Nic takiego, Timo (8)



 

- Nie żałują kopru - oznajmił Vernick po tym, jak przełknął ostatni już kawałek ryby. Jego współbiesiadnicy także w tej chwili kończyli się posilać i z ochotą przytaknęli jego uwadze. Na koniec Vernick sięgnął po serwetkę, obtarł nią usta i zaproponował jeszcze po piwie. - Oleg specjalnie dla mnie trzyma w zapasie trochę butelkowanego, bo wie, że ja to lubię tak łyknąć prosto spod kapsla. - Nikt nie zgłaszał sprzeciwu, wobec czego na stole wylądowały trzy pokryte rosą butelki Carlsberga. - Ryba i piwo - ulubiony zestaw Augusta Strindberga. - Przy stoliku z jakiegoś pradawnego drewna obok Paula siedzieli Timo oraz Lotta, młoda dziennikarka ze Szwecji o krótko ostrzyżonych blond włosach, ta, z którą już dawno  - obok innego nałaźliwca ze stolicy - Vernick był umówiony. Była właściwie na wakacjach, ale postanowiła połączyć przyjemne z pożytecznym. Chociaż, jak zapewniała, tej przyjemności nie było za wiele - narzeczony obiecał jej cudowne pejzaże, jednak do tych pejzaży trzeba było szalenie dużo wyobraźni, bowiem pogoda wszystko skrzętnie postanowiła ukryć za mgłami. A po średnio udanej wycieczce rozjechali się do wakacyjnych zajęć: narzeczony pognał pracować przy dokumencie o piżmowołach z gór Dovre, a ona namówić nie bez potknięć Vernicka na wywiad. Przypadek sprawił, że spotkali się na dole, w restauracji. Oczywiście w trakcie rozmowy nie można było pominąć niedawnego zaginięcia dwóch mieszkańców Sviskebakken. O zgrozo jeszcze w tym właśnie momencie Timo zobaczył za oknem Eyvinda, który z kolei ujrzał siedzącego w towarzystwie Tima, nie omieszkał więc pokazać mu, jak daleką sympatią go darzy, pokazując mu środkowy palec i poruszając nim tak, by nie było żadnych wątpliwości, gdzie miałby ochotę go umieścić. Lotta zauważyła ten gest i spojrzała pytająco na Tima, ten zaś szybko sięgnął po butelkę, tak, by to jej zawartości przypisać nagle rozlewający się na jego twarzy rumieniec... - To mój syn - rzekł naraz Vernick. - Jest nieokrzesany i najwyraźniej pozostaje z moim siedzącym tu gościem w zawiłych relacjach. - Można tak powiedzieć - odparł Timo, trochę już rozluźniony po objaśnieniach swego gospodarza.

 - To pański ojciec tu zaginął? - spytała Lotta.

 - Między innymi. Chciałem go spotkać, ale postanowił pozostać nieuchwytny.

 - Chyba się pana nie spodziewał?

 - Tak się zastanawiam, czy gdybym sam był ojcem, takim pozostającym w oddali, to czy myślałbym, że to dziecię wcześniej czy później musi się objawić? Ty, drogi Paulu, spodziewałeś się Eyvinda?

 - Mogę odpowiedzieć jedynie twierdząco. Z bardzo prostej przyczyny. Mam trochę grosza, a to jest jak magnes. Jego roszczenia właściwie mnie nie dziwią. Ale jest tu ze strachem. Przyjechał, ale nie nocuje u mnie. Gdzieś znika. Nie chcę za wiele o tym wiedzieć... I chyba mówić też nie... Wszystko wokół jakieś dziwnie straceńcze, z nożem na gardle.

 - Swoją drogą to ciekawe, że ty i Timo pozwoliliście sobie na takie ojcostwo, dość pobieżne.

 - Dobrze to powiedziałeś. Tak. Cóż, proza życia, która kazała nam być atrakcyjnymi dla pewnych kobiet, z czego wynikło dramatyczne nieporozumienie. I daliśmy nogę. Choć w twoim  przypadku to twoja matka wyleciała stąd swego czasu jak strzała, porywając przy tym ciebie, co tobie chyba na dobre nie wyszło... Między innymi i o tym - tak to niezamierzenie wyszło - jest nasze dziecko, moje i Ljana... To ciekawe, Ljan związał się ostatecznie z kobietą i jako jedyny z naszej małej, dyskusyjnej paczki nie doczekał się typowego dla takich związków potomstwa.

 - A tak przy okazji, Inger nie miała ochoty na kolację? - spytała Lotta.

- Ach nie, ona od dziś w rozjazdach, aż chyba do jesieni. To dla nieboszczyka Ljana rok jubileuszowy. Będą grać na festiwalu między innymi i jego oprawę do Peer Gynta, za którą kiedyś oberwał, a którą teraz cenią, bo jej autor umarł, na dodatek w męczarniach... A do tego jakieś uniwersyteckie ględzenia, konkursy muzyczne, w których zasiadać będzie jako jurorka... Namówiłem ją, żeby nie odmawiała. Zgodziła się pod warunkiem, że sam ruszę tyłek, by obejrzeć w Bergen nową, jesienną inscenizację "Volunda"... Chciałbym, żeby powrócił jej entuzjazm, dzięki któremu może jeszcze uda się nam popracować.

- A mówił pan, że to już koniec.

- Ale się przestraszyłem.

- Śmierci? - indagowała Lotta.

 - Otóż to.

 - A jak było z tą włochatą Wenerą, o której wspominałeś wcześniej? - wtrącił znienacka Timo.

 Lotta uśmiechnęła się, ukazując na twarzy słodkie dołeczki, od których zauroczony Timo z trudem tylko umiał oderwać wzrok, tak by w swych spojrzeniach nie być zanadto nachalnym.

- Ciekawi cię to?

- Chciałbym cokolwiek pojąć.

- Oczywiście mówimy o Yrianie, tym nieszczęsnym Kaliguli - objaśnił Lotcie Vernick.

- A tak. Wiem. Dojechano z premierą do końca. Moralizowano wtedy ile wlezie...

- Twój ojciec z Wenerą spotkali się przypadkiem. W pociągu. Ogarnęły nas w tamtym czasie krajoznawcze zapały. Usiłowaliśmy zagłuszyć kilka problemów i plątaliśmy się po szeroko rozumianej okolicy. W Abisko wsiedliśmy w pociąg, co pomiędzy potworami zwożącymi do Narviku rudę żelaza, zwozi do niego ludzi. I był tam on, towarzyszący ekipie początkujących filmowców, którzy nad Morzem Norweskim zamierzali nakręcić etiudę. Ich opiekunem okazał się mój dobry znajomy, a w zasadzie mój i Ljana, tak... może nawet bardziej znajomy Ljana - nie ważne... Skorzystaliśmy więc z okazji i postanowiliśmy się przyjrzeć trochę pracom na filmowym planie. Choć Timo z początku grymasił - co za dziwak, doprawdy - dasz wiarę, że on za szczeniaka myślał o aktorstwie? Myśmy naturalnie w to nie wierzyli... Oczywiście to brzydko nie wierzyć w swojego kolegę, ale wszystko ma jednak swoje granice. Niby niczego mu nie brakowało, niemniej on ze swych warunków nie za wiele umiał korzystać. Był po prostu malowniczo niezdarny. Pewnie to jakieś uwarunkowania neurologiczne, które mu się dawały we znaki... Nie ma co, to go zawsze trochę wycofywało w kamerlaność... Pamiętam, w ostatnich tygodniach szkoły średniej, mając już serdecznie dość tego wszystkiego, co w tamtym okresie miało swoją kulminację, ogłosił, że jedzie zdobywać Kebnekaise. Daję sobie głowę uciąć, że przesiedział ten czas w pokoiku na Øvrefoss, u ciotuni, gdzie przebywał od lat na granicy wyrzucenia...  Nie mieliśmy zamiaru jednak go demaskować... No tak, jak się teraz zastanowić, to on w zasadzie od dawna wierzył, że jest człowiekiem do wyrzucenia. I w końcu znalazł sposobność, by się ostatecznie wyrzucić...

 - Swoja drogą - wtrącił Timo junior - w tym wszystkim jest pewien pozytyw, bo gdyby nie matka, musiałbym dorastać tutaj i - znając dobrze siebie - też musiałbym uciekać na Kebnekaise...

 - No tak... - Uśmiechnął się Vernick.

- A czemu był na granicy wyrzucenia od ciotuni?...

- Dość ponura, a jednocześnie zabawna historia. A wszystko przez niedyskrecję kobiet w trakcie babskich popijaw. Jednej takiej przysłuchiwał się kiedyś młodziutki jeszcze Timo. Tam, u siebie, na wsi. Podpite, rechoczące baby, wśród nich zwierzająca się ciotunia, która rozbawiona opowiadała, jak to jej mąż już taki do niczego, bo mu stawać nie bardzo chce... To był impuls. I Timo też okazał się niedyskretny, chcąc bowiem stanąć w obronie wujka i jego niewątpliwej sprawności, zawołał oburzony: - Jak to mu nie staje? Przecież nie dalej jak tydzień temu... - Tu głos mu się zawiesił... Pełna konsternacja. Nikt nie umiał powiedzieć czegokolwiek, Timo zrobił się czerwony jak piwonia, i nagle tę ciszę, w której słychać było tylko brzęczenie muchy, przerwał rechot jednej z kobiet... Uchylił się rąbek pewnej tajemnicy... Potem, kiedy Tima posłano - bez szczególnego przekonania - do szkół w stolicy, ten miał korzystać ze zgryźliwej gościnności ciotuni, wtedy już - chyba  ku swej uldze - owdowiałej. Już zawsze koło Tima była kwaśna atmosfera, a wokół życia jej umarłego już męża zawisły z pewnością nieusuwalne wyobrażenia o fundamentach jego zamiłowania do wsi oraz o przebiegu wszystkich dalekomorskich rejsów, w jakich brał udział ten wprowadzający Tima w arkana homoerotyki wilk... Ta szczenięca szczera gorliwość w obronie prawdy zawsze nas bawiła. A on to uwielbiał nam raz po raz relacjonować.. Nie należał w dorosłości do tych mazgajów, co płaczą, że ich kiedyś tam zmacał jakiś wujcio...Tak, ale wracając do Wenery... Znaleźliśmy się w sferze oddziaływania Kebnekaise, a do tego jeszcze nowość, która Timowi, mimo początkowych grymasów i lekkiej awersji do ludzi, trochę podgotowała krew. Wówczas Wenera była studentem, bajecznie nienordycka zresztą w urodzie, co Timowi zawsze odpowiadało. Wenera alias Yrian wytypowany został do grania straszliwego drauga lekkomyślnie zaatakowanego kamieniem. Cała ta filmowa miniatura miała być ekranizacją "Przeciągania liny" Jonasa Lie... Oto jakoś się wreszcie po czasie niepogody rozpogadza. Choć morze jeszcze takie niepewne, jedna z załóg chce już płynąć na połów, inna załoga z kolei nie ma jeszcze ochoty na puszczanie się na fale... Tak że ci, co mieli pozostać na lądzie poszli z pomocą tym, co mieli ochotę na rejs, poszli, by pomóc zepchnąć do wody ich okazałą łódź. Za nic w świecie nie mogli jej jednak ruszyć z miejsca. Co jest? Skąd ten niewiarygodny ciężar? Przecież nigdy tak nie było! Wtedy jeden chłopak złapał kamień i rozzłoszczony cisnął nim do wnętrza nagle tak ciężkiego pływadła. W tym momencie coś tam się zakotłowało i naraz wszyscy ujrzeli wydostającego się z łodzi odzianego w sztormiak potwora, który zamiast twarzy miał jakieś okropne kłębowisko wodorostów. Maszkara wydała z siebie tylko jakiś złowrogi pomruk, i pognała w kierunku morza... Takie bestie są naturalnie bardzo mściwe, wręcz głupio mściwe, tak że wróciła ta potwora o północy, kiedy wszyscy w rybackiej chacie kładli się na spoczynek. Naraz przeraźliwy krzyk, krzyk tego chłopaka, który tak nieuważnie w ciągu dnia postąpił z kamieniem. W otwartych drzwiach zobaczyli, jak draug ciągnie go za nogi, ten zaś łapie się rozpaczliwie progu, futryny... Chwytają go więc za ręce i tak zaczynają mocować się z potworem. Chłopak drze się wniebogłosy, draug także nie milczał... W opowiadaniu draug ustępuje dopiero wtedy, kiedy chłopak jest już martwy. Nie potrzebował bowiem jego ciała, a jedynie śmierci. Yrian tak głęboko wszedł w rolę drauga, że w pewnym momencie niemal  wszyscy obecni na planie mieli ochotę wziąć nogi za pas. Powiedzieć, że był przerażający, to mało... A ten chłopak... Tym chłopakiem stał się Timo, więc w pewnym sensie, tak ociupinkę, spełniło się jego dawne nierealistyczne marzenie o aktorstwie... Ot, taka przewrotna łaskawość losu... Bo chłopak, który miał zagrać tę nieszczęsną ludzką linę do przeciągania, struł się czymś, tak że aż wylądował w szpitalu. Lekarza zresztą po wszystkim potrzebował i Timo... Filmowcy zaproponowali mu udział. Uznali, że to przecież nie musi być chłopiec. A poza tym Timo zawsze dość młodzieńczo wyglądał... Po tym upiornym przeciąganiu wrócił do domu w ortopedycznym gorsecie. Jednak tak zaiskrzyło, że Timo nie miał za złe draugowi takiego zaangażowania w sprawę... Niepokojący typ. Jeszcze w przedziale pociągu, za oknem którego zaczęły nam migotać głęboko w dole wody Rombakfjordu, Timo zaczął ochotnie zagryzać dolną wargę, gdy tak oczami pożerał tę kudłatą Wenerę... Szybko potem zresztą przyłapałem go na uległości, o jaką go nigdy wcześniej nie posądzałem... No tak, ale ja do namiętnych ludzi raczej się nie zaliczam...

 - Jednak nie zbiegł w tym gorsecie - powiedziała Lotta, wykorzystując moment, kiedy Vernick przytknął do ust butelkę z piwem.

 - Nie, grzecznie wrócił do domu, do mnie, do swojej ukochanej siekiery i niemieckich filozofów. Był jednak rozsądny... To Wenera pojawiała się u nas. Ostatni raz na dłużej, by szykować się trochę do planowanej roli Kaliguli... Dla mnie był pierwszorzędny, a scena z Mereią wypadła z takim realizmem, jak i ta z przeciąganiem liny... Tyle że sztuka to udawanie... Do licha...

 Butelki już zostały opróżnione. Oleg ostrzegł, unosząc palec, że ma jeszcze tylko cztery.

 - A więc wyczyścimy magazynek.

 Psyknęły kapsle. Mignął uśmiech Olega, któremu Lotta też wpadła w oko.

- Zatrzymasz się u mnie? - spytał Lottę Vernick.

- Nie. Wynajęłam tu na trochę pokój. Miło tu, nie ma tłoku. Zaczekam tu na Ivara.

- Długo im zejdzie przy tych piżmowołach?

- W sumie rok. Teraz jakaś porcja góra trzytygodniowa na pobyt, bo potem wszyscy zaczynają tęsknić za swoimi kobietami i robota się rwie.

 Vernick się zaśmiał: - No tak, delegacje w nieucywilizowane dale nie powinny zanadto się przeciągać.

 - Długo musiał chodzić w tym gorsecie?

 - Trochę w nim postraszył. Elegancko się prezentował przy stole. Dystyngowanie, co zawsze ma w sobie pewną grozę. A Ljan uważał, że mu się należało, po tym jak Timo potraktował go deską... Jakoś się znielubili. Bardziej Timo czuł się dotknięty, tyle że Ljan był zdecydowanie człowiekiem pracy... Wtedy mordował mnie o pieśni, których trudno by było szukać u Tima, mimo że doskonale radził sobie z rymami, tak nawiasem mówiąc... Rodził się "Volund", a on jeszcze mu chciał dodać otoczkę z niezależnymi całkiem utworami. Przed operą więc wycisnął ze mnie jak wyżymaczką teksty... Musiałem czarować w oparciu o ledwie dwie staroislandzkie strofki. I on też chciał mieć coś o Łabędziobiałej. Targał mnie nad Oslofjord, bo sobie wyobrażał, że najlepiej nam będzie w poszukiwaniach naszej nastrojowej przeszłości, a te nastroje głównie się kiedyś snuły przy torowiskach... Od tamtej pory, gdy myślę o walkiriach, czuję zapach kolejowych podkładów... Oczywiście krytycy się do niego przyczepili, może nawet słusznie, że nadto poszedł w Ryszarda Straussa. W każdym razie musiałem poetycko opowiadać o sielankach małżeńskich, które w końcu przerodziły się w małżeńską nudę. By zatrzymać przy sobie walkirię, trzeba jej zabrać skrzydła. A więc już jakieś odejmowanie, już wymaganie poświęcenia, rezygnacji. A zabrać komuś skrzydła... Ja sumienia bym nie miał. Chcesz mieć coś na stałe, sięgaj po bezskrzydłe, choć zwykle co bezskrzydłe, to nie za ładne... Pamiętacie... Egil, Slagfinn i Volund im było, trzech braci, trzech Finów, co mieli być sławnymi kowalami i płatnerzami. A jeszcze do tego narciarze. I razu pewnego spotkali dziewice, co len przędły. Jedna o cudownej piersi, druga biała jak łabędź, trzecia, Volundowa, o szyi jakiejś najjaśniejszej. Miłość kazała odrzucić szaty skrzydlate. Lecz tylko na siedem zim jej starczyło. Ósmej bór je już pocignął, życie z niebezpieczeństwami, szczęk oręża na placach boju, trupy, z których duchy trzeba było wywlekać i transportować ku Valhalli... Pognały w świat, uskrzydlone boską wolnością. Dwaj bracia, poruszeni opuszczeniem nagłym, wyruszyli w pogoń za ucierkinierkami. A Volund postanowił cierpliwie czekać. Po prostu zająć się swoją robotą i czekać. Strofki o tych rzeczach musiałem układać, robić w ogóle wiele z maleńkiej, kilkustroniczkowej pieśni z Eddy, spełniając kompozytorskie życzenia, o których potem dyskutowaliśmy przy świecach w jego przestronnym mieszkaniu. No i pierwsze przesłuchania, do których zawsze cenne uwagi dawała równie oddana sprawie Inger... Potem nawet trochę jeździła po kraju z pewnym śpiewakiem, przygrywając mu na fortepianie... Te fortepianowe wersje były nawet lepsze, bardziej dla mnie strawne... Volund za swą cierpliwość zapłacił wysoką cenę, bo oto w domu jego zjawił się podczas jego nieobecności szwedzki król Nidud. Paskudny chciwiec, który na dodatek posądził Volunda o kradzież złota, którego spore złoże znalazł w jubilerskiej wytwórni utalentowanego Fina i słomianego wdowca. Nie były to jednak żadne skradzione skarby, nic ze szlaku Graniego, na którego grzbiecie woził się Sigurd Fafnesbane, tylko resztki jego dziedzictwa. Pierwej Nidud ukradł jeden pierścień, co zaraz wylądował na paluszku jego córki.  Zauważył Volund brak pierścienia, wróciwszy z łowów, i pomyślał wtedy, że to może żonka po upragnionych przygodach powróciła do domu. Siedział, siedział, czekał przy ogniu i pieczonej niedźwiedzinie, aż go zmorzył sen, a gdy się zbudził, nie był już wolnym człowiekiem, bo spętany został przez ludzi króla. Żeby nie uciekł, pod kolanami podcięto mu ścięgna i odtąd miał siedzieć w izolacji na małej wyspie i wyrabiać precjoza jedynie dla brutalnego porywacza i jego rodziny... Potem doszła zemsta, co się już opery domagała... Między innymi w tamtym czasie z Timem, tam, u nas, na Bakken - Vernick pokazał kierunek dłonią zbrojną w butelkę z zielonego szkła - w rozpuście teatralnej tarzała się nasza włochata Wenera... Ten temat zawsze Ljana interesował, ta niesprawiedliwość, cena, jaką płaci się za wybryki innych, za rodziców... Oto panna idzie się przespać w stodole z młodym najeźdźcą, a potem rodzisz się, po to, żeby inni mogli zatruwać ci życie i wytykać palcami, robiąc z ciebie niemal wariata. Jak naszą Marie, której życie właśnie być może wreszcie dogasa w szpitalu... Nawet nikt z nas nie wie, jak jej powiedzieć, że jej mąż - nie mąż najwyraźniej wypadł z pontonu, i to razem z twoim ojcem na dodatek... Albo rodzisz się u bandziora, a ciebie porywają za okup i obcinają ci ucho albo palec... Lub, żeby nie szukać daleko... Uprowadzony karnie, ten którym nikt się nie ma prawa cieszyć... Tato okazał się spod fałszywej bandery, a tobie przypadła...

 - A mnie przypadła rola debila, który zniszczył biednej kobiecinie życie. Kula u nogi, bez której wszystko byłoby takie piękne - wyręczył Vernicka roześmiany Timo... - I tak musimy sobie szukać szczęścia. Tylko co to może być?

 - Drobiazg. Nieprawdaż, Lotto?

- Chyba po prostu to, co robimy, i spokój myśli. I nikt inny nam tego nie urządzi. Inni nie czynią nas szczęśliwymi.

- Tak... Kiedyś nie mieliśmy z tym większych kłopotów, dawno, dawno temu, kiedy ulepienie odżywczego byle jak placka do rzucenia na gorący kamień kosztowało tyle zachodu, że człowiek zaraz zapadał w sen z jako tako pełnym żołądkiem. Teraz, w sytości, chodzi o zadomowienie się w jakiejś bzdurce. To może być cokolwiek: Stawianie znaczków z sensem, unoszenie rąk z okrzykiem uuuu słanym ku zorzy, odbijanie piłeczki, szukanie wielowarstwowych smaków po jakichś tam Bangkokach, deptanie po niepodeptanym, deptanie po zdeptanym do szczętu...

- No a Volund zadomowiony w metalurgii?

- Znał się i na czarach. Ale postanowił zaczekać, by się zemścić. W co najlepiej uderzyć? Walnąć w niewinne dzieci. Nikt nie miał dostępu do najcudowniejszej wytwórni jubilerskiej. Wszystko tam było - zdobne miecze, naramienniki, naszyjniki, przecudne zbroje i puchary. Tylko Nidud tam mógł zaglądać oraz jego najbliżsi. I tak to przyszli do Volunda chłopcy, dzieciaki jeszcze, co się na sprawkach dorosłych przecież nie wyznawali. Chcieli zobaczyć piękne skarby, błyskotki. Przyszli raz, przyszli, żądając klucza do skrzyni... Powiedział, żeby przyszli znów, a wtedy złoto całe ze skrzyni dostaną w prezencie. Tedy przyszli i zajrzeli do skrzyni, a wówczas zatrzasnęło się wieko. Bezgłowe ciała pochował pod kowalskim miechem, a z czaszek, wykorzystując przy tym ich włosy oraz złoto i bezlik najcenniejszych kamieni, zrobił pierwszorzędne puchary. Ząbkami zaś chłopców ozdobił sprzączki, które podarował Bodwildzie, córce Niduda... Ale obiecał jej jeszcze piękniejszy klejnot, taki, że ucieszy on także jej ojca i matkę. Kiedy przyszła znów, napojem ją oszołomił, i tak dziewczynka wróciła z wysepki Volunda z brzuchem. - Nidud w rozpaczy, bo synowie gdzieś przepadli. Ale zagadka się rozwiązała. Tak to Nidud został ukarany, że wina popija z czaszek swoich synków. Dowiedział się tego, kiedy przysiągł Volundowi, że nie zamęczy jego żony i przy okazji dziecka, co są na jego dworze. Wyszło na jaw, co stało się z synkami, a potem prawda o zgwałconej córce. Volund mocą czarów dopiero wtedy odleciał. Pozostało zniszczenie i cierpienie. Dzieci jako czuły punkt rodziców. Łatwy cel. I dziecko, które staje się ofiarą, a przy okazji zwykłym żywym człowiekiem, o winie  wynikłej z samego faktu istnienia, którego przeznaczeniem jest tak czy owak cierpienie. Płodząc, niesiesz cierpienia, ogień cierpień. Pośród nich jak rzadko rozsiane gwiazdki na brudnym firmamencie te nasze szczęścia -  bzdurki, te chwile zaspokojenia... I oto nasze dziecko. Gadali, że to już było, że na co jeszcze jedno Wagnerowskie blacharstwo... Namordowałem się jak diabli przy tworzeniu libretta, ciągle i ciągle naciskany przez Ljana. Ileż było emocji, kłótni, trzaskania drzwiami, gniewnych rozstań i błagalnych pojednań, bo tylko ty, jednak tylko z tobą, w imię naszej młodości i naszych przygód... Wreszcie się narodziło - premiera w Nowym Jorku... Wbrew temu, co się mówiło, wcale ze sobą nie sypialiśmy. Dopiero wtedy, jak oznajmił, przyszedł czas na fizyczne przyjemności. Kiedy już wiadomo, jakie jest nasze dziecko, już kompletne, od a do z, gotowe do istnienia w świecie bez dwóch zdań, wtedy jest najodpowiedniejszy moment, kiedy nie trzeba już łapać się za głowę, najodpowiedniejszy na zwykłą cielesną rozkosz. Zgasły światła na widowni, zabrzmiała muzyka. "Wszystko  gotowe, więc teraz możesz mnie zarżnąć" - powiedział do mnie Ljan. - "Najpierw rozpacz i praca, a dopiero potem przyjemności i nędza w gruncie rzeczy płciowej rozkoszy, ale niech i swoje ma głupia fizjologia"... Rżnęliśmy się w loży, gdy nasze dziecko wybrzmiewało na scenie, całkiem gotowe do wędrówki przez świat, wcale krzykliwe i dmące w trąbę. W innych przypadkach niestety nagrodę chcemy mieć na początku, po byle zalotach... W istocie jest ona bzdurą, nic niewartą, z dramatycznymi konsekwencjami czasem, niosącą często tak wiele rozczarowań, nie wspominając już o genetycznych prezencikach. Wydalanie po szybkim nasyceniu apetytu. A my najpierw mieliśmy mozół... Przyznać muszę, że tryskanie spermą w zadek Ljana nie było niczym szczególnym. Sam się zgodził, że miałem prawo czuć się bardziej przemaglowany przez niego, więc żal mu było, że tak nędznie mógł się odwdzięczyć. Prawdziwą nagrodą jest jednak wspomnienie o tamtych twórczych trudach, poprzedzających tę seksualną wisienkę na torcie, która wszak była konieczna... A ponieważ nie robiliśmy już potem razem żadnych dzieci, więc i nie było szans na konsekwencje w postaci cielesnych penetracji... Dość, że dwa razy przeżyliśmy młodość...

cdn

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Kreml

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Breiðfjörð

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce