Harald i Vladimir

W całej ponadczterystuletniej historii Svalbardu nie ma nikogo takiego jak on. Osiągnięcie tego statusu nie było dla niego nigdy celem samym w sobie, na jego pozycję pracował po prostu czas. Do rekordu Haralda najbardziej zbliżył się rosyjski handlarz Ermil Starostin, na którego cześć nazwano nawet przylądek u wejścia do Isfjordu. Człowiek ten spędził podobno na Svalbardzie trzydzieści dziewięć sezonów, z czego piętnaście bez wypraw na kontynent, i został pochowany na swoim cyplu w roku 1826. Kolejny na liście jest myśliwy Hilmar Nøis, który na archipelagu przezimował trzydzieści pięć razy... Tak to informuje przyjaciel najniezwyklejszego trapera ze Svalbardu, Haralda Soleima...

A to wszystko miało trwać najwyżej pięć lat, a może mniej, że tak zacytuję piwniczny hymn... Nawet mniej, bo tylko rok... A urosło do czterdziestu lat. W osobliwej samotności, surowej, gdzie potrzeba nie lada umiejętności, by przetrwać w arktycznych realiach... Facet z Bergen, co jeszcze pamięta z dzieciństwa odgłosy wojny, bo koło jego rodzinnych stron Niemcy kitrali swoje niszczycielskie zabawki, które starano się zniszczyć... Zwyczajne życie: szkoła, studia, wojsko, małżeństwo. Ale więzy z kontynentem jakoś się porwały: kobieta szczęśliwie odeszła (o dziwo spotkał ją po jakimś czasie całkiem blisko swojej nowej przestrzeni życiowej - o, jakże rozległej - bo nie gdzie indziej, a w Longyearbyen, w sklepie... - O kurwa, to ty - powiedział Harald. - Owszem, ja - odrzekła ona. - Na tym rozmowa się skończyła...), a w nim zrodziła się myśl, by zrealizować swoje tęsknoty. Myślał, że pobędzie trochę na Północy, a potem może znów tropiki, Amazonia... Amerykańska egzotyka rozwiała się jednak w jego myślach, bo przylgnął na dobre do mroźnej Arktyki i pierwszy raz po wyjeździe do Svalbardu do kontynentalnej Norwegii pojechał dopiero po upływie dekady z okładem, do Bergen... Matka jego się martwiła, że przepadł, i że więcej już go nie zobaczy... Odkrył już tam świat całkiem nie dla niego, schodzący na psy...

On miał swoje psy, lepsze, bo zaczynał jako myśliwy z psim zaprzęgiem, które potem już zastąpiły skutery... Człowiek niezbyt subordynowany, choć był kiedyś sprawnym żołnierzem, rządzący się własnymi prawami i wolą, ciągle oczywiście pozostawał w rozmaitych zatargach z lokalnymi władzami, ale zawsze stawiający na swoim, stał się na lata najosobliwszą postacią archipelagu... Poszedł w samotność, taką totalną, a jednak dała mu ona pewnego rodzaju rozgłos, tak że w jego ostatecznie ustalonej siedzibie, jaką okazała się stacja traperska Kapp Wijk (zerkam właśnie w Google Earth - widać ją dobrze z satelity, w zakolu u wejścia do Dicksonfjordu) pojawiali się przeróźni ludzie, z którymi lubił pogadać, poopowiadać rozmaite historie, posiedzieć przy świętojańskim ognisku... Czasem byli to całkiem znamienici goście, z norweską królową na czele... W dużej mierze to jednak było życie w całkowitym odosobnieniu, z szalejącymi wichrami, mrozem, lodem, z czasem w towarzystwie literatury, muzyki, komputerowych gier... No i te polarne miśki śmiertelnie niebezpieczne, z którymi jednak z biegiem lat zżył się w pewnym ostrożnie przyjacielskim układzie... Kolejne ich pokolenia jakoś tam sobie wychowywał, by za bardzo nie dawały się we znaki. Ale trochę oczywiście się dawały, obżerając się niekiedy jego zapasami, wybierając czasem rzeczy najsmakowitsze, jak na przykład wiadro lodów... O, jakże przyroda gustuje w tym, co ludzie lubią spożywać na deser!!

Mimo że nie jestem wielbicielem myślistwa, to jednak w tym wypadku jakoś przymykam oko... Harald ma na swoim sumieniu i trochę miśków, i trochę renów, wiele fok, ptaków. Z tego się utrzymywał, tym handlował. Zbierał też wytrwale najcenniejszy skarb Arktyki, jakim jest puch edredonów (ileż w tych ptasich cudownościach z początku potrafi być pcheł!!)... I tak dotrwał do emerytury, tylko punktowo stykając się z cywilizacją, jedynie z powodów zdrowotnych zjawiając się na kontynencie, bo zdrowie jednak zaczęło z biegiem czasu poważnie szwankować, a na dodatek surowe życie przynosiło też rany i złamania... Ale dokąd mógł, świetnie sobie radził,  urządzając się w swoim królestwie całkiem wygodnie, choć oczywiście wielu mogłoby mieć do tych wygód zastrzeżenia... Svalbard to świat, gdzie nikogo nie obchodzi twoje wykształcenie, pochodzenie - jeśli umiesz żyć, robiąc pranie raz na rok, jesteś swojak. On w swoim odwiecznym zielonym kombinezonie czuł się doskonale... Jakże zaskoczony był kiedyś Michael Palin, który realizując z początkiem lat dziewięćdziesiątych swój ambitny dokument o podróży od bieguna do bieguna tak mniej więcej wzdłuż trzydziestego południka (Pole to Pole), zawitał w drodze z Ny Ålesund do Longyearbyen w tej traperskiej stacji Haralda - spodziewał się jakiegoś dzikusa, a tu lekturka, muzyka poważna i człowiek brodaty, który właściwie kojarzył się bardziej z rabinem niż jakimś traperem - zabijaką...

Svalbard to świat przez człowieka napadnięty. Ta napaść trwa przeszło cztery stulecia. Nie było tam nigdy rdzennej ludności, sami tylko przyjezdni, z różnych stron, a historię tych wizyt dość grabieżczych opisują geograficzne nazwy, w których pobrzmiewają rozmaite mowy: od rosyjskiej, przez języki skandynawskie po angielszczyznę i niderlandzki. Kusiły niedźwiedzie, wieloryby, morsy, które niemal wybito do cna, potem jeszcze węgiel... Był to taki świat ciężkiej harówy, która miała przynieść dochód i widoki na lepsze życie z dala od "chłodnych brzegów"... Ale znajdowali się i tacy, co zapadali i zapadają do dziś na osobliwą gorączkę arktyczną. Rozumiem ją. Jak się tam nawet raz pojedzie, na chwilę nawet, to to gdzieś w człowieku siedzi i jest tak, jak pisał  kiedyś Sundman, że człowiek wraca i właściwie nie ma słów na to, by opisać tamto przeżycie - jest tylko poczucie, że spotkałeś się z czymś w swej  potędze i swym pięknie absolutnie niezwykłym... Chociaż dla mnie Svalbard nie był zbyt łaskawy, bo ukazał się w codziennym, nieodświętnym stroju, jako że było bardzo pochmurno, z czapami mgły przyczepionymi do gór, wszystko takie w dość stalowych odcieniach... Ale to przyciąganie łatwo było wyczuć i zrozumieć. Tak że bywa, iż ludzie porzucają wygody, by urządzić się w surowszym klimacie, z podstawowym warunkiem, jaki się tam stawia - żadnych zasiłeczków - sam o swoje utrzymanie musisz zadbać, tak jak Harald...

Kiedyś Longyearbyen było takim niemalże przyzakładowym, kopalnianym miasteczkiem, tak że nawet nie było tam porządnego sklepu ani knajpy żadnej, bo wszyscy jedli w zakładowych stołówkach, a resztę rzeczy niezbędnych do życia raz na jakiś czas dostarczał samolot SAS. Tak było, gdy na Svalbard przeniósł się Harald, w 1977 roku, będąc zresztą już blisko czterdziestoletnim mężczyzną - dobry dowód na to, że nowe życie zawsze można zacząć, bez względu na metrykę. To w gruncie rzeczy nawet bardziej imponujące, kiedy człowiek w takim wieku umie po prostu spalić za sobą mosty... Harald potrafił się jednak  w swym ryzykownym skoku jakoś zabezpieczyć przed szczerzącymi kły życiem (gorzej powiodło się jego psu o nieustępliwie przywódczym charakterze)... Zawitał tam w czasie ogromnych przemian... On właściwie był jakimś głosem przeszłości, jakby swoim istnieniem odtwarzał dawne życie, dawny sposób na życie, podczas gdy wszystko wokół ulegało przemianom, czyniąc i ze Spitsbergenu kolorowe miejsce z międzynarodowym tłumkiem naukowców i turystów przybywających na wycieczkowych statkach... Te dalekie niegdyś niedostępności oferują rozrywki, dobre jedzenie... Brzęczą skutery i śmigłowce... I w zastraszającym tempie znika lód... Harald na własne oczy, będąc tam non stop, mógł zaobserwować, że ledwie na przestrzeni jednego, nawet nie całego, ludzkiego życia, dokonują się w tamtejszej przyrodzie na skutek globalnego ocieplenia przeobrażenia o katastrofalnej dynamice...

Czasy Haralda dobiegły kresu. On, trwając tam nad spitsbergeńskim fiordem, był takim ostatnim punktem, taką kropką po czasach takich właśnie traperów, myśliwych, poszukiwaczy przygód, straceńców, odkrywców, którzy tworzyli niezwykłe historie, często o bardzo tragicznym przebiegu. Bieleje tam wiele kości ludzi, którzy różnymi językami władali, tak jak to podpowiadają nazwy miejsc, o czym już wspominałem... Birger Amundsen, przyjaciel Haralda i autor poświęconej jego życiu książki, też taką jedną historię nosi w sercu, a ma ona swój początek w szczenięcym wspomnieniu o zdystansowanym szewcu żyjącym z rodziną na obrzeżach jednej z wiosek w Finnmarku. Ole nosił w sobie wspomnienie o katastrofalnej wyprawie na Svalbard, z której nie wszyscy wrócili. Młodzi ludzie, traperzy, łowcy mieli spędzić sezon w Arktyce, marząc o fortunie... Pogoda jednak zawiodła, a oni zwlekali z szykowaniem się na kolejną zimę, pewni, że jednak dotrze do nich statek, który ich zabierze na kontynent... Było pięciu, zostały dwa żywe szkieleciki. Dookoła głodne miśki, nadto trzy trupy, jeśli coś do jedzenia, to tylko coś, od czego od razu chce się rzygać. Smutny pochówek, wreszcie cud w horrorze, bo doczekali się w końcu transportu do świata żywych... Ole osiadł po tym najpierw w Skjøtningberg, potem w pobliskim Kjøllefjord, w pejzażu, który jako żywo przypominał ten znany mu ze Svalbardu. Gdyby wzrok mógł sięgać odpowiednio daleko nad wodami Morza Barentsa, obserwator dostrzegłby zaraz Edgeøya... Birger miał okazję znaleźć się w miejscu tragedii, o której pamięć nosił w sobie Ole... Szałas, poszarzałe drewno, bo tamte strony tak właśnie po swojemu wszystko co drewniane "malują"... I przewrócone przez niedźwiedzie oznakowanie grobu z 1911 roku... 

Harald też się czasem ocierał o śmierć, no ale jednak w naszych czasach szybciej przychodzi ratunek... A że w ogóle świat to bardziej dostępny, więc i gości na przestrzeni lat nie brakowało. Rosjanie z wódką wszędzie węszący spisek, jak na przedstawicieli świata bez piątej klepki przystało; naukowcy, turyści, wędrowcy, czasem nie lada znakomitości. Wśród tych znakomitości zaś najznamienitszym był światowej sławy muzyk Władimir Aszkenazi, rosyjski pianista od 1968 będący obywatelem Islandii... Kiedyś leciał samolotem z Tokio do Kopenhagi, leciał m. in. nad Svalbardem. Ponieważ pogoda była piękna, więc ta lodowa kraina objawiła im się w całej lśniącej krasie. Jego synek był ciekawy, co to za kraj, a zachwycony obrazami za oknem samolotu pianista objaśnił, że to Spitsbergen i obiecał, że się tam kiedyś razem wybiorą. I tak się stało. Aszkenazi zaproponował nawet, że chętnie wystąpi z darmowym koncertem w Longyearbyen, i byłoby świetnie, gdyby mu tam ustawiono porządnego Steinwaya... Tylko kto na Spitsbergenie ma Steinwaya, litości... Ale nazwisko zrobiło swoje, więc instrument zgodziła się wypożyczyć filharmonia z Oslo. Fortepian do Longyearbyen przyleciał na pokładzie wojskowego Herculesa... I tak to los sprawił, że słynny pianista dotarł także na traperską stację... Bardzo cała ta sytuacja zafascynowała artystę i już zawsze potem pamiętał o Haraldzie, w każde święta śląc mu życzenia, no i oczywiście obdarował trapera płytami, tak że pośród polarnej dziczy, pod niebem malowanym zorzą, jakby ktoś pędzlem po nim mazał świecącą farbą, pod księżycem niespotykanie tam pięknym czy w polarnych jasnościach niekończącego się dnia brzmiała muzyczna klasyka...

Z wyrzutka przemienił się w lokalnego mędrca i turystyczną atrakcję...

Można odnieść wrażenie - pisze Birger Amundsen - że Haraldowi zupełnie nie przeszkadza takie życie w całkowitej izolacji, setki kilometrów od wszystkiego, co nam jest niezbędne na co dzień. Rok przypomina mechanizm zegarka (...) Zastawianie pułapek na lisy od listopada do marca, polowania na foki na skutym lodem fiordzie, gdy słońce zacznie wschodzić nieco wyżej na niebie. Lato spędzone w łodzi na nieustannych kontrolach traperskiego rewiru. Zbieranie i suszenie drewna wyrzuconego przez morze(...) Wszystko wiąże się ze wszystkim, najpierw jeden rok, potem dwa, trzy. Miesiące płyną za miesiącami w nieskończonym strumieniu czasu... Niemal jak jakiś Hamsunowski bohater, co tak się własnymi rękami o wszystko troszczy i dobija... Jest to też jaskrawy obraz tego, jak strasznie dużo kosztuje utrzymanie takiego jednego ludzkiego organizmu przy życiu. On się musiał nieźle nagimnastykować, żeby zebrać zapasy, opał, wodę, zabezpieczyć się na wszelkie możliwe okoliczności w nieprzyjaznym świecie... Tu jakby życie samo w sobie było sportem ekstremalnym... Już kiedyś Roald Amundsen zauważał, że takie sytuacje ekstremalne były kiedyś zwykłą ludzką codziennością. Wreszcie osiągnęliśmy pewien poziom wygody i sytości, i to, co groźne, takie właśnie ekstremalne stało się rodzajem rozrywki, szalonej zabawy, traktowanej oczywiście z najwyższą powagą i profesjonalizmem. Niziny życia zostały ogarnięte, więc rozejrzano się za szczytami, zrodziło się pragnienie biegunów, i jakichś innych skrajności gorączkowo wyszukiwanych... Harald - można powiedzieć - poszedł na całość i z tych życiowych dołów, z tych codziennych potrzeb zrobił na powrót ekstremalną przygodę, jaką kiedyś było samo życie... My tu, niżej, mając pieniądze, wszystko sobie kupujemy, nie wysilamy się zanadto, gdy trzeba coś zjeść, coś sobie uprać etc, etc... Ale ile to pracy - jeśli nie naszej, to cudzej - jednak generalnie wymaga, i ile my potrzebujemy stale, nawet żyjąc oszczędnie, to aż głowa boli... A jak się to wszystko pomnoży przez te miliardy jednostek, to widać, że dla naszej ziemi to po prostu rzeźnia...

Świat się z czasem zmienia. Ale w tym tak idzie on, póki co, do przodu. Harald natomiast postanowił zmienić swoje życie powracając do bardziej pierwotnych jego form, i to jeszcze na dodatek w samotności, nawet bez kobiety, która mu chyba konieczna do życia nie była - obliczył, że to się nie opłaca, bo schodzi na nią zbyt dużo środków higienicznych (ale jakie było zdziwienie, gdy doszukano się u niego pewnej infekcji oczu, która zwykle spowodowana jest nieostrożnymi stosunkami - kazali mu jeszcze badawczo nasikać, ale nigdy mu nie dali informacji, co do wyników badań - dziwna tajemnica)... Powrócił do pierwotnych form i razu pewnego zaniepokoił obsługę lotniska... Po latach tej arktycznej harówy na własnych zasadach, w poczuciu wolności, z dala od męczącej cywilizacji i babskich jazgotów, trafił ze zrujnowanym sercem do szpitala w Tromsø (ach, też odwaga, żeby tak samotnie z własnym ciałem się szamotać, z ześrubowaną nogą, sztucznym kolanem, z powracającymi zakrzepami... do czasu szło mu z tym nieźle, a nawet cechowała go pewna medyczna intuicja i chyba mógłby opatentować swój sposób na uleczenie palca tranowego.) W końcu go wypuścili, ze świadomością, że zegar tyka bezlitośnie. Jakoś tak go głupio wyprawili do Longyearbyen, że aż przez Oslo.W życiu tam nie był, gubił się na Gardermoen, szedł i szedł do najdalszej bramki, osłabiony, spocony jak mysz, mając bagaż spakowany do worka na śmieci. Ponieważ Svalbard ma dość specyficzny status, więc od obcokrajowców żądają paszportu. Nie chcieli uwierzyć, że brodaty gość wybierający się z Gardermoen na Spitsbergen, spocony i z workiem na śmieci jest Norwegiem. Bo przecież Norwegowie już tak nie wyglądają... Cały czas podejrzewali, że to terrorysta... I tak to jest - różnorodność różnorodnością, ale są pewne granice. Nie we wszystkie strony wypada się przeginać, a najlepiej, żeby każdy wyglądał jak porządny Ole Nordmann, czyli taki ichniejszy Janusz...

Tak że dla ochłody, ten coraz cieplejszy niestety Svalbard... No i ten Norweg jak nie Norweg, co to z Bergen na dobre ruszył na Spitsbergen, w samotność, gdzie swobodnie zapuszczał dzikie brody, nie za często mył nogi, palił sobie swobodnie - na zdjęciu z kieszonki mu wystaje paczka tytoniu Petterøe's 2, na co patrzę z sentymentem byłego palacza, bo kiedyś to chyba z wagon tego spaliłem...

No i tak w tę prostą acz skomplikowaną wolność trafił kiedyś i wielki pianista... Niech więc i zabrzmi tu ten kawaler Orderu Sokoła. Władimir Aszkenazi:

Birger Amundsen. Harald. Czterdzieści lat na Spitsbergenie. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Kreml

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Breiðfjörð

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce