Dolina Kwiatów
No i teraz to już mi się będzie zawsze kojarzyć, to klepanie palcami po klawiaturze... Wszystko przez duńskich studentów stukających w laptopki na wykładzie, których to pracujące paluszki przywodziły na myśl upartą lesbijkę, na próżno usiłującą doprowadzić kogoś do orgazmu...
Tak to ujrzała bohaterka "Doliny Kwiatów" Niviaq Korneliussen, książki jednak nie za wesołej, za to szczególnej, przynajmniej u nas, bo to rzecz jest prosto z Grenlandii... Bowiem tu, nad Wisłą, to bardziej rzeczywiście o Grenlandii czytaliśmy, teraz natomiast mamy sposobność samej tej Grenlandii trochę poczytać i co za tym idzie posłuchać jej głosu, głosu na dodatek młodego pokolenia Grenlandczyków.
Niviaq Korneliussen wpadła w literacki świat z przytupem i jest pierwszą piszącą osobą z Grenlandii, której przyznano Nagrodę Rady Nordyckiej, co miało miejsce w 2021 roku.
Tak więc znowu Grenlandia, bo wcześniej zawitał tu Rasmussen, po matce Grenlandczyk, który jeszcze zdołał przyłapać tak niemal na odchodnym żyjących według starych zasad ludzi Dalekiej Północy, w tych ich prostych walkach o przetrwanie, w niezwykle jak na nasze standardy prymitywnych warunkach... Tym razem zaś to Grenlandia dzisiejsza, po kolonialnych czasach, rozwijająca swą autonomię, z ludźmi, którzy z grubsza żyją podobnie do innych istot zachodniej cywilizacji (może tylko na talerzach bardziej osobliwie, bo to czasem i jakiś wieloryb czy zupa z foki...) Starzy siedzą przed telewizorami, dzieciaki z nosem w telefonach, wszyscy gdzieś tam mniej lub bardziej dostrzegani na tych wszystkich facebookach, używający komunikatorów; starzy mają swoje światy, młodzi Taylor Swift... No i też to całe dorastanie, wszędzie ciężkie, w budowaniu własnej tożsamości, odkrywaniu swojej seksualności, która to czasem wymyka się zastarzałym, zastałym normom, że tak powiem... Ale to wszystko jednak otacza inny świat, w innym świetle się to życie toczy, życie, które nazbyt często ucieka w śmierć, w śmierć przedwczesną, zadawaną własną ręką... Bo Grenlandię nęka plaga samobójstw...
Co to jest Grenlandia? To jest ogrom. Majestatyczny i przytłaczający ogrom. A w tym ogromie w sumie garstka ludzi. Potworne góry, światło które roziskrza śnieg, lód... Długie zimowe noce, ciemne doby, a potem jasne doby, zaskakująco bardziej przygnębiające od zimowych ciemności. Czasem to kraj pastelowych kolorów, jak tych z dziecięcych ubranek, czasem wściekłych krwistych łun. I znów kolosalność, i kolosalność... Choć to wszystko kruche, o czym dobrze dziś wiedzą klimatolodzy...
Na cmentarzu kruki, co jak w klimatycznej prozie Gunnara Gunnarssona zwiastują śmierć...
Bohaterką jest młoda lesbijka. Dorasta, nie wie, czego chce, zdaje się nazbyt intensywnie przeżywać rzeczywistość. Ciągłe poczucie, że najlepsze już ma za sobą. Posiada azyl w skalnym schronieniu dla wyrzutków nieopatrznie kiedyś pokazanym przez babkę. Jest domowo zaopiekowana, ale tam słyszą nie bardzo chcąc słuchać. Ciągle ktoś odbiera sobie życie. Ktoś się wiesza, ktoś do siebie strzela, ktoś się tnie, ktoś się topi. Ot - grenlandzka rzeczywistość rozbełtana w stereotypach: deprechy, pijaństwo, pedofilia... Skądś mi to wszystko znane. Szyderstwa, matka, z którą nie bardzo idzie się porozumieć, ojciec we własnym świecie, wyimaginowany w dzieciństwie przyjaciel, samotność, inność i babka jako jedyna jasna postać, która jednak - bo taka kolej rzeczy - musi odejść... Miała powtarzać, żeby nie dać sobie wmówić, iż nie należymy do tego świata... Ale łatwo powiedzieć... Bohaterka już jako dziewczynka postanowiła polecieć w dal od tego świata, zrazu przez okno, tyle że nie było dość wysoko...
Przyczyn odbierania sobie życia można dopatrywać się wiele. Większość ludzi jakoś jednak umie się w tym świecie zadomowić. A nawet może bardziej zadomowieni są ci, co tak zaabsorbowani są najprostszą walką o każdy nowy dzień. Nagle zapadają na jakieś potworne choróbsko, dajmy na to, i walczą, szczęśliwi, że jeszcze są. Nagle wszystko doceniają, każdy drobiazg. Nawet odzyskują wiary. Są trochę jak ci osobliwie radośni dawni Eskimosi od Rasmussena, którzy co rusz musieli mierzyć się ze skrajnościami. Przez to przeżywali intensywnie każdą chwilę... Bohaterka od Korneliussen też intensywnie przeżywa swój czas, ale jest jakby po drugiej stronie. Jest jak taka lodowa góra oderwana od tej wielkiej Grenlandii, której to góry przeznaczeniem jest wędrówka na południe i stopniowe rozpuszczanie się, by wreszcie całkiem zniknąć.
Nie tak łatwo być tym "innym". Inny musi się nasłuchać, o innym ciągle niewybrednie się żartuje, innego zapędza się w kozi róg, a potem wszyscy ze zwieszonymi łbami idą na pogrzeb do kościoła i każdy uważa, że inny był taki wspaniały, po czym wszystko wraca w swoje codzienne okrucieństwo...
Bohaterka ma dziewczynę, solidniej w życiu osadzoną. Kochają się, tak fizycznie, lecz wszystko jeszcze jest takie niepewne. Leci na studia, ale z nich tak samo odlatuje jak od swojej rodziny... W nowym środowisku startuje niefortunnie, bo od obsceny. Tam jest inna nie tylko dlatego, że jest odmiennej orientacji - to w sumie nic - ale jest jeszcze Grenlandką, na którą raczej patrzy się z góry, jak na tę gorszą, jak na dzikuskę, jak na przybysza z kolonii czy z najdalszej prowincji, bo dla niektórych Grenlandia to po prostu północna Dania... Nie odnajduje się w świecie, gdzie dobrze by było dobrze wyglądać i mieć... Często tak jest, że ci, którzy skowyczą o tolerancji, tolerancyjni wcale nie są; a ci, którzy wyją o równości, za bardzo nie chcą się równać...
Coś pokrewnego odnajduję w tej bohaterce. Życie upływające na myśleniu o śmierci. Sam mam dzieciństwo skażone takimi tęsknotami. Każda chwila to umieranie, to odpadanie czegoś. Nawet każdy motyl w brzuchu to być może ostania dobra rzecz na ziemi i w tym życiu. W książce pada zdanie, że nie ważna jest ilość lat, tylko ilość życia w tych latach... No, muszę przyznać, że osobiście ledwie w czasie maturalnym miałem już w sobie taką ilość życia, że miałem go serdecznie dość, choć w najbliższym otoczeniu nikt tego nawet nie raczył zauważyć... I dziw bierze, jak człowiek jest pojemny, bo z tym całym odwiecznym "mam dość" i "nie dam już rady w sobie być" przebiłem czas jakiś temu pięćdziesiątkę... Takie to potworne w gruncie rzeczy jak te grenlandzkie góry, na które gapić się można bez końca, które każą ci mieć oczy otwarte... Ciągle jeszcze mam więcej odwagi na szali życia... I może pokusa nie aż tak silna się okazała, gdyż nie było masowego przewodnika, nęcącego, zachęcającego...To mi przypomina wspominaną już tu kiedyś sytuację Kalusa Manna, w otoczeniu którego była istna plaga samobójstw. Właściwie wszystko jedno, co taką plagę może wywoływać - w świecie Klausa to była może bardziej polityka, wojna... A Grenlandia to jakieś pogubione życie, naderwane, w jakimś limbo, dodatkowo ta aura - depresyjna ciemność z nadzieją na światło, w którym jednak okazuje się, że dalej chcesz odebrać sobie życie. Bo wszystko, co dobre, już się wydarzyło. I tak, w takim poczuciu wielu odeszło. Oni wszyscy zdają się przywoływać do siebie... I ta śmierć snuje się obok. Klaus Mann kątem oka widział damę w czerwieni, tu jest ten sęp Północy - kruk...
Maliina. Takie imię ma kochanka. Jej rodzina też jest dotknięta samobójstwem. Bo raptem zabija się kuzynka, Guuju... Chyba po najlepszą chwilę jedzie dziewczyna do wschodniej Grenlandii, w rodzinne strony swej ukochanej, dotkniętej nieszczęściem Maliiny. Studia już odwaliła na bok. Z miłosną pociechą poleciała do Tasiilaq... Miasteczko to pośród ogromu. Właściwie wszystko wokół tchnące śmiercią. Ludzkie ciepło przycupnięte wokół wyniosłej surowości, w której trudno byłoby przeżyć... Od wschodu zatokę, nad którą znajduje się Tasiilaq, osłaniają wielkie góry, które jednak, gdy spojrzy się na mapę, są ledwie maciupeńkim cyplem na jednej z przybrzeżnych wysepek Grenlandii. Wszystko jest jakimś obłędem, nienazwanie pięknym, pośród całej tej grenlandzkiej nieskończoności, bo rzecz jest po prostu nie do ogarnięcia... Świat, któremu pewne szczególnie wrażliwe natury nie są w stanie sprostać... Człowiek nie daje rady, i decyduje się odejść. Ilość życia okazuje się przesadą nie do udźwignięcia... Na swój sposób w Tasiilaq jest rozkosznie, rodzinnie, no i jest Sejer, który czasem jest Sabiną, prawdziwe dekoracyjny, nawet w swych zarzyganych upadkach smutnych... W takim miejscu. Pośród tych domków poustawianych na skale... Śliczniutki, gładziutki: tusze, lakiery, ciuszki, a tu otwarte okno i zalatuje gównem, bo szambiarka właśnie to, co wszyscy w okolicy wysrali, wylewa prosto do morza... Dziwne lokalizacje, gdzie tym bardziej trudno być jeszcze tym innym, dziwniejszym... Niezbyt przystające do siebie malowniczości... Guuju, dzięki której Sabina zaistniała, sama jednak rady nie dała istnieć... I jeszcze, i jeszcze ta przyroda wspaniała, nachalna. I ten najmilszy czas, choć okoliczności niezbyt przyjemne, bo tragiczne... I wszystko musi się kończyć...
A ostatecznie całość znajduje kres na cmentarzu. Grenlandzkie cmentarze do najurokliwszych nie należą, ale ten z wyspy Ammassalik szczególny ma urok ze względu na dostojeństwo otoczenia. Dziki świat owiewany wichurami znad lądolodu, świat oblekający się latem w kobierce utkane z niezwykle czarujących arktycznych kwiatków. To owa tytułowa Dolina Kwiatów, gdzie natura sezonowo ozdabia miejsce wiecznego spoczynku ludzi. Poza tym są też kwiaty ludzkie - plastikowe, płowiejace, porzucone jak śmieci, bo po cmentarzu nikt się nie plącze i groby nawet są bezimienne, a jedynie ponumerowane... Młoda kobieta nabiera tylko jednej pewności co do swego przeznaczenia - chce być pochowana w Dolinie Kwiatów. Blisko miejsca, gdzie zdarzył się najpiękniejszy moment jej życia... W gruncie rzeczy i tak wszystko musi ulecieć w niepamięć, więc przynajmniej niech się to dzieje pośród piękna...
Żeby się z Tasiilaq wydostać, trzeba zabrać się helikopterem do pobliskiego Kulusuk, a stamtąd można już samolocikiem albo do stolicy Grenlandii Nuuk, albo do Reykjaviku na Islandii, skąd coraz chętniej przylatują turyści razem z pudełkami pełnymi bananów... Stamtąd góry wokół Tasiilaq wyglądają tak samo potężnie. Z każdej perspektywy wszystko jest tam nieodmiennie monstrualne. Takie są więc i przeżycia... Czasem się dobitnie już wie, że lepiej nigdy nie będzie. Łuna, jaką nad górami rozpaliło niskie zimowe słońce zdawała się tylko to potwierdzać. Gula w gardle dusi.
Po prostu nie sposób żyć, nie sposób bratać się z ludźmi, którzy nieustannie zawodzą. Sama zawodzi. Także przyjaciela. Angutivik zaufał jej. Gej jaskiniowy z arktycznej pipidówki, którego nieostrożnie z owej jaskini wytargała w swej kobiecej niedyskrecji. Całe Nuuk zaraz wiedziało, rodzina nałożyła areszt, wymknął się więc w zaświaty... I tak ciągle ktoś znikał. A po raz pierwszy, gdy miała trzynaście lat... Samotność czasem postawiona na widoku, bo przecież sieć... Ktoś jest, ale nie wzbudza reakcji; gdy już tego kogoś nie ma, nagle zyskuje on rój przyjaciół. Tak to podniecić potrafi dramat. To tak jak przyglądanie się jakiemuś nieszczęściu na drodze. Osobliwe rozkosze... Krzyżyki, świeczuszki czy emotki... Taki dreszczyk powierzchowny, ulotny, aż znów nadarzy się okazja upiorna...
Po pięknym Tasiilaq jest już tylko gorzej. Ucieczka jakby tej oderwanej od brzegu lodowej góry. Ucieczka, by niczego za sobą nie ciągnąć w nicość. Bolesna świadomość, że nikt nie chce nas kochać takimi, jakimi jesteśmy, bo istniejemy jako czyjeś wyobrażenie... To zdawała się kochać Maliina - jakiś projekt. I Sejer - Sabina zdawał się być bardziej rokującą istotą...
Po co być kimś, kimś jeszcze poza nagim sobą? Przy tym ciężarze przeżytych chwil, tak intensywnie. Jak znosić mozół i ciągłe udowadnianie czegoś innym, to ustawiczne zasługiwanie na wszystko, na ten uśmiech świata, na to docenienie po ocenieniu wszelkich dodatków, pod którymi nikniemy...
Pisarka dotknęła ciężkiego tematu, starając się dać głos młodości, która pozostawiła po sobie tylko puste miejsca, która nie udźwignęła życia, która uznała je za nie do przejścia, która uległa ogromowi obojetnej natury i wymaganiom pośród ludzkiej podłości, uległa uprzedzeniom, nieczułości, lekkomyślności, aż stało się tak, że więcej odwagi starczyło jej na śmierć niż życie...
A może trzeba do Kanady? Ale i tam kto by ją chciał, topniejący lód... Dunka - nie - Dunka... W końcu na duńskiej ulicy, z osobliwą towarzyszką, lesbą na krawędzi, co rzecze, że tam gdzie kruki, to zagłada, a na Grenlandii od nich się roi, choć grenlandzkość można na duńskim bruku wykorzystać, rozwijając czarne skrzydła wolności i strasząc, skoro tak się lubią nią sami straszyć, tutaj, w swej wypielęgnowanej wyższości...
Kiedyś tam Maria Kasprowiczowa całkiem trafnie napisała, iż młodość łatwo umiera, to starość kurczowo trzyma się życia. "Jest łatwiej czasem umrzeć aniżeli żyć w dniach bez tchu, wobec straconych złudzeń, zgubionych drogowskazów. (...) Znika gdzieś promienny, zwycięski uśmiech młodości, z ciemnych podziemi wychodzi śmiertelnie posępny cień. Smutno patrzeć, gdy zjawia się on na twarzach dzieci. Bo dla młodości słowo 'klęska' istnieć nie powinno. (...) Cierpienie i trudy do pewnego jedynie stopnia działają jako bodźce - później łamią, odbierając wiarę we własne siły ".*
W sumie ciekawa lektura, ze szczyptą humoru, o życiu, o ziemskich rajach zakłamanych do szpiku kości, o pięknej do obłędu gigantycznej Grenlandii, która z każdą porą potrafi być prawdziwym wyzwaniem dla ludzkiegpo ducha, szczególnie tego, co się w tym świecie zagubił, o dziwnym zapatrzeniu w śmierć, rzecz, która przywołując puste miejsca po młodych samobójcach, stawia ludziom pytania i rzuca poważne oskarżenia... Może miejscami niesmaczna, ale tylko dla tych czytelników, którzy do damskiej fizjologii podchodzą z - powiedzmy - dużą rezerwą...
I jeszcze te ładnie brzmiące grenlandzkie określenia: aanaa to babcia, anaana to mama, ataata to tata... (choć tu nie występuje dziadek, ale domyślam się, idąc drogą analogii, że po grenlandzku to aataa... [wyguglałem - tak właśnie jest])...
Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów,
Komentarze
Prześlij komentarz