O Gunnarze Gunnarssonie i o pierwszych Islandczykach



 Sumar þat, er þeir Ingólfr fóru til at byggja Ísland, hafði Haraldr hárfagri verit tólf ár konungr at Nóregi. Þá var liðit frá upphafi þessa heims sex þúsundir vetra ok sjau tigir ok þrír vetr, en frá holdgan dróttins átta hundruð ok sjau tigir ok fjögur ár.

Tak powiada Landnámabók, czyli Księga o zajmowaniu ziemi, w skali światowej wyjątkowe dzieło, opisujące proces kolonizacji Islandii na przestrzeni lat 870 - 930, wyliczające skrupulatnie osiedlające się na wyspie rodziny, głównie z południowo - zachodniej Norwegii, i podające też trochę opisów wydarzeń szalenie znaczących w historii tego szczególnego społeczeństwa, co rozpoczęło swe istnienie od Ingólfa, który to po wcześniejszym próbnym zimowaniu ostatecznie osiadł wraz ze swymi ludźmi na Islandii latem owego, wspomnianego w księdze roku 874, czyli - jak się dowiadujemy - sześć tysięcy i siedemdziesiąt trzy zimy po stworzeniu świata, w dwunastym roku panowania w Norwegii Haralda Pięknowłosego, czyli - jak porachowano - właśnie w osiemset siedemdziesiątym czwartym roku po narodzinach Chrystusa. Tak więc mija w tym roku 1150 lat od tamtej chwili. Wyspy chrzcić już nie trzeba było, bo nazwę - ĺsland - jak podaje ta sama Księga, którą widzimy na powyższym obrazku przedstawiającym niebywale cenny rękopis o nazwie Hauksbók, pochodzącej od imienia zmarłego w 1334 roku sędziego Hauka Erlendssona, będącego w znacznej części jego wykonawcą i kompilatorem, bo zabytek ten zawiera oprócz interesującej nas tu księgi także garść sag oraz przekładów jakichś tekstów teologicznych - wymyślił już wcześniej odważny a ciekawy wiking Flóki, tedy Ingólf i jego ludzie nie dotarli do całkiem bezimiennych brzegów, u których powierzyli losowi i morskim prądom słupki rodowego krzesła zdobne w mitologiczne scenki, pamiętające stare dobre czasy, sprzed gwałtów króla Haralda i sprzed kłopotów, przed którymi Ingólfa przestrzegał lubujący się we frankońskich winach tato (ach - tak umrzeć, idąc nadto w grób ze swym wiernym przyjacielem, z uroczystym rozmachem, jak uczynił to Örn, ów tato naszego pierwszego Islandczyka Ingólfa, Ingólfa Arnarsona, którego już tu spotkaliśmy w wesołym wierszyku Eldjárna, gdzie nasz bohater zagubił się w czasie i wylądował na pełnym śmieci wybrzeżu, przez co ostatecznie zastygł znietrzeźwiony na wzgórzu Arnarhóll w otoczeniu drobnych reykjavickich pijaczków)...

Fascynująca to rzecz, wręcz baśniowa, choć to nie baśń, tylko historia, oczywiście w jakimś legendarnym obłoku, który to z kolei pobudza wyobraźnię... Niby to przeszło tysiąc lat, ale te literackie zabytki jakoś utrwalające tamten czas, tych ludzi bardzo nam przybliżają, są tuż obok, w fantazji naszej żywi, imienni przede wszystkim... Oto ludzie, którzy zaczęli tracić grunt pod nogami, którym zaczęto odbierać poczucie wolności, niezależności, oto polityka zaczynająca narzucać nowe porządki, oto chęci do centralizowania władzy, a do tego jeszcze prywatne zatargi, niewygody... I w tym wszystkim echo niosące się po świecie, że na oceanie pustostan, pokaźny, lśniący obłędnie lodowcami, ale też i zielony, wodny, rybny i skrzeczący milionami ptasich gardeł, osobliwie też nieco smrodliwe gazy puszczający... Borealny klejnot, jakoś tam przeczuwany wcześniej... No i rzeczywiście. Takie cudo przyroda sobie skitrała... (No, przyroda, choć się nie skarży, a jedynie reaguje, nie ma z nami łatwo - teraz Islandia to znów obiekt pożądania, w modach na coolcation na tej naszej przegrzanej ziemi, piękna taka i nieprawdopodobnie krucha, delikatna, co się nawet niektórym kojarzy z kobietą, tak w duchu tandety spod znaku pełnych żagli i koni w galopie, chociaż jest i w tym pewien realizm, bo obok tych wszystkich niby kobiecych nieprzewidywalności, zewnętrznych chłodów i wewnętrznego żaru nie gwarantuje dobrej pogody, każe sobie dość słono płacić i bez własnego środka transportu łatwo utknąć na zadupiu). Szalenie powieściowy temat. Hej, przygodo... Rozboje, podboje, miłość i palenie za sobą mostów; ryzyko, fantazja, szaleństwa splecione z mądrością, samotność, tęsknota w krainie duchów, no i wreszcie najtrwalsza rzecz na świecie, czyli męska przyjaźń...

Pisarze islandzcy nie raz sięgali do tych prastarych źródeł, zresztą nie tylko islandzcy. Zrobił to też znakomity Gunnar Gunnarsson, realizując swój ambitny plan opisania Islandii od jej zarania, od fantastycznych początków, po czasy siedemnastowiecznego bezprawia...

Gunnar Gunnarsson (1889 - 1975). W maju minęła już 135 rocznica jego urodzin. To ten pisarz, obok Halldóra Laxnessa, wyrwał literacką Islandię z prowincjonalnych opłotków. Pisarz światowej sławy, który jednak swe dzieła tworzył po duńsku, mając za sobą jedynie poetycki debiut po islandzku (potem na islandzki trochę swoich tekstów przetłumaczył, a pod koniec życia pisał równolegle w dwóch językach) w przeciwieństwie do Laxnessa, który do swych dzieł zaprzęgał jedynie islandzki, zresztą w dość specyficznej, osobistej odmianie, gdy idzie o pisownię. Gunnarsson to natomiast duńszczyzna. Tak było w sumie nawet łatwiej dotrzeć do szerszego grona czytelników. W 1907 roku Gunnar pojechał do Danii, tam ukończył uniwersytet ludowy w Askov, no i zamieszkał tam, najpierw w Aarhus, potem w Kopenhadze, a jeszcze później w swojej wiejskiej posiadłości w Fredsholm, skąd powrócił  na Islandię w 1939 roku. Szybko zasłynął głośną powieścią rodową  "Ludzie z Borg", znaną też u nas, ale do dziś chyba tylko z przedwojennego wydania (zresztą po wojnie wydano chyba w Polsce tylko jego kryminalną historię z XVIII wieku "Czarne ptaki", natomiast reszta przełożonych na polski książek tego lubianego u nas kiedyś pisarza to druki niemal stuletnie) Szaloną popularność zdobył sobie w Niemczech i był tam fetowany, nawet w czasach hitlerowskich, podobnie jak Knut Hamsun z Norwegii... U Gunnarssona z początku sporo jest pesymizmu, zdziwień nad Bogiem dopuszczającym do ludzkich cierpień, ale i mnóstwo przemian, od zła ku dobrociom, co od razu mi przywołuje na myśl Michała Choromańskiego, na którego Gunnar Gunnarsson miał zresztą pewien wpływ... Obok tego wszystkiego pisarza interesowały także kwestie historyczne, szczególnie zjawisko tworzenia się i dojrzewania narodu. I materiał miał do tego znakomity... No bo oto właśnie wspomniana na początku Księga, zwięzła, dość sucha, zawierająca jednak opowieści aż proszące się o to, by je rozwinąć, ubarwić, psychologicznie pogłębić, aby nadać wszystkiemu rumieńców... 

Tak to się więc historia Islandii na dobre zaczyna od dwóch zaprzysięgłych braci - wielce zaprzyjaźnieni ojcowie, wielce zaprzyjaźnieni synowie... Ingólf i Leif. O nich opowiada Landnámabók, oni stali się bohaterami powieści Gunnara Gunnarssona z 1918 roku "Edbrødre" (Przysięgli bracia). Jest to pierwsza powieść z cyklu traktującego o początkach dziejów Islandii, więc jest tam i to najwcześniejsze osadnictwo, i tworzenie się nowego państwa ze swoim parlamentem, są norweskie zakusy i pogróżki ze strony Olafa Tryggvasona (w powieści bardzo hitlerowski to typ), i dalej ciągnie się opowieść, składająca się z pięciu książek, do czasów ostatniego katolickiego biskupa Islandii Jóna Arasona... Trzeba od razu powiedzieć, że ten wycinek twórczości Gunnara Gunnarssona był dość kontrowersyjny i okrył go niezbyt miłym cieniem, bowiem w pewnym momencie zaczął on głosić myśli ocierające się o rasizm i wyrażające wiarę w posłannictwo rasy nordyckiej, co jeszcze bardziej podbiło jego popularność w Niemczech i zawiodło go na nazistowskie salony, nawet przed oblicze samego Adolfa Hitlera. Tak że ten orędownik skandynawskiej jedności, nieco splamiony groźnymi pangermanistycznymi myślami, nie dochrapał się Nobla, a myślano o tym, by mu go dać wiele razy, zaś ostatnim podejściem była myśl, aby nagrodzić go razem z Laxnessem w 1955 roku. Lecz jak wiemy, nagrodzony został ostatecznie tylko Halldór Laxness, w którego twórczości naziole zresztą też chcieli szukać swojaka, od czego późniejszy noblista jednak stanowczo się odciął... A Gunnarowi ten Hitler wybitnie zaszkodził, choć to pisarz godny najwyższych wyróżnień po porostu za pisarskie umiejętności... Bo i obok budzącej wątpliwości historiozofii są pierwszorzędne dzieła, choćby te o własnym przebijaniu się do sławy, bardzo ciekawie skomponowane rzeczy z cyklu "Kirken på Bjerget". No i ta historia o wikingach jest naprawdę urocza. Pełna barwnych opisów, opowiadająca o tym, jak intensywne i rozrywkowe życie potrafili wieść dumni i wolni wikingowie... Wszystko zaczyna się od legendarnych słupków z wysokiego stołka, kunsztownie rzeźbionych, przedstawiających nordyckich bogów. Chłopiec trwożliwie i z szacunkiem im się przygląda. Pradawne przytulności przy migoczącym ogniu. Starzy przyjaciele Örn i Hróðmar, ich synowie. Ingólf i Leif. I siostra Ingólfa, Helga, której rumieniec wykwitał na twarzy na widok nieokiełznanego Leifa. Leif zawsze spragniony zmian, nieustraszony, działający wręcz z brawurą, nieustępliwy, z trudem przyznający się do błędów, uparty często jak osioł, strojący fochy, bitny, szalenie wrażliwy chłopak, któremu blisko i do śmiechu i do łez, pełny tęsknot i zachwytu nad światem, którego ogromnie jest ciekaw. Pewnie lepiej było dla Ingólfa bratać się ceremonialnie z synami wpływowego jarla Atlego, lecz słabość do Leifa zwyciężyła. Spodziewał się Ingólf, że dla niego to będą kłopoty, siła uczucia jednak była tak wielka, że nie sposób było porzucić myśli o braterstwie krwi ze swym bratem mlecznym... A przyjaźń z braćmi od jarla była pełna napięcia odtąd, w każdej chwili gotowa zapalić się do konfliktu. Szczególnie Leif wystawiał te przyjacielskie relacje na próbę, gotów jarlowych synków gniewnie zagotować. Koguty były to zadziorne, stroszące pióra i i prowokacyjnie się trącające. Ceremonia zawiązania braterskiego związku Ingólfa i Leifa w trakcie wielkiego festynu była wielce uroczysta, choć przez Leifa traktowana z humorem, bowiem sam Leif do wszelkich uroczystości i wierzeń miał stosunek lekki, jeśli nie lekceważący. Śmiał się zawsze z tych wszystkich bogów, których Ingólf wielce szanował w swym przywiązaniu do tradycji, drwił z jednookiego Odyna i bawił go Thor w pojeździe zaprzężonym w kozły, i podobnie traktował religijne nowinki w postaci dziwnego Boga wiszącego na krzyżu, któremu cześć oddawali rozczochrani irlandzcy pustelnicy (ależ się chichrał, gdy na jednej z wysepek koło jego wymarzonej Islandii niegościnny mnich skrapiał ślady jego pogańskich stóp wodą święconą). Ingólf był spokojny, unikający raczej ryzyka, wierzący w bogów i los. Ostrożny musiał czasem wydobywać z tarapatów kąpanego w gorącej wodzie Leifa. Tak, Leif zawsze chciał być pierwszy, najmądrzejszy, najlepszy i jak się na coś uparł, nic go nie mogło oddalić od powziętego raz planu. Tak było na początku, gdy raz, wracajac zimową nocą od synów Atlego przez norweskie odludzie, Leif ubzdurał sobie, że zna lepszą drogę przez las i będzie szybciej w domu. Nic go od niej niej nie odwiodło. Obrażony na lękliwego Ingólfa pognał sam przed siebie narażając się na niebezpieczeństwo w siarczystymi mrozie. Jasna sprawa - Ingólf był pierwszy w domu, no i trzeba było ruszać na poszukiwanie... Oby się starzy nie dowiedzieli... Nieustraszony Leif oczywiście ze śmiechem podszedł do mroźnego horroru - Ingólf znalazł go w stygnącym brzuchu zarżniętego i wypatroszonego konia... Leif szczęściarz, co zawsze jakby wierzył w pomyślny los. Jakoś się ułoży. I z tą myślą ani nie uciekał przed niedźwiedziem, ani nie lękał się głębokiej wody, ani nie strachal się przed ciemnym borem... Choć jeden z synów Atlego przestrzegał go, iż bywa w życiu tak, że dla nieulękłego i niezniszczalnego śmiertelną może okazać się gałązka jemioły, czym nawiązywał do słynnego mitu o ślicznym bogu Baldurze... Ingólf i Leif. Woda i ogień. Bardziej różnić się nie mogą, więc przyciągają się jak bieguny magnesu o przeciwnych znakach. Wieczna przyjaźń, wieczna troska... Chłopcy dorastają i marzą o wyprawie na wiking. Zwiedzać, handlować, rabować, gwałcić. Pierwsza rozłąka dla ukochanej Helgi. Leif, gdy odpływa z braćmi od Atlego, też ma łzy w oczach. To zuch, ale i pieszczoch. Jednak zaraz porywa go świat, morze, nowe lądy, inne od krainy fiordów. Przygoda i przyjacielskie napięcia. Wszystko jest piękne i wszędzie Leif by chciał mieszkać. Szkockie wyspy ze swą melancholią - marzenie. Ale i lesista Anglia wspaniała. A Irlandia pełna wyjątkowych ludzi i pokus... Wszystko takie frapujące i ekscytujące. A tu jeszcze męska przygoda... Piękny młodzieńczy czas. Lecz i w tym ziarno zatargu. Będą się do Helgi łasić, będą raniące słowa i gesty. Będzie wreszcie taka sytuacja dla Leifa i Ingólfa, że albo my ich, albo oni nas. Dwaj synowie jarla się przeliczyli, ale i dla zaprzysięgłych braci przyszedł zły czas, bo z z trzecim bratem trzeba było zawrzeć ugodę, która Ingólfa czyniła właściwie bezdomnym. Leif zaś w duchu zacierał ręce, bo w tle wszystkiego dawno już tkwiło pragnienie Islandii, o której razu pewnego opowiedział im brodaty, obszarpany, śmierdzący starzec, co mamrotał wprawiające w marzycielstwo rzeczy, że gdzieś na oceanie ląd wielki istnieje, pusty, osobliwy, który wiking Flóki nazwał krainą lodu, Islandią... Leifa od tamtej pory zżerała gorączka islandzka... Ach, zobaczyć ten kraj, przeżyć jakaś nową, najniezwyklejszą przygodę... Pożenieni już : Leif z Helgą, zaś Ingólf z córką zacnego Fróðego Hallveig, pochowawszy ojców (jakże pięknie umarł Örn, zaraz po hucznej imprezie weselnej - wzniesiono mu wspaniały kurhan, wyposażono odpowiednio, jak nakazywała tradycja, a miast ofiarnie zamordowanego uroczyście sługi poszedł za nim do grobu Hróðmar, który w swej starczej ślepocie nie widział powodu do przebywania dalszego na tym świecie, bo po co żyć w niedołęstwie, na dodatek bez przyjaciela - więc zaopatrzony w napitek, ruszył dzielnie w wystawny grób...) poszli w morze, bez nadziei na to, że ich groby ktoś im wzniesie w rodzinnej krainie fiordów. Działo się zresztą źle nie tylko w wymiarze prywatnym, ale i polityka zaborcza zaczęła wpełzać w życie wolnych kmieciów... Leif zapalony, Ingólf przymuszony do tak drastycznej zmiany. Hallveig pełna zaufania do męża, Helga pełna lęków i tęsknoty, bowiem od razu wiedziała, że żal jej będzie zawsze norweskich smreków, ale też nie wyobrażała sobie życia bez Leifa, o którego nieustannie się troszczyła i drżała o jego bezpieczeństwo, o tego pięknego narwańca... Wiatr był pomyślny, ale do czasu. Naraz wszystko się odwróciło. Tylko beznadziejny dryf, susza... Widmo głodu i pragnienia. Myśl, że wszyscy zginą. Oto ostatnie krople wody pitnej... Ingólf oddany jest bogom. Trzeba kogoś wylosować, by go złożyć w ofierze. Szalona myśl, od której odwiodła pobożnego Ingólfa jego mądra i silna żona. Głos rozsądku. Opamiętajże się, chłopie! A co będzie, jak los padnie na ciebie? Przecież jak nie ma wiatru, to w końcu znów zacznie wiać. Nie było długo deszczu? Przecież wreszcie musi spaść. Cierpliwości, cierpliwości. Tylko spokój. I wreszcie powiało, i przyszedł deszcz, i okrzyk - ziemia, ziemia. Były to jednak Wyspy Owcze, w samą porę, morska stacja w drodze do Islandii, w sam raz, by poczuć trochę dla odmiany twardy grunt pod nogami, uzupełnić zapasy wody, żarcie... I w końcu nastąpiło upragnione spotkanie z Islandią, lśniącą lodowcem, błekitniejąca w swych dalach, surowy klejnot, który w swych zatokach przywitał ich majestatycznymi łabędziami... Prześliczna scena. Wszystko póki co na próbę. Nowość. Porównać to można do człowieka na księżycu. Ależ cuda! Jakże zróżnicowany pejzaż! Jednak nie oni byli pierwsi. Żony wypatrzyły, że na jednej wysepce coś się kopci. Mnisi irlandzcy! Co za spotkanie. Tamci nie byli zbyt zadowoleni. Psikali wodą święconą. Bo co to, na Boga? Także i tu te norweskie dzikusy? Ach, precz, z też i tu muszą deptać ziemię swymi pogańskimi nogami... A ci podeptali i przekonali się, że oto nadeszła niezwykła chwila, bo znaleźli zadziwiający dom, całkiem nowy, całkiem przyzwoicie urządzony, więc nic, tylko się pobudować. Najpierw na próbę. Po niej wrócili do Norwegii, by dopiąć do końca swoje sprawy i nabyć wszystko to, co niezbędne jest do zaczynania życia od nowa, od zera. Leif skorzystał też z okazji, żeby jeszcze raz ruszyć na wiking, do Irlandii, by coś złupić, coś kupić. Pogodny rozbójnik miał w trakcie wyprawy osobliwą i śmiertelnie niebezpieczną przygodę, z której wybrnął ostatecznie dzięki pomocy pustelnika, co się darami bożymi żywił w postaci glutowatych owoców morza i kontemplował słowa chrześcijańskiego Boga. Dziwne historie opowiadał i wierzył w malownicze obietnice, zasysając morskie mięczaki. Raj. Gdzieś tam, w chmurze... No, Leif znalazł inny, pod chmurą, czasem niską, ciemną i ciężką. Zaniedbanego niebieskiego ptaka z pustelniczej wyspy opuścił Leif z zadziwiającym łupem, bo w jego pieczarze znalazł olśniewająco zdobny miecz. Biedak boży miał istny skarb, tedy, gdy tamten spał, zwędził mu go i, upewniwszy się, że już mu nic nie grozi, szczęśliwie dotarł ze skradzionym skarbem na swoją łódź. A na tej łodzi ludziom swoim opowiedział bajkę o tym, jak to znalazł miecz w pieczarze i stoczył o niego walkę z potwornym upiorem w postaci żywego trupa. Słuchacze zamarli z przerażenia i nie mogli wyjść z podziwu dla Leifa, gdy ten po swej spowiedzi poszedł po prostu spać, podczas gdy oni, zmrożeni strachem, oczu nie mogli zmrużyć pośród trupich blasków miesiąca. Sam Leif, co wymyślił bajkę, by nie być w oczach towarzyszy takim nędznym złodziejaszkiem, nie bardzo wiedział już, co było prawdą, a co zmyśleniem, gdyż w gruncie rzeczy i żywy trup, i pustelnik z tak cudownym mieczem i opowieściami rajskimi byli równie osobliwi (no i czy istotnie chlipał jakieś ostrygi, których przecież zawsze się brzydził...) A jeszcze klątwa, o której zdał sprawę, rzucona niby to przez upiora, a może opowiedziana przez mieszkańca pustelni, że kto tym mieczem zabije, ten od niego śmierć przyjmie, wprawiała wszystkich w zabobonną trwogę. Najstarszy z nich chciał drogocenny przedmiot cisnąć do morza, ale Leif nie zamierzał się z tym trofeum rozstawać. W końcu on przesądny nie był. Nie, nie, wszystko pod kontrolą. I już w gruncie rzeczy nie miał w planach takich wypadów, a poza tym młodość jego krzepka dawała mu zuchwałą wiarę w niezniszczalność, wszak tak wiele razy już dopisało mu szczęście. Niedźwiedź go nie tykał, gdy trzeba było, umiał się jak robak skryć pod kamień, w opresji wręcz pękając ze śmiechu, i sprytu zawsze miał dość, by wracać do ukochanej w jednym kawałku... Wreszcie przyszedł czas ostatecznej przeprowadzki. Islandio, przybywamy! Ale gdzie te łabędziowe zatoki, jak znaleźć tamto przymilne miejsce? Pogoda nie sprzyjała, zapasy żywności niszczały, żal było patrzeć na głodne i zmaltretowane zwierzęta, z których część padła... Długo nie mogli przybić do brzegu. Wszystko zdawało się niezdatne do egzystencji i przeciwko  nim. Wreszcie Ingólf znów postanowił odwołać się do bogów, tych, którym przyglądał się na tronowych słupkach w migotliwym świetle ognia w domu rodziciela. Miał ze sobą rodowe krzesło. Niech bogowie wskażą miejsce. I tak zdobne, pociemniałe ze starości belki poleciały za burtę i najpierw ruszyły na wschód. Leif znów zadrwił z religii. Był szyderczy, zniechęcony, zły, nadto jeszcze podejrzliwy wobec niewolników, zwłaszcza jednego, co pożądliwie podpatrywał na Helgę... Zakichani bogowie, cóż oni mogą? I żeby tak uzależniać się od kawałków drewna?... Nonsens. Nie można zdawać się na przypadek, nie w tak doniosłej sprawie. Atmosfera zgęstniała i stanęło na tym, że bracia się rozdzielą. W gniewie również oddał zaniepokojoną Helgę pod opiekę ludzi z ekipy Ingólfa... Uparty Leif, który sam nie wiedział, po co właściwie tak drwił z przekonań swego najlepszego przyjaciela... Zachował się tak samo, jak wtedy, gdy pewnej zimowej nocy wracali do domu od swych dyskusyjnych przyjaciół... Leif, co zna najlepsze miejsca, najdogodniejsze drogi... I Ingólf musiał go potem ratować... Tu znowu to samo. Leif jest mądrzejszy, Leif znajdzie dobre miejsce, najlepsze do życia... Obiecali, że ten, który dopłynie do brzegu, zapali ogień. I Ingólf pierwszy zapalił. Lecz Leif dumnie nie podążył w jego kierunku. On jest lepszy. Jeszcze się wszyscy przekonają... Bolesne było to rozstanie. Geografia przechowała tę legendę w nazwach. Ingólf i jego ludzie przezimowali dalej na wschód, tam gdzie wznosi się Hvannadalshnúkur, na Ingólfshöfði, zaś Leif, czy już wtedy Hjörleif (bo tak go towarzysze po tej opowiedzianej historii o walce o miecz z żywym trupem ochrzcili, nazywając go mieczowym Leifem, bo ten dodatek do jego imienia wywodzi się od staronordyckiego "hjörr", czyli "miecz") wylądował na Hjörleifshöfði w sąsiedztwie dzisiejszej miejscowości Vík í Mýrdal... Jakże uparty Leif cierpiał. Nie obchodziły go prace przy zakładaniu osady. Nakazał tylko wolnym i nie wolnym budowę, a sam snuł się smutny i stęskniony za żoną i bratem, z którym kiedyś zmieszał krew, co przecież tworzyło więź przerastającą wszystko na ziemi... Może przynajmniej znajdę te cholerne słupki! Przynajmniej wyszłoby na moje... Łaził, wędrował, a po tych peregrynacjach znów pamiątki w nazwach, bo podanie chce, że to Leif właśnie nadał nazwę lodowcowi Mýrdalsjökull, od Bagiennej Doliny, oraz ówczesnej jego zachodniej części, a dziś już odrębnemu poprzez zanikanie lodowcowi Eyjafjallajökull, co się wzięło od widocznych stamtąd na morzu wysepek, które wkrótce zyskały nazwę Vestmannaeyjar, co też ma związek z tragicznym losem Leifa... Bo Leif zapłacił życiem za swe najgorętsze pragnienie. Źle traktowani niewolnicy zbuntowali się bowiem i popadającego w depresję podstępem wywabili z domu; zarżnęli wołu, co miał ciągnąć pług i powiedzieli, że zabił go niedźwiedź. Słysząc to Leif poderwał się jakby zbudzony z letargu do nowego życia. Niedźwiedź? To dopiero! Nagle podekscytowany wybiegł na pole bez swego miecza. Miecz chwycił zaś niewolnik. I tak to z ludźmi przyszła na wyspę i zbrodnia. Niewolnicy zabili Leifa niby przeklętym mieczem, więc spełniła się inna przepowiednia, ta o jemiole, co się śmiertelną okazała dla niezniszczalnego. Niewolnicy urządzili jatkę, bo nadto wybili wszystkich wolnych mężczyzn, a ich kobiety uprowadzili, płynąc z nimi na owe wspomniane wysepki... Ingólf posłał ludzi na poszukiwania w trudnym terenie. Chciał znać losy Leifa, no i może znajdą się te słupki, bo ciągle chciał poddać się woli bogów. Póki co słupki się nie znalazły, a tylko zwłoki zamordowanego przyjaciela... Morderców i ich uprowadzone ofiary znaleźli ludzie Ingólfa na wyspach, tam zbójów usiekli, tych ludzi z Zachodu, od których właśnie ta nazwa Vestmannaeyjar... Tak więc Helga owdowiała i już trudno jej było o radość. A po tych smutnych wydarzeniach podjęto dalsze poszukiwania słupków. Daleko zawędrowały. Szukano, szukano i szukano, aż wreszcie znalazły się tu, gdzie dzisiejszy Reykjavik. Że z ziemi opary się unosiły, dano miejscu właśnie tę nazwę, jaką nosi dziś islandzka stolica. Dymna Zatoka, Reykjavík, czy pierwotnie Reykjarvík... Mało tego - nad drogocennymi z sentymentalnych powodów słupkami czuwał orzeł, co zaraz Ingólf wziął za wymowny znak, wszak orzeł to Örn, a tak zwał się przecież jego ojciec. I w Reykjaviku pamiątki zostały w nazwach, bo od Örna bierze się nazwa wzgórza Arnarhóll, gdzie dziś stoi statua Ingólfa, a na przykład Vífilsstaðir bierze się od imienia wyzwolonego przez Ingólfa niewolnika... I tak zaczęło się nowe życie na Islandii. I płonne były obawy Ingólfa, że życie na dalekiej wyspie będzie być może szalenie puste i samotne, bo tak się nie stało, gdyż Harald Pięknowłosy zadbał o to, by zaludnić wyspę uciekinierami, którzy mogli i utracić majątek, ale nie pozwolili odebrać sobie wolności i prawa do decydowania o sobie... Przybył i ów syn Atlego, z którym ostatecznie Ingólf się przy  piwku pojednał. Najpierw on przegnał Ingólfa, potem jego przegnał Harald, który wcześniej Atlego posłał do Valhalli... A Leifa los, co koło Vík pozostał w grobie z wbitym weń mieczem, bo Ingólf nie chciał tego pozostawiać sobie na pamiątkę?... Jakże wszystkiemu chcemy nadawać jakiś sens. Helga uwierzyła, że krew jej męża była konieczną ofiarą złożoną bogom. Ku przyszłej pomyślności być może...

Kto był pierwszym Islandczykiem, zastanawia się Gunnar Gunnarsson... Czy Ingólf, który jako pierwszy osiadł na wyspie na stałe i gdzie wyrastał jego synek, co był kolejnym malcem śledzącym losy bogów wyrzeźbionych na dekoracyjnych słupkach, co wskazały przybyszom miejsce na ich nowy dom?... Nie, pierwszym był Leif alias Hjörleif, bo on był tym, który jako pierwszy o Islandii gorąco zamarzył...

Było to 1150 lat temu, mniej więcej... Stosunkowo to nie tak dużo. Szczególnie że te duchy ciągle także żywe... I wszystko drobiazgowo wyszczególnione. Na wyspie mgieł nie takie znów mgliste początki.

***

Gunnar Gunnarsson. Edbrødre. Roman fra Islands Landnamstid. Przeurocza powieść z czasów wikingów. Książka o braterstwie, przyjaźni, miłości, o gwałtownych charakterach i pragnieniu pokoju i wolności, o marzeniach, o urokach natury, o brawurze i ryzyku, o odwadze pchającej do spełniania swoich marzeń, o przeciwnościach, co się ku sobie mają, o uporze i błądzeniu, o tęsknocie i o zbrodni... Poważny i rozsądny Ingólf i pełen uroku ruchliwy, nieustraszony Leif, którego specjalnością były malownicze czasem kłopoty... Pełen barwy wgląd w świat wikingów, w ich codzienność i obyczaje malowniczo opisane...

***

A tak przy okazji sam mam pewną okrągłą rocznicę związaną z Reykjavikiem do odtrąbienia, bowiem to właśnie tam pod koniec lipca dziesięć lat temu rzuciłem definitywnie palenie papierosów... Ostatniego dymka puściłem w Dymnej Zatoce... Tak się ułożyło, za co wdzięczne mi są moje płuca...



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Kreml

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Breiðfjörð

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce