Rasmussen
Można powiedzieć - powrót do dawnych fascynacji. Tych wszystkich polarnych opowieści, i to z tych czasów, gdy nasza cywilizacja dopiero wpuszczała tam swoje brudne niekiedy macki... Naturalnie trudno nie kojarzyć Rasmussena, tego "białego Eskimosa", który miał wielką pasję etnologiczną i którego dorobek jest prawdziwym skarbem, gdy idzie o naszą wiedzę o kulturze ludów zamieszkujących brzegi Grenlandii, północnej Kanady, Alaski i najwschodniejszych krawędzi Syberii.
Knud Rasmussen (1879 - 1933). Dobrze przeze mnie zapamiętany z lektury pism znakomitego Petera Freuchena, badacza i pisarza, który w wielu wyprawach towarzyszył Rasmussenowi, razem z którym zakładał też faktorię Thule, co przerodziła się w miejscowość do dziś zamieszkaną, obecnie zwaną Qaanaaq. Wspaniała przygoda w Arktyce! I wspaniały Knud, można powiedzieć narodowy bohater w Danii. Syn duńskiego misjonarza i Inuitki, urodzony w 1879 roku w Ilulissat (dawnym Jakobshavn) na Grenlandii. Dzięki temu, że spędził na największej wyspie świata lata szczenięce, świetnie nauczył się języka Inuitów, których kiedyś zwaliśmy Eskimosami. To był wielki atut w jego późniejszych pracach badawczych. Podróży odbył wiele, a w książce, o jakiej zamierzam tu pokrótce opowiedzieć, będącej w Danii od stu lat bestsellerem, w książce o wielkiej podróży psim zaprzęgiem opisał najdłuższą i najważniejszą swoją wyprawę polarną - Piątą Ekspedycję Thule z lat 1921 - 1924, kiedy to psim zaprzęgiem właśnie razem z dwójką Inuitów przejechał dystans osiemnastu tysięcy kilometrów. Odwiedził wszystkie plemiona, przekonując się o czymś niezwykłym, bowiem spotykając te rozproszone grupki, porozumiewał się wszędzie tym samym językiem i rozpoznawał nawet na najdalszych, najzachodniejszych krańcach Ameryki legendy i opowieści znane z Grenlandii, opowiadane przez ludzi, którzy od tysiąca lat żyli z dala od siebie, co było doskonałym dowodem na to, jak wielka jest siła pielęgnowanej pamięci i tradycji... Chociaż poszczególne grupy potraciły kontakt ze sobą poprzez ogromne odległości, które kiedyś tam pokonali przodkowie wędrujący ku Grenlandii, to jednak z pokolenia na pokolenie przekazywano to, co było najdawniejsze, wspólne dla każdej z grup, których życie zróżnicowało się potem w zależności od zamieszkiwanego terenu...
Eskomosi. W książce ta nazwa właśnie występuje, która dziś jest uznawana za - nazwijmy to - mało elegancką, ale kiedyś, pewnie poprzez nieświadomość znaczenia, będąca zupełnie neutralną. Eskimos, zjadacz surowego mięsa... Ale ja jeszcze też chowany w zwyczajnym podejściu do tego określenia, bez żadnych zabarwień... (podobnie mam ze słowem Murzyn w odniesieniu do osoby czarnoskórej - nie ma w tym żadnych negatywnych konotacji). To ich życie, w tej jeszcze tradycyjnej odsłonie budziło we mnie jakieś tęsknoty. Może ta dieta nie za bardzo by mi pasowała, bo to prawie samo mięso: a to wieloryba, a to foki, morsa, ryby, albo rena, albo wołu... Ale budziło to jakieś zaciekawienie. No i ta zdolność do mieszkania w zaspach śnieżnych, bo igloo w sumie dość do zaspy podobne. Budulca multum, szybko się taki domek stawiało i można się było całkiem przytulnie w nim urządzić. No, taka osada to był cały system i od domu do domu można się było przemieszczać korytarzami, wcale nie wychodząc na zewnątrz... To było takie inne od wszystkiego, tak że aż zazdroszczę Rasmussenowi, że mógł jeszcze uczestniczyć w życiu takich śnieżnych domów, wśród ludzi jeszcze nie tak bardzo skażonych światem białych ludzi... To jakby ostanie chwile tamtego barwnego, prostego świata... Na dobrą sprawę był to nieustający surwiwal, huśtawka między skrajną nędzą a dostatkiem, wszystko w uzależnieniu od przyrody, której kaprysy wynikały z jakichś dawnych wydumanych niegodziwości, przez co trzeba było żyć jakoś z duchami i przestrzegać rozmaitych tabu... Ciężkie życie, ale jednocześnie mające w sobie cechę jakiejś wiecznej biesiady. Ci ludzie potrafili się cudownie bawić, całymi dniami, z równą pogodą podchodzący do trudów jak i czasów pełnych łatwo dostępnych darów...
Wtedy jeszcze było normalnie. Był lód taki jak się należy. Wydawać by się mogło, że zima była tym ciężkim okresem. Nic podobnego! Była porą wyczekiwaną, była porą na podróż, była porą na wesoły jazgot psów i dobry poślizg dla sań. Lód budował mosty między lądami, otwierał świat, dawał możliwości!
Wśród zwykłych ludzi szamani - wybrańcy, goście czasem mający teorie bardzo współczesne... Proste filozofie... - Cała prawdziwa mądrość - powiada jeden - znajduje się daleko od ludzi, wśród wielkiej samotności i można ją osiągnąć wyłącznie przez cierpienie. Tylko brak i cierpienie mogą otworzyć umysł człowieka ma to, co ukryte dla pozostałych.
Eskimosi nie pytali, czemu jest tak, a nie inaczej, dlaczego... Jak powiedział Aua: - Jest tak, jak musi być... Wszystkie nasze zwyczaje biorą się z życia i w życiu są stosowane. Niczego nie wyjaśniamy, w nic nie wierzymy (...) My się boimy! - A bali się pogody, z którą trzeba było walczyć, by zdobyć pożywienie na morzu i na ziemi; bali się głodu i niedostatku w zimnym igloo (bo głód to jeszcze większy strach i widziadła, i nawet widmo kanibalizmu); bali się dusz zmarłych ludzi i zwierząt; bali się duchów ziemi i powietrza - a żeby sobie z tym poradzić, trzeba było postępować według reguł.
Trudy. Mężczyzn i kobiet. Na mężczyznach ciążyła ogromna odpowiedzialność, bo to oni trudnili się zdobywaniem pożywienia. Kobiety rodziły dzieci, ogarniały domowe bety, szyły, gotowały. Choć byli wszyscy blisko, to jednak płcie tworzyły dwa światy, które w pewnych okolicznościach nie mogły się stykać, w imię przesądów, w imię swoistej magii, w próbie zaczarowania nieprzyjaznego świata... Była w tym też pewna brutalność. Nowo narodzone dziewczynki często uśmiercano, jeśli nie było pewności, że w innej rodzinie będzie dla niej jakiś zarezerwowany na przyszłość mąż... Byle nie przesadzać z ciężarami. Syn był zawsze najważniejszy. Kobietom nawet nie były za bardzo potrzebne amulety. Według eskimoskiego przekonania to mężczyzna, a nie kobieta toczy walkę z trudami życia, tak że nawet kilkuletnie dziewczynki nosiły amulety mające ochraniać synów, których kiedyś urodzą - a im starszy amulet, tym większa jego moc...
Dużo śpiewu. Osobliwego. Tak jak i ich troski, i sztuka nie odlatywała za daleko od życia, od elementarnych potrzeb... No i opowieści, legendy. Czasem nawet zupełnie bez sensu, bez takiego samego sensu gdzieś nad wodami Przejścia Północno - Zachodniego, jak i w północnej Grenlandii. Bo dlaczego coś musi mieć sens?
Różne były eskimoskie zaświaty, ale najważniejszym z nich to była taka kraina gry w piłkę, wiecznej radości i obfitości. Wierzyli, że każdy będzie tam na zawsze w takim wieku, w jakim zmarł. Więc też i nie przerażała śmierć w młodych latach. Ale i dla starych była pociecha, wszak - choć nie będą mogli tam dotrzymać kroku młodym - nie zabraknie dla nich i jadła, i wszelkich wygód... W wielu miejscach Rasmussen miał wrażenie, że w takich zaświatach już właśnie gościł, bo radość tych ludzi często go zadziwiała, nawet w chwilach niedostatku ("beztrosko głodują i z radością marzną")... Lekkie oddanie chwili!
Wyobraźnia czasem jak z pierwszorzędnego horroru. Stwory o wielkich pazurach, wszy jak lemingi. Także Kraina Zwieszonych Głów - na wieki dla kiepskich łowców. Zawsze głodni, bo żywią się wyłącznie motylami... "Tylko gdy przelatuje nad nimi motyl, powoli unoszą głowy i próbują go złapać ustami, jak ptasie pisklęta muchę, a wtedy ich krtań zaczyna dymić niczym pękająca purchawka".
Są i echa tragedii, jaką była wyprawa Franklina... Wtedy to jeszcze tylko osiemdziesiąt lat dzieliło ludzi od tamtych makabrycznych zdarzeń. Starzy pamiętali co nieco. Wtedy jeszcze więcej Eskimosów żyło bez żadnego kontaktu z białymi ludźmi. Jedna grupa w trakcie łowieckiej wyprawy natknęła się na opuszczony statek... Na pokładzie zwłoki ludzi i dziwne jakieś sprzęty. To tak, jakby u nas raptem wylądowało niefortunnie ufo... Jeszcze w Piątej Wyprawie Thule znaleziono sporo ludzkich kości, rozwleczonych... Udało się je pochować...
Pośród śmiechu i legend, rozproszonych grupek ludzi, którzy jednak tworzyli wspólnotę, wspólnotę w opowieści, w ponadpokoleniowej pamięci, która te same treści i język uniosła na niewyobrażalnie wielkim terenie, upłynęła podróż w potwornych mrozach i lodach, ale też błotach i pośród chmar komarów... I te przestrzenie, przestrzenie, nieogarnione... Jeszcze ostatni moment w tych pierwotnych rejonach, których nie zdołała pożreć nasza kultura "emaliowanych garnków". Utracony dziś świat. I też coraz szybciej tracona przyroda, która tam zmienia się bardziej niż gdziekolwiek indziej... Już na Alasce widać było, ku czemu wszystko zmierza. Najpierw pijatyka i demoralizacja wśród Rosjan, potem USA, międzynarodowy koktajl, gorączka złota, turystyka; pieniądze, przedsiębiorczość, częściej rozrzutna lekkomyślność... No i na koniec jeszcze drugi brzeg Cieśniny Beringa, już Rosja ze swoją biurokracją, jak dziś tak i wtedy kraina bez piątej klepki, całkiem na bakier z całym światem... Ogromna przestrzeń, od Grenlandii przez Kanadę, po Alaskę i przedziwne siedlisko na skałach King Island, a w niej jakby jeden duch... Do samego końca wyprawy dotarli: "Edredon", Knud Rasmussen, kamerzysta Leo Hansen no i "Mała Kobietka" Arnarulúnguaq - pierwsza Inuitka, która odwiedziła wszystkie plemiona tej wielkiej arktycznej rodziny... (przy tej okazji - nie do zapamiętania jest dla mnie to całe inuickie nazewnictwo, tak że podziwiam każdego, kto to umie ogarnąć...)
Niby wielkie przestrzenie, pustkowia ciągnące się setkami kilometrów - a wszystko jednak tętni życiem, ma wspaniałą historię i kulturę...
"Wielka podróż psim zaprzęgiem". "Biały Eskimos" w badawczym pędzie przez świat. Nieoceniona robota. Wspaniały dar dla kolejnych pokoleń... Tak przy okazji lektury tego opisania podróży sięgnąłem jeszcze do zebranych przez Knuda Rasmussena eskimoskich opowieści. Znalazłem tam taką o krukach. Jakże mi pasuje do naszych nadwiślańskich realiów i do pewnej politycznej formacji, która jeszcze nie tak dawno temu niszczyła przez osiem lat naszą rzeczywistość i której znamienną cechą - obok złodziejstwa - było to, że odwracała znaczenia pojęć, tworząc taką nowomowę... Charakteru tej formacji nie zmienimy, ale przydałby się jakiś czarodziejski staruszek:
KIEDY KRUKI UMIAŁY MÓWIĆ*
Kiedyś, dawno temu, był czas, kiedy to kruki potrafiły mówić. Lecz dziwne rzeczy działy się z ich językiem, bowiem ich słowa miały poodwracane znaczenia. Tak więc kiedy chciały komuś za coś podziękować, używały obelżywych wyrazów i w ten sposób mówiły co innego niż myślały.
Wszystko było tak okropnie przepełnione kłamstwem, że wreszcie znalazł się pewien stary człowiek, który za pomocą magii odebrał im zdolność mówienia. I od tego czasu kruki mogą jedynie wrzeszczeć. Jednak natura kruka wcale się nie zmieniła - do dziś to złośliwe i kłamliwe złodziejaszki.
No, i na dziś to może tyle... Miło było się na chwilę znaleźć znów w świecie szczeniackich tęsknot... Miłość do polarnych opowieści jednak we mnie nie zagasła...
-------
Knud Rasmussen, Wielka podróż psim zaprzęgiem, Marginesy, Warszawa 2022
Knud Rasmussen, Eskimo Folk - Tales, Gyldendal, Copenhagen - Christiania 1921
------
*) tłumaczenie moje
Komentarze
Prześlij komentarz