Deranged

Zacząłem wtedy od Dantego, co w lesie znalazł się u progu zaświatów. Przyznawałem się wtedy do swej nierodzinności, przez co rozmaite wieści rodowe docierają do mnie nieraz ze znacznym opóźnieniem, tedy po wielu, wielu miesiącach dowiedziałem się o śmierci pewnej wesołej ciotki, zaskoczony dodatkowo, że to już tyle lat, że umierając miała ich przeszło dziewięćdziesiąt... Raptem coś mnie ciągnęło w okołokrzeszowickie tereny. Trochę o tym w kwietniu opowiedziałem. Nałożyły się na to różne rzeczy: a to lektura Czycza, która mnie do kości pogryzła, a to nagłe wspomnienia, jasne, żywe, uporczywe i natarczywe, które w końcu nakazały trochę znów przyjrzeć się miejscom. Miejscom, bo nie ludziom, bo jak zauważyłem, do miejsc czasem wracam, do ludzi już nigdy... Moja natura nie pozwala mi pukać po latach do znanych mi drzwi, bo skoro coś gdzieś się kiedyś wypaliło, to wypalonym pozostaje. Po co rozdmuchiwać popioły... Dzisiaj mogę połączyć kropki... Wspominałem wtedy pewien pusty moment, który należy do najżywszych wspomnień, łącznie z zabłąkaną muchą, kamionkową popielniczką i kostką Rubika, u mojego kuzyna Grzesia... Grzesio jakoś tak zaczął mnie nawiedzać. Ten wieczny chłopiec w moim życiu, bo tylko jako chłopca go pamiętam, bo potem wydorośleliśmy i drogi się rozeszły. Tak po prostu. Nawet nie ma czego wyjaśniać... Mogę powiedzieć to, co powiedziałem kiedyś jednemu policjantowi w Zakopanem, a mianowicie że życie składa się z niewyjaśnialnych drobiazgów, że w szczegółach jest czymś absolutnie nie do wytłumaczenia, dając mu tym do zrozumienia, że pytając mnie o pewien występny według kodeksów drobiazg, startuje do mnie z zagadką nie do rozwikłania... Przyznam, że troszkę go tym oszołomiłem, a rezultat był taki, że nie wlepił mi mandatu, tylko mnie pouczył o tym, jak się winien zachowywać pieszy... Czemu tak a nie inaczej? Można się pytać po Hamsunowsku pyłu na drodze... Grześ w górach, Grześ na nizinach, Grześ na łące, Grześ nad rzeką, a nade wszystko Grześ nagi... To był jeden z tych nielicznych punkcików szczenięcych czasów, które pozwalały je przetrwać... Na naszych oczach dojrzewaliśmy, jak wariaci cieszyliśmy się swoją nagością. Chyba z nikim nie przerechotałem tak czasu jak z nim. To z nim się dotykałem jak z nikim wcześniej, to były pierwsze homoerotyczne wstrząsy. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu i bardzo do siebie tęskniliśmy. Także w jego domu, pamiętam, pierwszy raz zetknąłem się jako szczeniak ze śmiercią, potraktowaną zresztą w dość łobuzerski sposób, choć miałem na sobie ciarki przerażenia... Umarła jego babka. Wsiowy uroczysty pogrzeb, zawodzące baby, które tak całą tę brutalną fizjologię życia i śmierci ogarniają - od moczowodu po szykowanie wszystkiego pod kondukt... Ale zanim ów kondukt ruszył, babka leżała w pokoju na katafalku w otwartej trumnie... Od razu jak przyjechaliśmy, po kretyńsku rozbawiona kuzyneczka poinformowała mnie i moich rodziców, że babka ma otwartą gębę. O matko!... Wszystko było przepisowo, kwietnie, w pewnym półmroku i z pozasłanianymi lustrami, żeby przypadkiem nieboszczyk w nich się nie odbił i nie utrwalił. I my, szczeniaki, czyli kuzyneczka, Grzesio i ja, zakradliśmy się do babki (ja na granicy omdlenia), żeby - kierując się psotliwością ponurą - jednak umożliwić jej odbicie się w lustrze. Odsłoniliśmy takie solidne, ze skrzydełkami. Zupełnie jakbyśmy robili babce zdjęcie, bo oczywiście ufaliśmy, że w ten sposób będzie ona straszyć, w owym lustrze się objawiając przynajmniej każdego wieczora, jeśli nie stale. Truchło przykładnie się odbiło... No cóż ta za tajemnicę skrywaliśmy! Dałyby nam płaczki pogrzebowe popalić, gdyby się dowiedziały o naszym czynie. Wszystko jednak pozostało naszą tajemnicą, no i też nic się nie wydarzyło. Niestety babka nie straszyła i nikt jej w lustrze potem nie widział... Babkę spod ponownie zakrytego lustra zniesiono dostojnie w trumnie stromymi schodami... I jak widzę te schody, to pierwszą rzeczą w mojej głowie jest ten rozpoczynający się tamten pierwszy zaliczony w moim życiu pogrzeb. Wyszło tak, że ten dom to miejscówka z pierwszą erotyką i pierwszym umarłym człowiekiem... Najpierw był nieboszczyk, potem przyszła różowa chłopięca erotyka... Osobliwie to wszystko przylgnęło do mnie, z tymi dwoma szczegółami na czele naturalnie, bo to przecież doniosłe sprawy.

Świat się zmienia. Unowocześnia. Gdy jedzie się teraz pociągiem ku Krzeszowicom, za oknami często gubi się krajobraz, bo przesłaniają go jakieś dźwiękochłonne ekrany... Lepiej więc autem, najlepiej opłotkami... Wtedy, w kwietniu, zahaczyliśmy w okolicy i o ten dom. Czy raczej jego pobliże... Wokół tego domu, w tym zmieniającym się świecie, zadziwiająco nic się nie zmieniło. Jakby stanął czas, jakby został wykrojony z ogólnego biegu. Zniknęła tylko czereśnia, która już wtedy, czterdzieści lat temu była stara i strach trochę było po niej się wspinać... Franek się nawet zapytał, czy mnie nie kusi, żeby zajrzeć. Tylko co po tak wielu latach powiedzieć miałbym jego lokatorowi?... Teraz już wiem, że i tak nie miałbym szans, bo mógłbym go zastać, ale w sąsiedztwie, na pobliskim cmentarzu, leżącego pod nagrobną płytą. Już wtedy nie żył od kilku miesięcy... Zauważyłem dolne drzwi, do takiego przedsionka sąsiadującego z kurnikiem. Zawsze były uchylone, tak było i tym razem. Bił od tego jakiś nastrojowy chłód... Wtedy, w kwietniu, zanotowałem: "I te dolne drzwi, zawsze wtedy uchylone, takie były i teraz, dziś na jakiś upiorny dla mnie sposób zapraszające". Czułem jakiś strach, ale nie myślałem o najgorszym... Dziwne jednak, że tamte pobieżne odwiedziny stały się taką koniecznością.

Nie należał do ludzi, którzy by się gdzieś tam po sieciach objawiali... Teraz dopiero, pośmiertnie... Uwierzyć nie chciałem. Nawet zajrzałem na parafialną stronkę... Widać chyba był lubiany. Koledzy trzy razy, póki co, dali na mszę za jego duszę... Jak to zobaczyłem, to mnie rozjebało...

Bywa tak, że o jakichś dawnych znajomych dowiadujemy się, że umarli jakiś czas temu, i jest wtedy jakiś tam przelotny smuteczek, jakiś uśmiech do przeszłości. Ale w tym wypadku całkiem się rozkleiłem. To było tak dawno, a tak jednak blisko. I jakiś kolejny element przeszłości odpadł. Nagle jakiś kolejny los się dopełnił... Całe mnóstwo już duchów wokół mnie. Trochę sam sobie jestem winien, bo ja zawsze lubiłem ludzi od siebie dużo starszych, wiec dziś już pustka. W tym przypadku jest trochę inaczej, bo Grześ był tylko o dwa lata ode mnie starszy... I nie mogę go jakoś pokojarzyć ze śmiercią, nie umiem sobie tego wyobrazić... Dawno już należał do tego, co nie istnieje, do przeszłości, ale jednak nie przez śmierć... Jeszcze przedwczoraj była to taka poetycko umarła przeszłość, a dziś to najzwyklejsza proza... I teraz to już rzeczywiście tylko i wyłącznie chłopiec. Nie ma już szans na to, by się ukazał w dorosłej postaci... I już w kwietniu jej nie było, jak się okazuje... Nie umiem uwierzyć w to, że osoba, w której był kiedyś ten chłopiec, nie istnieje już... Pół nocy przeryczałem. Coraz bardziej ta przeszłość daleka jest odczepiana. Prawie już nic nie wiąże jej z teraźniejszością. Przyklepana coraz solidniej niepowrotność, bo już tylko ja sam prawie śnię jeszcze ten sen... Już niemal nic nad horyzontem... I doszedł kolejny adres, pod którym całkiem nie ma czego szukać... I ten kochany chłopiec raptem w grobie... Pamiętam nawet jak wiele lat temu był kopany, pod obszerną piwniczkę. Solidny dół wygrzebany białoruśką... Rany Boskie. Można zwariować... Symbolicznie polazło tam już i moje szczenięctwo...

Na myśl mi przyszło, by czymś przygrać. To mi przypasowało. Na różne okoliczności niezawodny David Bowie. "I'm Deranged". W nieco innej wersji, może nawet ciekawszej od tej albumowej:

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć