Nic takiego, Timo (10)



 

Istotnie, Yrian miał talent do odgrywania upiorów, a w każdym razie w filmie o draugu spisał się znakomicie. Widać, że zło bardzo go skłaniało do zaangażowania. W tamtym wypadku wszedł w rolę tak dalece, że aż boleśnie naderwał biednego Tima... Bogowie, jaki tato był w tym obrazie chłopięcy... Najwyraźniej służyło mu to oddalenie - wyszczuplał, zdrobniał... Sięgnął znów po jeden z jego zeszytów... Rzeczywiście, nie było rewelacji - te same stokrotki. Tu przeważały czarne. Być może pochodziły z jakiegoś mroczniejszego okresu. Zwątpienia, jakaś tęsknota... Tu, na tym upiornie skromnym łóżku musiał się z tym Yrianem tarmosić. Im ciaśniej, tym lepiej... Są tacy, co uważają, że przedmioty mają pewne szczególne właściwości, wszystkie, że każdy może być nośnikiem informacji, bo otaczająca go rzeczywistość pozostawia w nim jakiś ślad, jakby się wgrywała ze swoją treścią... Może to łóżko było w jakimś psychiatryku sprzed lat, kiedy raźniej potrafiono znęcać się nad ludźmi... Dawne przeżycia, cudze, które jakimś sposobem, znajdując medium, znowu dochodzą do głosu. Stąd może te loty, przewrotki, uczucie wychodzenia z siebie. I jeszcze coś, co by chciało dopaść, by sobie pohasać, poużywać... Tato, co się zamknął dobrowolnie w trumnie, w której czasem odwiedzało go życie w wydaniach wariackich. Żywy trup, który sam rysuje sobie kwiatki... Wreszcie postanowił się pochować, urządzić sobie morski pogrzeb, z kolegą być może w porozumieniu... Prawdy są takie proste!... Vernick był taki miły i przyniósł do minimalistycznej sypialni talerzyk pełen aromatycznych truskawek... Może powodowany wspomnieniem Tima, jak to jego tato karmił go poziomkami?... Jak się wyraził - Marie jest niedysponowana, a w jej ogrodzie obfitość, która przecież nie musi się marnować. - Zamiast pójść wykąpać się w morzu, zmienił plany i poszedł pod głuchy dom z pustym masztem, by nazrywać owoców... W tych sypialnianych dechach pyszniły się cudownie. Nagle radość życia na talerzu... Obok zeszytowych czarnych stokrotek... Truskawki smakowały wybornie... Te owoce zawsze podpowiadają, że może nie trzeba tak się tylko smucić... Choć kraj poważnie nudny, nie pasujący za bardzo do malowniczych zatraceń. Nazbyt porządnie, przynajmniej na pierwszy rzut oka... Timo przespacerował się po długim pokoju, traktując wszystko jak zaaranżowaną przestrzeń do zwiedzania... Skrzynia - ludowy mebelek ze skromnym odzieniem małego drwala - pustelnika. W drugim kącie szpitalne łóżko, na którym sypiał z włochatym Kaligulą... Zajrzał do sieci, by czegoś więcej dowiedzieć się o Yrianie, ale znalazł niewiele. Trochę prasowych notatek, że aktor na scenie dokonał bolesnego okaleczenia, że popadł w szaleństwo, że kryminalnej sprawie pozwolono trwać, póki nie opadła kurtyna... Yrian zapewne już karę ma za sobą. Ale przepadł... Po skazującym wyroku ślad się urywa. Karę odbywał w Larviku, a po niej się rozpłynął... Jak ktoś chce zniknąć, to może nie trzeba go szukać... A może też już nie żyje? Ale wtedy to może jednak by coś powiedzieli... Znalazł niewielu ciekawskich, którzy gdzieś tam na forach zadawali pytania o Yriana... Co się właściwie z nim stało? Co teraz robi?... Fajny... Jaki on był piękny... - Można powiedzieć - zniewalająco piękny. I wspaniale w swym pięknie umiał przemienić się w uosobienie zła i mściwości... Scenę z przeciąganiem Tima nad progiem oglądał raz za razem prawie przez całą noc. Kilkakrotnie obejrzał też cały ten krótki film o tym osobliwym przeciąganiu liny, które nie pozostawiło żadnych wątpliwości, że zło tryumfuje, że zatryumfować musi... Zabierze, co swoje, co uważa, że mu się należy... Zapamiętał sobie ze szkoły spotkanie z pewną sympatyczną panią psycholog. Stara zasuszona pani opowiedziała młodzieży o życiu, że jest w zasadzie pasmem nieszczęść, tragedii, strat... Możecie być pewni tego. Nie musicie się o to starać. To przyjdzie, to będzie powracać. Postarać się musicie o śmiech... Timo uśmiechnął się do stokrotek... Po co to wszystko się dzieje? - Najmądrzejsza odpowiedź to chyba ta, co informuje, iż to wszystko to po nic... Koło tego leży talerzyk z truskawkami, którym nie sposób się oprzeć... Śmieją się na czerwono, symbolizują rozkosze życia... Może jeszcze szampan, i szykowna publiczność Wimbledonu... Czuł się odrobinę zmęczony... Vernick miał tu przytulną salkę kinową, w której spędził lwią część nocy, w przyzwoitych ciemnościach... Ludzie mają tyle potrzeb. Kino za lasem, na skale, pod skamieniałym trollem... Tak, dziadek z pradziadkiem pod skamieniałymi trollami straszyli kiedyś ludzi kinem... O, gdyby tego drauga zobaczyli! Byłby równie przerażający, co ta wspominana lokomotywa najeżdżająca na kamerę... Czy tamtej lekcji o śmiechu nie wypada streścić krótkim spostrzeżeniem, że w zasadzie jebał wszystko pies? Co z tego, że mi spłonął dom; co z tego, że mi zgwałcili córkę; co z tego, że wszyscy umarli; co z tego, że żre mnie rak; co z tego, że wariat przetrącił mi życie... Zdaje się, że sam Vernick w jakiejś książeczce tak bardzo się dziwił, że ludzie nie tracą głowy, a przecież powinni tracić... A tu większość idzie w życie jak żołnierz w okopy... Wszystko jakieś niepojęte... Ile tam wszędzie śmiechu... Aż można zapomnieć o największym gnoju życia, byle nie ustawać, nie myśleć za wiele... Tu też więcej śmiechu niż smutku i niepokoju... Co za osobliwa sprawa - oto Timo znowu, teraz jeszcze ogolony na łyso... I ze sto lat mogłoby istnieć dalej to łóżko, a może i więcej nawet. Toporne jak samo życie. Bylejakość na wieki. Przyrząd do spania, do leżenia, żadna tam ozdoba, chyba że dla jakichś pretensjonalnych wnętrzarzy... Mogłyby się się tu wgrywać dalsze losy i sny... Punkt zaczepienia dla duchów... Tu byłem... Timo na razie wgrywał tu swoje wakacje z duchami i masturbację... Łóżko. Obdarta miejscami z lakieru rzecz nie do zdarcia... Jakież to używane. Jak zawsze. Bo Timo zawsze wiódł życie w jakichś używanych przestrzeniach. Niewiele dodawał od siebie... Mebel zatrzeszczał, gdy się na nim energiczniej poruszył. Znów wstał, by zwiedzić miejsce. Dechy, dechy, dechy, słoje. Mozolnie kiedyś przyrastające. A potem szybka obróbka. Moment i stoi dom. W jednej z desek dziura... To ten chłopiec z Brønnøysund... Cóż za osobliwa rzecz... Matka była wściekła na ojca, który wziął samochód Ljana i zniknął na trochę. Po czym wrócił z chłopcem. Jak się potem okazało - uzbrojonym. Przywlókł go z miejsca, gdzie inna pamiątka po wielkoludach, bo tam sterczy sobie zamieniony w kamień kapelusz pewnego króla, którym to król usiłował powstrzymać złego trolla Hestmana, co to, nie mogąc dopaść pięknego dziewczęcia imieniem Lekamøya, postanowił ją zastrzelić z łuku, lecz mu się nie udało, bo ów król rzucił swój kapelusz i zagrodził nim drogę strzale. Lekamøya zwiała, zaś kapelusz spadł na ziemię i sterczy do dziś na wyspie skamieniały, przestrzelony, z dziurą na wylot, jako skalna formacja Torghatten... Nie mogę czegoś mieć, to to zabiję... Nie mogę mieć swego życia, to też je zabiję... I nikt inny nie będzie się nim bawił... Lesi mówił na niego Timo starszy... Zdaje się... Pamięta, że ten Lesi długo z ojcem gadał. Właściwie już niewiele poza nim dostrzegał... Po kilku dniach Lesi wypalił do siebie z pistoletu. Przestrzelił sobie głowę ten chłopiec znaleziony pod przestrzelonym kapeluszem olbrzyma zamienionym w kamień. I sam w pewien sposób skamieniał... Po mocno zakrapianej imprezie mnóstwo ludzi leżało tu pokotem, mężczyzn i kobiet. A on wyrwał ich z pijackiej drzemki, bryzgając na nich swoją krwią i mózgiem, bo w ostatniej chwili zapragnął jednak mieć towarzystwo, mimo że podobno zamierzał rzeczy tej dokonać na osobności, w najdalszej, politycznie ustanowionej dali, czyli gdzieś tam w Nyrud... Wszyscy raptem otrzeźwieli. Wrzask, kwik... Po wszystkim między Ljanem a Timem doszło do dzikiej awantury. Być może tylko młody Timo widział całe zajście... Dokładnie tu, tylko z okna piętro niżej. Stary Timo zdzielił Ljana deską... Matka gorączkowo pakowała manatki, reszta pochowana po kątach... Ten dom dziwnie pochłania ludzi. Najwyraźniej zawsze to potrafił... Kiedy uciekali stąd z matką, nie minęli żywego ducha... Ljan potem obnosił się z bandażem na głowie i zabezpieczającą siatką, i zrobił sobie zdjęcie, które ozdobiło jedną z jego płyt z fortepianowymi drobiazgami à la Grieg pod zbiorczym tytułem "Porzuć troski"... A Timo z matką z tego pandemonium, co najpierw ryknęło nieopisaną, przejmującą do kości skargą, a potem spadło na głowy miażdżącym ciężarem ciszy, uszedł dzięki uprzejmości mleczarza...

 Poczuł się nieświeży i senny... Może najpierw jednak gorąca kąpiel... Przemknął do łazienki  na poranne ablucje. Napuścił gorącej wody do wanny i rozebrał się... Tego mu było trzeba. Pluskał się, robił dłonią fale, patrzył na swoje nogi, przyrodzenie... Natura, w której pełno naśladownictwa. Pewne powtarzalne formy, zdające egzamin w różnych okolicznościach. Cóż za Strindbergowskie spostrzeżenia. Przesunął w dół napletek i uśmiechnął się do tworu przypominającego rybkę wypływającą brzuchem do góry na powierzchnię wody. Widział, jak nabrzmiewa jej podłużny brzuszek i patrzył na jej nieruchome skrzela oraz wertykalnie ułożony pyszczek. Ślepa istotka z pionowym nikłym uśmieszkiem... Timo zapadł w łazienkową drzemkę. Zobaczył jakąś niebieską noc... Coś tato kiedyś opowiadał, jak są one niesamowite, osobliwie ciche... Najspokojniejsza spokojność świata... Podobno lubili je - on i Ljan, tam, w stołecznych szczenięcych latach... Coś jednak zakłóca ten spokój... Miejsce ma pewnie sekretne łącza z najrozmaitszymi światami. Nagle jakieś błękitne korytarze, ktoś przemyka, gdzieś dalej widać cień stryczka... To ta sama noc... A potem jakiś zaułek, nad którym górowały dwie kościelne wieże, bliźniaczo do siebie podobne... Wybudził go plusk i strumień czegoś ciepłego na twarzy... Poderwał się... Aż małe tsunami runęło na posadzkę... Nad nim stał Eyvind z rozpiętym rozporkiem i oddawał mocz... Timo był tak zaskoczony, że początkowo nie był w stanie wydusić z siebie słowa...

- O, chyba jednak przesadziłem - powiedział Eyvind i skierował strumień na Timowe udo.

Po prostu na niego sikał. - Ja pierdolę.

- Czuję, że popełniłem błąd - odpowiedział na przekleństwo i strzyknął, stękając, jeszcze trzy razy resztkami uryny. 

- Nie wierzę. - Timo po prostu leżał i patrzył, jak tamten się załatwiał.

Eyvind na koniec potrząsnął przykładnie członkiem. Tu i tam spadły jeszcze pojedyncze kropelki. I znów te podobieństwa wypełniające naturę. Skończyło się wydalnicze przedstawienie i jego żołądź skryła się pod skórnym fałdem jak główka żółwia, po czym zniknęła w rozporku, chowając się pod zasuwanym właśnie błyskawicznym zamkiem.

Eyvind przykucnął obok wanny i otwartą dłonią uderzył w wodę kilka razy, a potem oblizał sobie palce: - No i nawet nie mogę powiedzieć jeden do jednego, bo ci się chyba to spodobało, świnio. Ale mam cię. Gołego. W środowisku wodnym - oznajmił, patrząc oszołomionemu Timowi w oczy.

- Mam się bać?

- No, bardzo cię proszę - odpowiedział. Chciał Tima złapać za tę jego zdechłą rybkę, ale ten zdołał go odepchnąć od siebie.

- Spierdalaj.

- Umyj się, zaszczany brudasie, heh - powiedział Eyvind i wyszedł przeklinając, bo odepchnięty przez Tima dotknął pośladkami zalanej wodą posadzki.

Timo wyjął korek z odpływu. - Co za pojeb... - Dyszał, stojąc teraz w wannie. Zraszał się obficie wodą z prysznica, tak długo, aż cała zawartość kąpielowej kadzi nie spłynęła do kanalizacji. A potem jeszcze, i jeszcze, aż w końcu opróżnił bojler z ciepłej wody... Dygotał. Ale bardziej z zimna. Czuł wzburzenie, ale nie aż tak silne, co go nieco zdziwiło... - Jakże życie wychodzi nam naprzeciw... Wystarczy tylko ruszyć się z domu!

***

Aż mu kawa poleciała nosem, gdy naraz parsknął śmiechem, przypominając sobie swoją przygodę w kąpieli... - No normalnie się na mnie odlał. Jezu. - Nie mógł powstrzymać wesołości... Co by na to powiedziała pani psycholog, która przecież tak bardzo zalecała śmiech...

Przyjechała jakaś ekipa telewizyjna... Jednak namówili Vernicka na wywiad. Zjawiła się i Lotta oraz jakiś olśniewający młodzieniec, co pewnie żyje sobie bez przeszkód... Zaczęli w bibliotece urządzać studio. Timo wycofał się do tatowej trumny, niosąc z kuchni kubek kawy, którą chwilę temu lekko się podtopił.

Znów deszcz... Tak: na nic, na rozmaz, na miazgę biologiczną, na bezkształt i budyń uczuciowy lepszy by był może inny pejzaż, nieporządny, zapylony, upalny, tak by się mocno pocić w jałowych spermkowaniach podczas czekania na śmierć... Chciał zerknąć do telefonu. Może Rainer dzwonił? Ale teraz nie mógł się zorientować, bo bateria niestety padła. Może w ogóle nie będzie się go już ładować? Odłożył wszelkie decyzje na potem... Potem, potem, potem... Coś tam w dole mignęło... Nie mógł nic dojrzeć, dopóki nie otwarł okna. Stał, tuż pod ścianą, z opuszczoną głową, w zydwestce... Miał ochotę choćby szeptem wypowiedzieć słowo "Lesi", ale był w gruncie rzeczy pewny...  Nie, jednak lepiej nie... Cofnął się. Poczuł, jak wali mu serce. Zerknął jeszcze raz. Już nikogo nie było... Lesi... Zapewne to on... Swoista pisarska bezduszność kazała Vernickowi napisać potem sztukę, której jednym z bohaterów był on... Podobno cieszyła się swego czasu popularnością. Miała tytuł "A kto zabił psa..." To trochę jak z samobójczą śmiercią siostry Tomasza Manna, która czekała w siarkowych chmurach na "Doktora Faustusa", tak jak czekał na to samo dzieło sypiący iskrami pewien konkretny monachijski tramwaj, by wsiadł do niego wreszcie pewien czarujący chłopiec, żeby tam straszliwe moce mogły położyć kres jego namiętności i w ogóle jego życiu... Wszystko na przerób, wszystko do sprzedania, póki my żyjemy...

Znów gdzieś przemknął ten przyszły wisielec... I myśl o wieżach... Gdzie one mogą być?... Na razie biblioteka była zajęta... Lotta tak ślicznie się uśmiechała... - A na mnie odlał się Eyvind... - Czy z tej skrzyni coś na mnie zerka? Miał wrażenie, że jej wieko nieco się uniosło. Podszedł do niej i otworzył ją... Nie, tylko spodnie, bluzy i skarpety taty... Jeszcze raz wszystkiego dotknął. Był sobie człowiek. I tyle zostało. Choć bywa, że zostaje mniej... Czytał gdzieś o pewnym Austriaku, którego na Spitsbergenie zjadł niedźwiedź polarny. Zagryzł go, wyłuskawszy wcześniej z namiotu, a potem zabrał sobie na pokryty lodem fiord. Po prostu pochłonęła Austriaka natura, zostawiając jakieś tam majtki...

cdn

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Kreml

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Breiðfjörð

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce