Nic takiego, Timo (12)

 


 

W tę zastygłą chwilę wdarł się szybko Vernick w chmurze dymu z cygara...

Timo zerknął w górę na rosłą postać gasnącego literata. - Jaki odświętny - zawołał z uśmiechem. - Ale ten dym chyba jednak bardziej ma wnętrzarski charakter... Ciężkie meble, biblioteczne szafy...

- Zgadza się. Ale że cię tu przyuważyłem... Pogruchałeś sobie?

- Bardzo miło.

Vernick usiadł obok, lekko wzdychając. - Coś mi przybyło w pasie. Podmuchamy? - Z kieszonki marynarki wyjął drugie cygaro. - Na babim udzie skręcane.

- Chętnie.

- Masz, już przycięte... Mmm, piękny wieczór.

- Noc właściwie.

- Tak jest stwierdzone urzędowo.

Trzasnęła zapałka. Głowa Tima zniknęła na moment w niebieskawych kłębach dymu.

- I o czym sobie tak gwarzyliście?

Timo zerknął na rozpaloną kulę słońca wiszącą tuż nad czubkami świerków. Jeszcze chwila, i zdołają ją trochę przesłonić.

- O syndromie trzeciej osoby i przegrzanych malinach. Jakby mnie chciała przekonać, że powinienem po nie sięgnąć.

- Nie nagli czas?

- Tego w zasadzie nie wiem.

- Hmm, dobrze... Nie, broń Boże, nie wypędzam. Inger dzwoniła. Kazała cię pozdrowić.

- To miłe. Dziękuję. Co u niej?

- Puściła się w rozjazdy, w te jubileusze. Jak wiesz, za moją to namową... A pewne rzeczy dzieją się stale. Peer Gynt skacze na koźle prosto w lustro wody. On i kozioł tu, on i kozioł tam, na styku wody i powietrza zbijają się w jedno...

- Wpada w człowieka fantazja... Tym razem z Ljanową przygrywką?

Vernick kiwnął głową potakująco. - Bije w górę, celując w lotnika. Byle się odważyć, pozwolić jej na to. Wychylasz się za krawędź urwiska, a ona tam jest...

- Pomyślałem sobie o ciszy. Byłem do niej przyzwyczajony. Ale to jakoś minęło. Bo jak znikła Lotta...

- Ach tak...

- Może nie tak... W końcu ma swoje życie i nic mi do tego, niemniej...

- Brak czegoś.

- A wcale nie chcę tego głośno mówić.

- W porządku.

- Jeszcze się ta cisza pogłębiła.

- Jestem przekonany, że w niej zgłębia teraz Lottę Steffen.

- Też tak uważam. Ale to chyba nic złego.

- Gdzież tam. Jak się ciało dobrze wypreparuje... Cholera, chyba nie mamy nic do jedzenia... Nie jesteś głodny?

- Bo ja wiem. Zwykle nie jadam tak późno.

- Marie podobno się poprawiło... Ona jeszcze nic nie wie.

- Wyjedliśmy jej truskawki.

- O nie, jeszcze ich ma sporo. A może zajrzymy? Przewietrzymy jej domek przy okazji.

Ciągle jednak nie ruszali się z miejsca. Vernick położył dłoń na ramieniu Tima, który lekko się wzdrygnął. Niezbyt podobał mu się ten gest. Siedział sztywno wpatrzony w las.

- Przepraszam - powiedział Vernick, i zabrał dłoń.

- To nic...

- Siedzimy na schodach w ten wieczór czerwcowy,

  chłodząc się w jego błękicie.

  Razem patrzymy, takoż czujemy,

  więc wszystko podwójne ma życie...*

Vernik wyrecytował, po czym pociągnął haust dymu z grubego cygara.

- Ładne.

- Tak... Stary dobry leśny Børli, Hans Børli. Choć czerwiec mamy już za sobą... Często tak sobie tu siedzieliśmy. Nie tylko czerwcowymi wieczorami.

- Teraz wiadomo, że był ostatni... A jak wywiad?

- Coraz mniej entuzjazmu mam jednak dla takich rzeczy. Szukali trochę sensacji, echa romansu z Ljanem... I stały punkt: Jak to było kiedyś? Gdy życie kryło więcej tajemnic. Opowiadałem więc o zaskakująco silnych więzach, może silniejszych właśnie wtedy... I o wyzwalającym morzu. Na mnóstwo sposobów - powiedział Paul, uśmiechając się do siebie. - No, podnieśmy tyłki i chodźmy do ogródka Marie.

Słońce schowało się za postrzępionym świerkowym żywopłotem. Noc zaczęła się złocić. Vernick znów uczynił przyjacielski gest i Timo, idąc obok swego gospodarza, poczuł na sobie jego ciężkie ramię. Szedł odtąd cierpliwie tolerując tę wymuszoną bliskość, bardziej skupiony na paleniu...

- Razem widzimy to samo, z grubsza. Choć czucie... W całym tym razem, w bliskości obserwatorów przyroda ma prawo czuć się bogaciej przeżywana. No bo ta świadoma jednoczesność... Najszczególniejsze jest jednak morze, bo każdemu coś innego opowiada, choć to tylko równa dal, bez niczego, co by mogło odwracać uwagę od jakiegoś szczegółu na rzecz innego... Często odwracaliśmy nasze spojrzenia ku morzu. Przypominałem o tym też, o - jak to rzekłem - wyzwalającym morzu, w kontekście tamtych miłości, które tak Steffena o obleśnym spojrzeniu interesowały... Zauważyłeś, jakie ma oczy? Lepki jakiś jest w nich...

- Tak, być może...

- A tu morze tak przemówiło, w temacie możliwości. Mam na myśli twojego ojca, rzecz jasna... Znam to na pamięć. Te słowa o morzu Kiellanda. "Garman i Worse"... Jak podejdziemy tu trochę pod górę, znowu wyleje się na nas słońce. Iskrzy się teraz na morzu. Popatrzymy sobie... "Nic nie jest równie bezkresne i cierpliwe jak morze. Niczym stary dobry słoń niesie na swych szerokich plecach ludzki drobiazg, co stąpa po tej ziemi; a w jego przepastnych głębinach miejsce swe mają wszelkie biedy doczesne. To nieprawda, że jest zdradliwe, wszak nigdy nikomu nie składało obietnic: bez roszczeń, bez zobowiązań, wolne, czyste, prawdziwe i potężne, ostanie zdrowo bijące serce w tym schorowanym świecie. Kiedy ludzkie oczy wpatrują się w jego dale, ono śpiewa swoją odwieczną piosenkę. Ludzie zwykle mało co z tego pojmują, a nawet jeśli, nigdy, kiedy tak stoją z nim twarzą w twarz, nie słyszą tego samego, bowiem morze dla każdego inne niesie słowa".**

- Tyle norweski klasyk... Jednak morze już nie takie czyste, a co za tym idzie - nie takie zdrowe. Choć ciągle wypełnia swą rolę.

- I bije. I topi troski... Z tego nigdy nie zrezygnuje. Nie ustanie, co to to nie.

Przed furtką zgasili niedopalone cygara. W ogródku pełno jeszcze było opuszczonych truskawek. Duże, czerwone serca, choć niezbyt soczyste. Vernick otworzył frontowe drzwi domu, a także te na tyłach. Wnętrze trwało w lekkim półmroku. Jakby urwane zdanie. Wszystko było jakimś niedopowiedzeniem.

- Umyłem tylko naczynia i wyrzuciłem odpadki, żeby mieszkanie nie przesiąknęło wonią zgnilizny. Sam się zdziwiłem, że pamiętałem o takich rzeczach, bo u mnie robi to firma sprzątająca. Ale tu jej nie wpuściłem... Poza tym wszystko w takim wstrzymaniu, stopklatka... Marie ma szansę jeszcze tchnąć w to jakieś życie... A popatrz tu. - Vernick przemierzył korytarzyk ozdobiony chodnikiem z gałganków i wszedł do jednego z pokoików, też w dużym stopniu, podobnie jak kuchnia, salonik i sypialnia urządzonego na biało, w którym, pod zasłoniętym teraz oknem, stało białe biureczko - ot, dziewczyński mebelek na niewinne sekreciki, skrywający jednak w jednej ze swych szufladek sekrecik nie tak niewinny, choć w tych okolicznościach dość groteskowy, bowiem na jej dnie spoczywało portretowe zdjęcie Vidkuna Quislinga w uniformie. Timo na ten widok parsknął śmiechem. - Tu go, skurwiel, trzymał - powiedział też rozbawiony Vernick. - Ta miłość nigdy nie zagasła.

- Trwała nawet w tym dziewczynkowatym domku.

- Domku córy prawowiernej chuci, biorąc pod uwagę realia oficjalnej ówczesnej polityki tworzonej pod wizerunkiem tej tu marionetki... - zauważył Vernick, wskazując palcem na fotografię z szuflady.

Domek przewiał się lekko, po czym został zamknięty, a Paul i Timo poszli znów pobuszować w grządkach...

- Skoro sobie tak jemy owoce... Więc Lotta przywołała ci te maliny dzikie. I wiedźmy...

- To i owo szepnęła. Napomykając też o twej sprośności.

- Niesie mnie czasem. Choć dotyczy to czynów tak śmiesznych, że lepiej o tym gadać niż to robić...

- No tak... Też zależy jak na to patrzeć... Ja osobiście praktykuję ponurą orkę i na wszelki wypadek nie przyglądam się temu w lustrze... Jestem uczynny.

- To i tak coś.

- Bo ktoś się cieszy.

- Niech im będzie. Co?

- Pewnie, pewnie...

- Moja biblioteka stoi otworem. Gdybyś coś chciał względem tych malin...

- Ta sztuka to jest taka ważna?

- Jak kiedyś kościół - zarechotał Vernick. - Łeb trzeba czymś zawrócić. Po robocie.

- Wszystko już jednak w takich ilościach.

- Ale próżność się nie zmienia.

***

Słońce pozapalało błyskotki zmierzchoświtu. Poszło sobie już od okna, jakąś różową plamkę tylko na dobranocodzieńdobry zostawiając... Timo, dojadając ostatnie truskawki, siedział po turecku na łóżku, marzycielsko zgłębiając ojcowskie stokrotki, to niebieskie, to czarne... Czarne kwiaty... Miał kolegę, tego samego, co lubił onanizować się, mając na sobie jedynie brudne skarpety, którego dziadek marzył o wyhodowaniu czarnych kwiatów... Szedł w najmroczniejsze jakieś, najgłębsze karminy, śniąc o czerni... W jego ogrodzie roiło się od kwiatowych potworów, obok których strach było przechodzić. A tu tato poszedł na skróty -  sam jak gryzmoł wyrysował sobie czarną łączkę, nagryzmolił czarne kwiaty...

Przeczuł znów, że coś się skrada, zewsząd, z każdego rogu pokoju... - Zbierzmy to do kupy - szepnął, zwijając cienki zeszyt w rulon i przykładając go sobie do oka jak lunetę. - Jesteś, w głupiej pozie... Strażniku dziury w ścianie... Zabierasz mnie w maliny? Ode mnie oczekujesz arcydzieła? Coś ty tu robił? Mnie o czymś chcesz teraz, skradając się tu niemo, pouczyć? Bo nie miałeś chęci? Bo dla twej próżności wystarczyły tylko fantomowe przeżycia? - Przyłożył teraz rulon do ust i dmuchnął weń ile sił w płucach... - Na co mi to było? Idź precz, popaprańcu... - Zerknął w rulon raz jeszcze. Tym razem, tak jak tego oczekiwał, zobaczył w nim tylko porzucony w nieładzie koc na podłodze...

Odłożył zeszyt, zjadł ostatnią truskawkę, i położył się na wznak, podkładając ręce pod głowę... Cisza... Choć umarli lubią poranki, to jednak tym razem nie zanosiło się na więcej wizyt...

- Dobranoc, Timo - powiedział do siebie i zaraz zapadł w dobry sen...

cdn

*) fragment wiersza Hansa Børli "Junikveld" w przekładzie moim,

**) cytat z: Alexander L. Kielland Garman & Worse (tłum. moje)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Kreml

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Breiðfjörð

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce