Nic takiego, Timo (7)



 

Zmory tej jasnej nocy nie powróciły, choć jasną nocą szczególnie mogą być przerażające; bezsilne są jednak o każdej porze roku względem szampana. Tedy Timo został przyjacielsko pchnięty w sen bez widziadeł, z dala od ojcowskich stokrotek, młodo zmarłego Andreasa i trosk wynikłych z obecności złego syna, co lizać usiłuje po twarzy...

Zbudził się przed południem. W cichym domu... A nie, gdzieś ktoś zachichotał. Bąbelki minęły, pojawiły się głosy... - Powinienem chyba ciągle pić, żeby wewnątrz zapanowała cisza. Po co jeszcze w tej pustce ma coś dudnić i chichotać?... - pomyślał sobie Timo. - Abstynencja wepchnie mnie w końcu w wiarę w skrzaty.

Odsunął kołdrę na bok i przyjrzał się swoim stopom z autoerotycznym upodobaniem. Ciągle jeszcze przyjmował swoją nagość jako zjawisko do zniesienia. Jeszcze nie mijał luster z odwróconą głową, choć zwykle w nich nie spoglądał sobie nazbyt uporczywie w oczy, unikał bowiem tego drugiego, co sobie skądś przychodzi, by, jak w wierszu Obstfeldera, zadawać kłopotliwe pytania... Ten drugi jest jak przechodzień, turysta, co zerka pytająco. Ty możesz mu tylko opowiedzieć o sobie. A on jedynie w oczach ma prośbę: Nie kłam, nie kłam, nie kłam... Tam, skąd przychodzi widmo, zdaje się być lepiej. (Ale to może dlatego, że nam się często wydaje, iż lepiej jest gdzieś indziej.) Nie wygląda, jakby się czymś szczególnie przejmował. Troszczy się może tylko o to, żeby mógł wracać, bo przecież nikt nie chce być sam, a tam o tyle może jednak gorzej, że nie ma śmierci... Chyba że ktoś zapomni w odpowiedniej chwili zasłonić lustra... Mniej się wszystkim przejmuje. Jest jak my przyłapani na zdjęciu, po którym też zwykle sądzić można, że ogólnie jest po prostu wspaniale. Nawet głęboko okłamany albo znieważony idzie sobie spokojnie, znika gdzieś... Ale i te stopy, tu i teraz, po prostu są, jakby nigdy nic, wyposażone w ścięgna i mięśnie, i kości - do chodzenia, do skakania, na jakiś czas. Na tyle, na ile głowa żyć daje, ta cholerna głowa, ten figiel natury, co nagle wyraził pewne wątpliwości...

Timo przetarł oczy. Wzrok się wyostrzył. Z głowy wywiało mgławicę. I ten tajemniczy chichot też umilkł. Założył nieświeże skarpety. Poszedł do łazienki, planując tylko oddać mocz i umyć zęby.

Zerknął w lustro. Pokazał sobie język. Obaj mieli na głowie włosy nie do uczesania... Rozejrzał się tedy za nożyczkami. Znalazł parę w apteczce. Fryzjer pewnie pokręciłby nosem, gdyby miał tylko takie do dyspozycji, grunt jednak, że cięły. Pasmo za pasmem opadały włosy na przyjemnie chłodną posadzkę. Po krótkim czasie wyglądał jak jedna z tych kobiet z czasów wojny, które przemocą strzyżono niechlujnie prawie na łyso za intymne kontakty z okupantem... Widmo z lustra uśmiechnęło się. A potem uczyniło grymas paskudny. Zobaczyło to, co zobaczyło: - No i co, kurwo pierdolona? - Zbliżył usta do zwierciadła i zetknął się językiem z tamtą kreaturą...

Tunglið. Nawet wypisywane przez tatę gotykiem, z upodobaniem kaligraficznym... Sięgnął po piankę do golenia. - Zrobimy księżyc... - Chyba Vernick się nie pogniewa, jeśli skorzystam z jego nożyków?... - Miał spory zapas golarek. Głowa zapieniła się obficie. Od ucha w górę przesunął ostrzem. I jeszcze, jeszcze... Dalej z pienistym koszeniem pozostałych włosów, aż na ciemną stronę rodzącego się księżyca... W niemowlęctwie nigdy ponoć nie leżał zbyt długo na wznak... Matka bała się, żeby Timowi nie zrobiła się z tyłu płaska głowa... Odrzucało ją zawsze od ludzi z płaską potylicą...

Zużył trzy maszynki, by osiągnąć upragnioną gładkość. Dobrał się jeszcze do brwi. Jedną za bardzo przyciął, wobec tego zgolił całkiem obie. A dzieła dopełnił, usuwając zarost z twarzy... Może nie wyszedł z tego nazbyt okazały księżyc, bowiem Timo miał oblicze raczej pociągłe, ale dobrze odbijał światło, tu i ówdzie nieco ocieniony... Oczodoły, zagłębienia na skroniach i pod kośćmi policzkowymi - więc mamy i kratery... Można rzucić się w oko, jak najbardziej... A że potylica nie spłaszczona i kształt głowy szlachetny, można by ślepia zaciągnąć jeszcze, dla królewskości, czarnym mazidłem, na co jednak szanse w tej chwili były nikłe, bo nikt tu najwyraźniej nie używał żadnych tuszów ani cieni, nawet Inger...

Zmienił bokserki, wziął nowy tiszert ojca, i zszedł do kuchni...

Cofnęło go, ale nie chciał okazywać tchórzostwa. Przy stole siedział Eyvind, a właściwie niemal leżał z wyciągniętą na blat nogą. Siorbał kawę i obżerał się cynamonowymi bułeczkami. Kiedy Timo wszedł, tamten podrapał się obleśnie po kroczu.

- Jak byś się, kurwa, zerwał z onkologii. Co ty tu odpierdalasz? - rzucił przed siebie pytanie razem z kaskadą okruchów, które posypały się na jego spodnie i na podłogę. - Nie za swobodnie ci tu?

- Lepiej, żeby nikogo tu już nie było, co?

- Dobre przedstawienie.

- Daj mi spokój. - Timo zawahał się zanim sięgnął po dzbanek z kawą. Nalał sobie jednak i, pokonując w sobie wszystkie przeszkody, usiadł naprzeciw Eyvinda, który wykazał się czymś w rodzaju gościnności, bo rzucił w kierunku Tima bułeczką, którą ten, okazując refleks, złapał w powietrzu, po czym zaszczekał dwa razy. Eyvind parsknął śmiechem usłyszawszy ten prowokacyjny głos.

- Ty skurwysynu.

- Po co te pochlebstwa? Moja skromność tylko cierpi pod tym ciężarem.

- Na co ty liczysz, gnoju? - spytał z politowaniem w głosie Eyvind, pochyliwszy się nad stołem.

- Na gówno.

- Masz to u mnie - oznajmił, znów rozsiadając się wygodnie w swej półleżącej pozycji. - Utniesz jeden łeb, drugi wyrasta.

- Może Bredesen powinien jeszcze coś wiedzieć?

- Może - odparł beztrosko Eyvind.

- Nie lepiej od razu iść na dno? Po co przedłużać tę zaszczaną agonię?

- Nie twój zasrany interes.

- Niespokojnie w tym spokojnym zakątku.

- Będzie jeszcze gorzej - zapowiedział Eyvind, a potem wywalił na wierzch lubieżnie ruchliwy jęzor.

Timo przełknął ostatni kęs bułeczki i też wystawił język, aby oblizać wargi. Naraz chwycił za nogę Eyvinda i zaczął wykręcać mu stopę. Tamten szarpnął się i kopnął luźną nogą w spód blatu, aż zadzwoniły kubki i talerzyk. - No i co, chuju? A może tak potraktujemy się jak powietrze? Śmierdzące. Z daleka. Trzymaj się ode mnie właśnie tak, z daleka. Mam ochotę złamać ci tę girę... - Pchnął jego stopę tak, że Eyvind zaskoczony zakołysał się na tylnych nogach krzesła i musiał złapać się krawędzi stołu, żeby nie runąć w tył. - I posprzątaj tu - rzucił jeszcze Timo, podnosząc się z ławy...

Vernick to wszystko chyba widział. Wrócił skądś z ręcznikiem przewieszonym przez ramię. Timo minął go w drzwiach kuchni. Doszły go potem stamtąd jakieś pomruki i szczęk naczyń w zlewie. Stary wcześniej chyba mrugnął do niego porozumiewawczo... Chyba.

*

Wyjaśniło się. Ten ręcznik miał po to, by obetrzeć ciało z morskiej wody... Vernick co drugi dzień szedł zanurzyć się w morzu. Skalisty cypel, na którym się znajdowali, od północy znacznie łagodniej opadał ku morzu, choć i tak trzeba było poświęcić bez mała godzinę, by dotrzeć do lustra wody. Paul rytualnie się w niej zanurzał, trochę pływał, nieulękle, nic sobie nie robiąc z chłodu. To, jak powiada, nauczyło go cierpliwej powolności. Bo na wszystko musi być czas i nie można o żadnej minucie powiedzieć, że została utracona. Urocza powtarzalność w zmieniającym się świecie. Godzina, żeby zejść, popływać chwilę, i z półtorej godziny, by się rozgrzać wspinaczką. I potem dopiero narzucone sobie obowiązki i całe to groszoróbstwo...

- Timo naturalnie mi towarzyszył. On z kolei po to tam schodził, by utwierdzać się w przekonaniu, iż są rzeczy, do których nie sposób przywyknąć tak na dobre. Lękał się otchłani pod stopami, ale moja bliskość sprawiała, że nie panikował. Przekonywałem go, by nabrał tej niezbędnej obojętności. Wyobraź sobie - mówiłem raz za razem - że właśnie zbliża się lewiatan, przed którym już nie sposób umknąć. A niechże nas połknie... Przez myśl mi nawet nie przeszło, że może go właśnie morze połknąć. Nie umiem jednak rozpaczać. Nie przychodzimy po to, by być szczęśliwi. A starość już dość znieczula. Czas, przez który się przebrnęło, bez nadmiernych cierpień...

- Nie zastanawia cię Eyvind? - spytał Timo co chwilę spoglądający nad pianino, gdzie wisiał wizerunek Andreasa.

- Jest brutalny i cholera wie, od czego uzależniony. Byłoby najlepiej, gdyby znalazł się na powrót za kratkami. Zagubiony człowiek. Z pewnością miałby motyw, ale ma solidne alibi. Był niemiły?

- Skądże. Poczęstował mnie nawet bułeczką, a ja mu ładnie podziękowanie za nią wyszczekałem.

- Napadłeś na niego i to go zbiło z pantałyku. Dobrze.

- Niechże połknie mnie lewiatan.

- O!

- Dolać ci koniaku?

- Chętnie się jeszcze napiję. Nie pracuję już, więc mogę pić do woli.

- Ale chyba zimą darowaliście sobie te kąpiele?

- Rzadziej schodziliśmy tam, ale zdarzało się. Chłodne chwile. Można powiedzieć, że najbliżej siebie byliśmy w chłodzie. A zimą częściej zakładaliśmy biegówki... Powinieneś tu być zimą. Mamy tu w okolicy kilka fenomenalnych tras.

- Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem jakiekolwiek narty na nogach.

- Zawsze można to zmienić...

- Strasznie to dziwne jednak... Kiedy tak zerkałem do jego różanego kuferka, patrząc na te jego skromne odzieżowe zasoby, zadałem głośno pytanie, w nadziei, że może je usłyszy i da mi jakąś odpowiedź. "Czy ci się powiodło, staruszku"?

- Pytając o coś zmarłych... Choć, czy jednak nie jestem nazbyt pochopny w tym wyrokowaniu, hmm... Ale uznajmy, że śmierć to po prostu nieobecność, na jakąś  nieokreśloną chwilę... Jeden z dżentelmenów w ekipie Scotta, tego, co zdobywał biegun na Antarktydzie, wiedząc, że nie da już rady i nie chcąc być dla przyjaciół ciężarem, poinformował, opuszczając chłostany  wichrem namiot: Panowie, wychodzę i nie będzie mnie przez dłuższy czas... Wszystko było jasne... Chwila trwa... W tej niedogodności, mając ochotę zadać jakieś pytanie nieobecnemu, warto zwrócić się do kogoś, kto przywoływaną osobę znał... I mogę powiedzieć, że na swój sposób mu się udało. Wprawdzie na mój koszt, ale ponieważ nie zgłaszam żadnych zastrzeżeń, nie ma w ogóle sprawy. Bardziej komfortowo czuł się jako ktoś tutaj zatrudniony. A zresztą to jego absurdalne matrymonium ciągle przecież trwa nierozwiązane... Jak pytałeś o te wszystkie książki, czy je przeczytałem... Timo z pewnością to zrobił. Przyswoił sobie ten intelektualny śmietnik. Był takim filozofem, co sobie niewiele z tego robił. Uznał to w każdym razie za lepsze od bawienia się w teatrze w charakterze inspicjenta, co zresztą zawsze z trudem ogarniał. Przypadek sprawił, że się pewnej dolegliwości pozbył, niechlujnie, w sensie formalnym, ale zawsze... Dalej już nie szukał, powtarzając za Goethem: Kto pragnie pozbyć się jakiejś dolegliwości, ten przynajmniej zawsze wie, czego chce, a kto szuka czegoś lepszego, aniżeli ma, jest ślepy jak kret... On już nie szukał... Jak to Arystoteles mówi: Rozsądny człowiek dąży tylko do tego, by być wolnym od przykrości, a nie do przyjemności... Szczęście chyba jest tylko marzeniem. Marzenie zaś uroczystą chwilą. Aby je spełniać, potrzebny jest jednak szarzyźniany mozół i codzienność pracowita, ile się jednak cierpień po drodze może przytrafić... A jak wiadomo nie od dziś, patrząc tak na wszystko przez pryzmat eudajmonologii, sensu więcej ma podliczanie w życiowym bilansie cierpień, których udało nam się uniknąć, niż osiągniętych przyjemności... Jeżeliś świat posiadał i utracił, nie żałuj tego, to jest nic; jeśliś o jakiś świat się znów wzbogacił, nie ciesz się z tego, to jest nic. Przemija ból, niebiańskie szczęście mija, ty przechodź mimo świata, to jest nic... To sobie recytowaliśmy z ręcznikami zawieszonymi jak stuły wokół szyi... Można powiedzieć, że Timo to powtarzające się nieustannie dość pogodne jednak drobiazgi codzienności pośród miriad uroczystych chwil, jakimi są marzenia, których spełniać nie miał zamiaru...

 Timo wstał, chcąc sprawdzić, czy jeszcze trzyma równowagę. Podszedł do pianina i uderzył w przypadkowy klawisz. Mroczną ciszę znów pochmurnego dnia przeciął głęboki ton, basowy. Andreas nie odrywał wzroku od książki...

- Hipnotyzujący jest ten obraz. Choć to inne techniki i widzenia, to jednak dzieło to ma taką samą moc jak "Dziewczyna czytająca list" Vermeera.

- Tak. Ciekawe, że z tym ci się to skojarzyło.

- Mnie się to nawet zdaje oczywiste. Praca Vermeera jest tak znana... Tam zamierzona doskonałość, tu takaż niedoskonałość. Ale tam i tu ta sama czynność, i światło dnia, jakiegoś tam odległego dnia, spływające z okna...

- Choć to jeden i ten sam dzień, w którym kręcimy się razem z ziemią. Dzień raz zapalony, tylko raz zgaśnie. Te nasze, poszatkowane nocami, choć i nie zawsze, biorąc pod uwagę geograficzną szerokość, jak i ten kosmiczny, na miliardy ziemskich lat obliczony.

- Pochłaniane treści przez dwie osoby z różnych epok, w świetle tej samej latarni.

- Można powiedzieć, że Timo miał zapładniającą moc. Tak sobie wspomniał raz na stacji nad Oslofjordem Andreasa, i porwało to całkiem Ljana... A potem Ljan wybrał mnie, bym razem z nim zrobił dziecko. Chociaż, szczerze mówiąc, plan pierwotnie był inny, bo to Timo był pierwszym kandydatem, który jednak zawiódł... Volunda właściwie pisaliśmy szwendając się przy okazji po naszych dawnych miejscach, tam, na południu. Stare pedalskie zakamarki w Oslo, czy miłe Drøbak, gdzie Ljan miał gościnną ciotkę. Wycofywaliśmy się w inny czas, w materialnie skromniejsze lata. Timo w tym czasie tutaj urządzał jakieś próby z włochatą Wenerą, która narobiła potem zamieszania, aż wylądowała tam, gdzie dziś chętnie widziałbym Eyvinda...

- To ten "Kaligula" Camusa, który szybko spadł z afisza?

- Tak, tak... Słyszałeś o tym?

- Jakoś to teraz powiązałem. Bo to ktoś kojarzony kiedyś z Ljanem. Ale że ojciec coś miał z tym wspólnego?

- Bardzo pośrednio... Chociaż co tu się działo, gdy jeździłem na twórcze spacery do Ljana, który tu już nie chciał wracać, trudno powiedzieć... Oj tak, przechodni chłopiec, dziko piękny, który dostał od losu wielkoduszny debiut, z czego dziwacznie skorzystał w najgorszy możliwy sposób... Tak, a myśmy rozprawiali o tym, jak to kolejne pokolenia płacą za grzechy poprzednich... Może to też i trochę o tobie, choć ząbki masz jeszcze na miejscu - dodał ze śmiechem Vernick.

Timo potarł swoje siekacze wskazującym palcem. - Tak... Liczę, że Eyvind nie będzie mi się nazbyt rewanżował. Uhhh, chyba jednak się trochę upiłem. Groźne to dla mnie, bo gdy piję, cichną głosy w mojej głowie, więc jest pokusa... Tylko mój nie cichnie, do licha - więcej - gada coś, co na trzeźwo wolałbym trzymać w sekrecie...

- Słyszysz głosy...

- Ale to ciebie chyba nie dziwi?... Słyszę, a niekiedy to i owo widzę... Pytałeś o tego gościa w zydwestce, tego, co mi na oczach runął w przepaść...

- Tak, tak... Senior też go widywał. Ja nigdy. Ale wierzę, że tu jest. Albo bywa, lepiej powiedzieć... I jeszcze ogoliłeś sobie głowę... Jeśli zniknął pod wodą, ostatnie, co można by było zobaczyć, to taką łysą głowę tuż nad falami zielonkawej morskiej zatoki. Tyle że twoja musiałaby jeszcze ogorzeć trochę.

- Teraz rozumiem, czemu Eyvind tak się zaniepokoił...A ten bardziej ogorzały ma w każdym razie wszystko za sobą.

- Tak, wszystko ciągnie gdzieś na jakieś dno. Tak jak każda kolumna czeka tylko na ten moment, kiedy będzie mogła runąć... Życie to jak głaz upuszczony w szczelinę, jak ten Kjeragbolten. Wszystko, co wyraża jego kamienna wola, to spaść, na sam dół, najniżej jak to tylko możliwe. Zaklinowany trwa, lecz wszystko jest tylko na jakiś czas. Erozja kiedyś cały ten układ poprzestawia.

- Temu tu szybko się odklinowało - powiedział Timo, wskazując na Andreasa z obrazu.

- Diabli wiedzą, co lepsze. Jak powiada Schopenhauer, różnica między młodością a starością zawsze polega na tym, że młodość ma w perspektywie życie, starość  - śmierć, ergo pierwsza posiada krótką przeszłość i długą przyszłość, druga - na odwrót. Starzec ma śmierć, młodzik - życie, zazwyczaj. Pytanie jest tylko takie: - Co z dwojga budzi więcej zastrzeżeń i czy w sumie życie nie jest czymś, co lepiej mieć za sobą niż przed sobą. Kto długo żyje, wiele zła zobaczy, powiada hiszpańskie przysłowie, które przywołuje pan wychowawca Schopenhauer. Może więc to nie takie głupie posunięcie. Była uroczystość marzenia i paskudny mozół na Vesterålen, który, licho wie, jak długo musiałby trwać, zanim ziściłby się sen o tropikach... 

- A więcej jest płaczu z powodu modlitw wysłuchanych niż niewysłuchanych. Jak powiada Oscar Wilde.

- I tak wszystko dzieje się na ostatnią chwilę, gdy idzie o zdychanie. Ledwie to chwilka, gdy już wiadomo, iż jutra nie będzie. Okamgnienie, że człowiek nawet nie poczuje żalu. A gdy przeszłość mała, to i nieprzesadna kolekcja nieszczęść. Oto mija piękne życie, pełne lśniących snów...

- Amen.

- A teraz proponuję nieco ochłonąć. Przygruchamy sobie jakiegoś kierowcę. Na dole mają dobrego łososia. Z przyjemnością zapraszam! - zawołał Vernick, zrywając się z fotela.

cdn

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Kreml

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Breiðfjörð

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce