Anna z pustkowia

 Gunnar Gunnarsson w swej powieści "Af Borgslægtens Historie" każe myśleć głośno jednemu z bohaterów: "Jeśli życie jest naprawdę tylko maleńkim, bezsensownym błyskiem, a śmierć stanem wiecznym i stałym, jeśli życie to tylko małe, obojętne chwilowe rzeczy, a śmierć jest wielka i bezgraniczna, to po co te wszystkie komplikacje i cierpienia? Jeśli moja dusza mogłaby być zniszczona cierpieniem, zginąć gdzieś jak dym z drewna trawionego ogniem, ulecieć w dal jak zapach kwiatu, zblaknąć jak kolor na zbyt ostrym słońcu, to z pewnością dawno już by się rozpadła... A może jesteśmy postaciami na scenie? Myślę sobie, że gdyby istniała jakaś nić między mną a bogami na górze, byłbym marionetką pierwszej klasy"... Bogowie albo los z nami się bawią, z nami i nami. Wtrąceni w życie musimy radzić sobie z zastaną rzeczywistością i doszukiwać się we wszystkim sensu. Takie maleńkie życie, tak czy owak na zgaśnięcie, trwa jednak, trwać potrafi z niesłychanym, aż podziw wielki budzącym uporem... W pewnym sensie świat dla wszystkich jednaki, z takim samym błękitem nieba, z cudownością, przepychem przyrody, lecz w tej zachwycającej scenerii nie wszystkim się dobrze układa, nie wszystkim jest łatwo, nie wszystkim wolno się z życia cieszyć, a nawet jeśli się cieszą, robią to po cichu, wstydliwie, samotnie, choć nic tak jak radość, nawet najskromniejsza, nie pragnie z całego serca świadków...

Wspomnę dziś o Annie z pustkowia. O tej niebywale silnej kobiecie, która, choć los był dla niej bardzo niełaskawy, z uporem żyła, nie tracąc w swym niesłychanie pracowitym istnieniu pogody i życzliwości dla świata. Małego świata, choć w rozległej scenerii wschodniej Norwegii, tej bardziej stonowanej, z dalami i jeziorami, leśnej, bardziej jakoś uroczystej, zamyślonej, na tęsknoty, którą wolę od tej dramatycznie fiordowej, gdzie kolosy pną się wysoko nad lustro wody tworząc piękno szczególne, choć kiedyś przez Muncha nieco obśmiane, bo to uroki, których jednak nie radził wieszać na ścianach salonów, choć za jego czasów bardzo dobrze sprzedawały się w Niemczech takie malowane fiordy, w kilku wariantach; parowiec z lewej, parowiec z prawej, albo - to już rzecz dla bardziej wyrafinowanych mieszczańskich gustów - całkiem bez parowca... No, z naszymi czasami wpłynęły tam olśniewające bielą wycieczkowce, pięć razy większe od miejscowości, do których zawijają, więc straszliwość zjawiska jeszcze się pogłębiła... W każdym razie Munch, podejrzewam, na ten jubel pokręciłby głową z dezaprobatą... Ale dość o tym... Anna z Hedmarku, co się w 1890 roku pojawiła. Niestety dla niej w dotkliwej biedzie, która od dziecka skazała ją na łaski i niełaski budzących lęk ludzi, obcych, zimnych... Skazana od początku na ciężką pracę, zahukana tak jak i jej matka analfabetka, która w żaden sposób nie mogła dać dziecku jakże potrzebnego poczucia bezpieczeństwa... A jednak Anna, żyjąca swym ciężkim i skrytym życiem (bo jakże było okazywać radość, choć ona czasem się przecież zjawiała, choćby z pogodą i polnymi kwiatkami), mogłaby zajść daleko ze swoim podejściem do życia, wypracowaną przez siebie filozofią tegoż. Dobrze jej szło w szkole, choć chodziła do niej tylko przez chwilę, ale wystarczyło to, by coś miedzy nią a podłym, nędznym najczęściej życiem zaiskrzyło. Ona wszystko pojmowała w lot, natomiast jeden z chłopców z jej szkoły nie bardzo sobie radził. Mały osioł to był, któremu z radością zaczęła pomagać w lekcjach. To była jej pierwsza prawdziwa radość, bo czuła się wreszcie jakoś sensownie osadzona w życiu, przydatna prawdziwie... To jednak trwało tylko chwilę. Nędza miała swoją moc i zablokowała jej drogę wzwyż... Jak powiada Schiller, rodzimy się w Arkadii, lecz wkrótce nadchodzi przeznaczenie i chwyta nas brutalnie za kark... Wiedziała dobrze, że skazana została mocą jakichś zaziemskich wyroków na niełaskawy los, na ciężkie bytowanie... Poszła w życie robotnicy, i pewnie przepadłaby bez echa, jako jedna z osób ciężko tyrających na chleb, w szarzyźnie codziennej, zwykłym, choć może w niezwykłej biedzie, aczkolwiek w tamtych czasach nie takiej niezwyczajnej... A jednak los się jakoś do niej uśmiechnął i jakby jej życzliwość została odwzajemniona z nawiązką... Bowiem pod koniec jej życia na pustkowiu pojawił się dziennikarz i pisarz Dagfinn Grønoset (1920 - 2008), człowiek w swej pracy szczególnie zainteresowany ludźmi żyjącymi z dala od głównych dróg, w jakichś zagubionych pośród lasów gospodarstwach, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Pochodził z Trysil, potem mieszkał w Elverum i całkiem oddany był właśnie tamtym okolicom, sięgającym aż po szwedzką granicę, zamykającym się w obszarach Finnskogen i Femundsmarka. I wśród ludzi z pustkowia była też i Anna Widén, której historia okazała się nieco sensacyjna. Zgodziła się być bohaterką ksiażki Dagfinna. To był początek lat siedemdziesiątych, kiedy Anna była już sama i gdy wszystko, co złe, było już przeszłością. I oboje dali sobie coś niezwykłego. Dzięki Dagfinnowi Anna stała się sławna, a dzięki temu sławnym na cały świat pisarzem stał się ten lokalny kiedyś autor i reporter, bowiem książkę o Annie przetłumaczono szybko na kilkanaście języków... Samotna Anna zdołała jeszcze zakosztować u schyłku życia sławy. Tuż przed śmiercią poznała trochę życie celebrytki, gwiazdy podpisującej książki, udzielającej wywiadów, stała się też bohaterką malowniczego, niewielkiego filmu dokumentalnego "Anna på Haugsetvolden", w którym z pojawiającym się niekiedy miłym cieniem uśmiechu opowiada pokrótce swoją historię, w miejscu, skąd wszędzie było daleko... Stała się nie lada bohaterką, otoczoną ją niezwykłą serdecznością i podziwem... Pod koniec życia też odwiedziła po raz pierwszy Oslo i mogła w pełni się przekonać, jak bardzo odmienił się świat, bo sama w gruncie rzeczy przebywała w rzeczywistości, w której stanął czas i w której zawsze w ciszy - mimo rozmaitych niepogód - zmieniały się tylko pory roku i starzeli się ludzie...


 

"Zostałam sprzedana do Haugsetvolden. Mój mąż otrzymał za mnie trzysta koron". Tak zaczyna się ta opowieść. Krótka książka o długim, mozolnym życiu... Annie tęskniącej za przygodą, Annie co lubiła tańczyć, przytrafiło się małżeństwo. Lang - Karl się zjawił, Długi Karol ze Szwecji - włóczęga, sezonowy robotnik, człowiek stale w drodze... Pachniał przygodą. A dziewczynę korciło zobaczyć, co tam za zakrętem gościńca... Przez dłuższy czas poddana woli męża brnęła w bezsens. Jej życie upływało na włóczędze wzdłuż dolin Gudbrandsdalen i Østerdalen, w te i wewte. I o wszystko musiała się troszczyć sama. Lód się pod nią mógł łamać, a łachudra by jej nie pomógł. Żebry i tyranie przy wycince lasów, głód, zimno, często samotność... Gdy się o tym czyta, trudno aż uwierzyć, jak wiele znieść potrafi człowiek, który pośród tak dalece idących przeciwności losu uporczywie nie traci nadziei, woli życia... A wystarczyło się przecież poddać, by przyroda zrobiła swoje. Smak bycia wyrzutkiem, żebrakiem, łachmaniarzem. Rany na duchu i ciele... Znając dzieje Anny, wyczyny dzisiejszych sportsmenek i osiłkiń są doprawdy czymś żałosnym, gdy się pomyśli o tej życiowej siłaczce, która lepiej od facetów cięła drzewa, która śmigała kilometrami na nartach przez mroźne pustacie Norwegii, i tyle samo przedreptała pieszo, od której wymagano wręcz końskiej siły (jej gospodarze nawet bardziej troszczyli się o konia - człowieka chętniej puszczali w przeciążenia), robiła bezlik kilometrów wiosłując po Isteren, z którego wyciągała sieci pełne ryb... Po niemal dekadzie takiego włóczęgowskiego życia przypadek sprawił, że trafiła z mężem do gospodarstwa Haugsetvolden... Typowe dla tamtych stron z okolic Engerdal i Sømådalen ciemne ściany domów z drewnianych bali, na dachach rosnąca trawa... Urokliwie położona posiadłość, nad jeziorem - pejzaż rozległy, stała przyrodnicza, borealna odświętność - surowy ogród... Pustać, głusza, do najbliższych sąsiadów w Gløtberget szesnaście kilometrów. Od razu wycisk. Ale jakiś wewnętrzny głos mówi Annie, że znalazła swoje miejsce i ludzi, którzy jej potrzebowali, mimo że surowi, oschli, skryci, nieczuli... Ale starzejący się, potrzebujący kogoś z energią, której Annie nie brakowało... Anna zawsze uważała, że w życiu należy się dzielić. Ponieważ nie miała nic, podzieliła się siłą swych własnych rąk... To już była jej ostatnia życiowa przygoda. Nie zamierzała dalej towarzyszyć mężowi włóczędze, który wszystko przetracał, przepijał. Tedy mąż ugodził się z gospodarzami i przehandlował swoją żonę za trzysta koron, tych o wartości z 1928 roku... Dziwne się rzeczy Annie przydarzały od dzieciństwa, dziwną przygodą była i wędrówka z Długim Karolem, a czasami też samotna (w trakcie jednej takiej pomogła kobiecie, którą mąż zostawił z siódemką małych dzieci - jakie było jej zdziwienie, kiedy któregoś dnia zorientowała się, że oto i matka porzuciła swoje dzieci oraz zdezorientowaną Annę - biedna musiała potem szukać po okolicy miejsca dla całej gromadki, z bólem serca się z nią po kolei rozstając, bo zdążyła już się zżyć z całą tą dziatwą...), zatem czemu by nie miała zasmakować roli sprzedanej niewolnicy... Tedy Długi Karol poszedł w diabły, i to dosłownie, bo go w Szwecji szybko szlag trafił, a Anna, choć w trudach, ocalała...

Zżyła się z Haugsetvolden. Tyrała jak wół. Niesamowite są te jej opowieści. O dramatach, o potwornych przeprawach przez lasy, góry, jeziora. I w kółko robota, żeby wszystko jakoś utrzymać przy życiu, na powierzchni. Niezwykle zahartowani byli to ludzie. I ile wysiłku wszystko kosztowało. I nie tak dawno temu to było. A całkiem to inna Norwegia. Jak sama Anna zauważyła, opowiadając o życiu jej gospodarza, Jo, że było to egzystowanie rodem z opowieści Hamsuna, że stawiał to całe Haugsetvolden jak Izak swoje Sellanrå... Tyle że przez książkę idzie się lekko. Co innego poczuć te trudy we własnych kościach... Choćby jedną zimową tygodniową wyprawę na targ do Røros (przy okazji wpadam w sentymentalną nutę, bo w Røros byliśmy z Frankiem w naszych miodowych miesiącach, gdzie jedliśmy gofry z deszczem - no i podróżowaliśmy przez świat Anny, przez tę samą ciszę, w o wiele jednak bardziej komfortowych warunkach...)

Wcześniej przywołałem postać trapera ze Svalbardu, Haralda, który wybrał surowe, proste życie. Za Annę samo życie dokonało wyboru, a ona się mu podporządkowała, jedynie z myślą, że nie wolno się poddawać i że całą wartością życia jest jego użyteczność... Różne motywacje, okoliczności, ale w obu przypadkach niestraszna tym ludziom była natura i samotność. No i tu, i tu jest siła, taka sportsmeńska siła. Jeśli idzie o fizyczny wysiłek, Anna po stokroć zasłużyła na złote medale, za życie, za ten survival... No i nie było takiej medycyny jak teraz - leczono się tym, co natura dała: jakieś wywary z kory czy mrowisk - jak w mrocznej baśni o czarownicach i szeptuchach...

Sama pomagała żyć i była też obecna przy umieraniu swych surowych wybawicieli. Stary Johan, przyrodni  brat gospodarza, który wybrał na uboczu, w rybaczówce, totalną samotność i samowystarczalność - sam sobie wyrabiał ubrania, żył we własnym ulubionym brudzie, śpiewał piosenki o norweskim Janosiku (każdy kraj ma jakiegoś swojego) i tylko jakoś Anna zdołała przebić skorupę. I dzięki temu samotnik nieprzystępny miał jednak jakiegoś towarzysza na koniec. Potem garbata Tyri, która dopiero w trumnie leżała prosta. Jo. Wreszcie ich syn. Miała nie lada kłopoty z tym wszystkim... I jeszcze do tego doszła obłąkana Jenny, którą przydzielili im do opieki w czasie wojny. Szalona istota, wpadająca w przerażające, groźne gniewy... Anna po latach dorobiła się w Haugsetvolden własnego kąta. Miała troszkę swoich drobiazgów i ukochanego kota. I wszystko to jej wariatka spaliła... Po prostu Annie nie miało być lekko...

Wreszcie wszystko ucichło. Bo po życiu przychodzi cisza... Pozostało trochę wspomnień. Ot - o niedźwiedziu upolowanym sto lat temu, którego czaszka wisiała na ścianie, przypominając jeszcze groźniejsze dawne czasy (na zdjęciu trzyma ją Anna w dłoni), a to o ścięciu w Elvål pewnego matkobójcy, gdzie ciekawscy spadali potem przerażeni z drzew, na które wcześniej się wspięli, by lepiej widzieć... I taka codzienna groza... I wreszcie spokój. Anna w miejscu, w którym pozwolono jej zostać, które stało się jej miejscem z całą tą przyrodą, na której uroki zawsze była tak wrażliwa. Pokochała swoją samotność i ciszę...

No i tak do tej ciszy trafił pisarz. I spotkali się, po sławę... Mały, samotny ludzki okruch. Nagle, w 1972 roku znany w całym kraju, a niedługo potem nawet daleko poza jego granicami, z książki, maleńkiej, o wielkiej sile skromnego człowieka... Opowieść o świecie, którego już nie ma... Chociaż ciągle tu i ówdzie samo nagie przeżycie pociąga za sobą niesamowite koszty...



 

Choć sam nie miałem zbyt łatwego życia, to jednak zastanawiam się, czy dałbym radę przetrwać to, co spotykało Annę. Ją ciągle jakaś siła pchała naprzód. I to oczywiście pojmuję. Ale czy we wszystkich sytuacjach byłoby podobnie? Sam nigdy nie umiałem i nie umiem wyobrazić sobie na przykład bezdomności. Nie wiem, chyba kwadransa takiego stanu nie potrafiłbym przetrzymać. A tam, w najwścieklejszych nawet mrozach, gdzieś w środku trwało coś ciepłego, nieustępliwie... Chociaż ulegała tak często cudzej woli, to jednak nie poddawała się rezygnacji... Zawsze mówiła, że trzeba próbować, próbować, cierpliwie, a wtedy podoła się największym ciężarom... Duch się nie rozsypał... I zachowała życzliwość do nieżyczliwego tak często świata, który wreszcie pod koniec trochę nawet skruszał dzięki tej cierpliwej, nieulękłej postawie... Ludzie raczej nie okazywali sobie uczuć... Johan tylko coś chciał rzec miłego, na łożu śmierci... Nie zdążył, choć Annie pozwolił się domyślać, co chciał przekazać. Dla użytecznego ducha była to i tak dobra nagroda...

Minęło wszystko, co złe... Marzymy o wiecznościach. No przecież coś musi być, po tych okropnych chwilach na ziemi, po mrozach jak z dantejskich piekieł... Chcemy wierzyć, że wszystko to po coś... Jak to jest, trudno powiedzieć... Ale w ziemskim wymiarze, przynajmniej dla Anny ułożyło się wszystko nadzwyczajnie... Żyła i nie przepadła. Z nią nawet został ten łajdak Karol... Mogła o wszystkim opowiedzieć, bo już nikt z zainteresowanych nie żył. Powiedzieć bolesną prawdę o tym, jak się kiedyś żyło... I tak została. Zwykła niezwykła osoba, w której nie umarła pogoda w duszy... Pozostała żywa, inspirująca... Nie tak dawno na przykład grupa teatralna Kopparleden z Engerdal na podstawie książki Grønoseta wystawiła sztukę plenerową w tamtejszym skansenowskim muzeum... Dzięki temu mogłem sobie skonfrontować moje wyobrażenia o samowystarczalnym rybaku - sknerze znad jeziora Isteren, co sam był sobie i krawcem, i szewcem z wyobraźnią twórców spektaklu... Budząca respekt postać, co sobie żyła całkowicie na własnych warunkach, zapakowana w cudaczne stylizacje... Chyba nie odważyłbym się podejść...

Tym mrocznym ludziom trochę się poszczęściło. Przynajmniej w tym sensie, że dzięki Annie sami nie popadli w zapomnienie... 

Tak więc na koniec życia sława... Anna chyba tej książki nie przeczytała do końca, bo było to dla niej zbyt poruszające. Ona to w końcu wszystko przeżyła. Wzruszająca była też ta wielka życzliwość, sympatia, żywe zainteresowanie okazane przez świat... Tak że w życiu bywają zwroty zupełnie oszałamiające, o jakich człowiek nawet nie śmie śnić.

Anna z pustkowia, Anna i ødemarka niedługo po publikacji bestsellerowej książki o swym życiu odeszła w 1973 roku, w wieku 83 lat, a jej ciało spoczęło na Hunn kirkegård w Gjøvik. Ale zanim to nastąpiło, zdołała zatoczyć w życiu pełen krąg. Odwiedziła bowiem i swoje rodzinne kąty na starość - realia były już zupełnie inne,  w wielu miejscach nie do poznania - w nich jednak znalazła dawną ścieżkę, zapamiętaną z dzieciństwa, a także ten sam płaski kamień, na którym, podążając za matką na halę, lubiła stawiać stopę... 

Zawsze coś zostaje. I czeka, opierając się czasowi...



 

Dagfinn Grønoset, Anna z pustkowia, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1977

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Kreml

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Breiðfjörð

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce