic naciągać, na żadną darmochę. Na przyjaciół musi nas być stać. Wszystkie moje ówczesne oszczędności na to poszły, bo chciałem w ten sposób uszczęśliwić Ljana. Oto twoja zjawa, powiedziałem mu, wręczając ten doskonały prezent. Spędzał z nim dużo czasu. Przy nim wpadał na swoje pomysły. Mam wręcz wrażenie, że był w swym przekonaniu jego kolejnym wcieleniem. Nie wtedy, to teraz. I może niekonieczne ze stetoskopem czy skalpelem. Myśl o nim, wszystkie związane z nim wyobrażenia powiózł ze sobą, między  innymi i w tropiki... Razem z obecną tu Inger,

- To niegdysiejsza moja chęć na podróże... Ljan mnie postanowił uprowadzić. Zbierałam miedziaki na podróż do wymarzonego Nowego Jorku. Zjawił się u nas w szkole. Pamiętam, że był odziany cały na miodowo i miał pod szyją spinkę w kształcie pszczoły, takie też miał u mankietów, małe pszczółki... Opowiadał, że w pszczółki była ozdobiona kiedyś pewna pochodząca z Italii królowa Polski. To miało symbolizować pracowitość... Właśnie o te pszczoły go pytałam, domagając się jednocześnie autografu... I od słowa do słowa padło na Nowy Jork... Czemu nie wybierze się tam pani ze mną?... Mogę pani dużo obiecać. Ja będę nieustannie pracować, panią zaprzęgnę do tego samego... A ludzie będą naturalnie myśleli o świństwach. To takie nieznośnie nieuniknione, ta wasza przedmiotowość... Co za niesprawiedliwość.

- No tak - wtrącił się Vernick. - Był w swych słowach zwykle mało wybredny. Zawsze, gdziekolwiek był, pierwsze o co się wypytywał, to o lokalne przekleństwa, wulgaryzmy i najsprośniejsze słowa na opisanie penisa i masturbacji... Edvarda Muncha zawsze przerażała perspektywa małżeństwa, bo lękał się codzienności z kobietą i z koniecznością pokazywania się z nią przy rozmaitych okazjach, czego ona naturalnie by się domagała... A Ljan by do tego dodał, że chciałaby być przy tym ozdobna i wyświecona, tak jak ozdobna jest łazienka wyposażona z błyszczącą armaturę. Wieki temu kobieta została zepchnięta w czeluście świata prywatnego i ciągle - uważał -  gdzieś kołacze się okropna myśl, że mężczyzna ukazujący się publicznie ze swoja kobietą jest jak osobnik, który wlecze ze sobą swój klozecik, w który ma przywilej wydalać. I w tym duchu mówił, że ludzie będą sobie wyobrażali te świństwa. Ale los musiał się dopełnić.

- I rzeczywiście było dużo pracy.

- Że też cię to uwiodło. Ale dobrze. Kobiety bardziej dbają o siebie i dłużej żyją. Mniej w nich samobójczej ciągoty. Wybacz, że cię tu w ten nawiedzony dom porwałem.

- Wreszcie jest tu ten obraz.Wychodząc za Ljana, wyszłam przy okazji i za Andreasa...

- Nie wypadało mi go tu nie sprowadzić - dodała. - Bardzo tu pasuje. To samobójstwo Jonasa bardzo go odmieniło...

- A mnie jakoś dziwnie przez to - zauważył, przerywając jej, Paul Vernick. - Nie lubię już dodatków. Umyśliłem sobie, że wszystko zostanie już tak, jak jest. Coś pęknie, to się podklei, podonoszę ciuchy... W Szlezwiku zamówiłem jeszcze jedną parę butów i myślę sobie, że już mi wystarczą do końca... A tu raptem ten obraz. Niejako powraca do mnie ta rzecz, na jaką kiedyś się tak solidnie wykosztowałem... Jednak nowość, odmiana, w którą trzeba będzie się wżyć. A ja czuję, że mało mam czasu... Trochę mnie to przeraża, choć nie mam przesadnie poważnych powodów do życia.

- Napijecie się jeszcze? Trzeba dokończyć butelkę.

- Zdecydowanie. Nie damy upić się muszkom. Uff, i jeszcze ty, w tym przebraniu - powiedział kierując wzrok w stronę Tima.  - Wyglądasz jak sprawca tego nawiedzenia... - dodał, zwracając się do obrazu.

- Podszept. To przynajmniej dzięki temu był i jakoś nadal z Tymoteuszem związany. Ten Andreas zdążył ze wszystkim. I nawet zdołał przedwcześnie zejść...

- Tak. Choroba, którą u niego zdiagnozowano, w początkowym stadium jest całkowicie uleczalna... Ale on beztrosko obwieścił: to mnie właśnie zabije. Bardzo proszę... 

- Naturalnie nie mogło w tym zabraknąć Obstfeldera. Też te przeklęte w tamtych czasach płuca. Nie mogło braknąć Obstfeldera, co patrzył na świat, od nieba po doły, by się przekonać, że z pociągu życia przyszło mu wysiąść na niewłaściwej stacji... Być może są gdzieś jakieś lepsze światy. W końcu z taką łatwością umiemy je sobie wyobrazić.

Timo odstawił opróżniony duszkiem kieliszek i przeszedł się wzdłuż półek z książkami...

- Zawsze kusi głupie pytanie: Czy wszystkie pan przeczytał?

- Prawie - odpowiedział Vernick. - Ale prawem tych twoich widzianych gdzieś w Kopenhadze szufladek, prawie niczego nie pamiętam...

- Może wcale nie trzeba tak dużo czytać.

- Głośno tego mówić nie mogę. Widzisz, jak pełne są stragany czytadeł. Wszystko to trzeba zachwalać jak przekupka. Ale pewnie tak. Yves Saint Laurent wymyślił sobie kiedyś, że stale będzie czytać jedynie Prousta, ale nigdy w całości. Przy końcu ostatniego tomu zawsze robił w tył zwrot i znów sięgał po "W stronę Swanna", i tak dalej, i tak dalej... W kółko. Dawno temu przepowiedział, że jak dojdzie do samiutkiego końca, to umrze...

- Można tedy uznać, że u Ljana to ostanie glissando w jego ostatnich miniaturkach było zaplanowane...

- To było wymowne. Zjazd w najczarniejszą głębię. Najprościej jak się da... Zawsze tego w swoich kompozycjach unikał. W każdym razie nie tak w całej rozciągłości... Wybrał moment dla siebie najwłaściwszy...

Timo na chybił trafił wybrał książkę.

- Coś do poduszki?

- Bo pod łóżkiem to stokrotki.

- Zacząłeś się zapoznawać z twórczością ojca, jak widzę - powiedział z uśmiechem Paul.

- Mało to radosne.

- Z pewnością. Co to? - spytał, widząc wybraną przez Tima książkę.

- Jelinek. "Co się zdarzyło, kiedy Nora opuściła męża.." Całkiem w porę. Jakieś norweskie nawiązanie...

- Tak sobie poszła Nora i trafiła w męski świat, z deszczu pod rynnę, z wmówieniami patriarchalnej, śliskiej przymilności o kobiecych łagodnościach i opiekuńczościach...

- Słabo to wypada przy cioci wypędzającej ciężarną służącą.

- Ale to w sam raz. My ciągle w coś wierzymy, mało myślimy. A Nora... Wszyscy to chłopy. I nie za wiele możliwości na tę całą realizację siebie... Najczęściej to robota, wobec której trzeba iść na nie lada ustępstwa. I ciągle to ciało, bo ten chłop jednak innej płci... I nagle pełno tęsknoty za czeluścią prywatności...

cdn

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Breiðfjörð

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce